reklama
Forum BabyBoom

Dzień dobry...

Starasz się o maleństwo, wiesz, że zostaniecie rodzicami a może masz już dziecko? Poszukujesz informacji, chcesz się podzielić swoim doświadczeniem? Dołącz do naszej społeczności. Rejestracja jest bezpieczna, darmowa i szybka. A wsparcie i wdzięczność, które otrzymasz - nieocenione. Podoba Ci się? Wskakuj na pokład! Zamiast być gościem korzystaj z wszystkich możliwości. A jeśli masz pytania - pisz śmiało.

Ania Ślusarczyk (aniaslu)

  • Czy pomożesz Iwonie nadal być mamą? Zrób, co możesz! Tu nie ma czasu, tu trzeba działać. Zobacz
reklama

Niestety pani dziecko nie będzie zdrowe...

FraniowaMama

mama Natalki i Frania
Dołączył(a)
8 Wrzesień 2009
Postów
5 066
Większość z nas marzy, by zajść w ciążę. Nawet jeśli nie marzy, to po ujrzeniu dwóch kresek na teście ciążowym i pierwszym szoku, oswaja rzeczywistość i cieszy się.
I martwi...
Rozmyśla: jakie będzie miało oczy? Jakie imię? On chce po dziadku, ale dziadkowe takie niemodne. Ile przytyję w ciąży? Czy zrobią mi się rozstępy? Czy jeszcze kiedyś założę bikini???
Kupujemy gazety, wertujemy internet: 6 tydzień...taaaaaakie ciuteńkie ciałeczko, 10 tydzień ciałeczko ciutkę większe.. Cholera to imię!!!:)
I radość przed każą wizytą u lekarza, bo usg, bo bicie serca:)
Az któregoś dnia...
"Niestety pani dziecko jest chore".. /
"Niestety pani dziecko nie ma szans na normalne życie".. /
"Niestety wada letalna" /
"Wada nie jest letalna, ale może pani dokonać aborcji"..
Ale jak to??? moje dziecko??? To się zdarza w książkach, to sie zdarza INNYM, nie mi.. Przecież..tyle czytałam, tak o siebie dbałam! Gdzie popełniłam błąd??? Co robić?? Nie tak zaplanowałam nasze życie! Moje dziecko miało pieknie śpiewac, tańczyć, rysować i recytować wierszyki.. Nie tak miało być!


Ciąże opisywane w kolorowych magazynach są różowe lub błękitne. Nie ma ciąż w odcieniach szarości.. A jeśli są, to opisywane gdzies z boku, wstydliwie w kilku zdaniach (bo przecież jakie to...brzydkie i niemedialne..).. A czy widziałyście gdzieś artykuł o dziecku zrodzonym z takiej szarej ciąży? ... Ja nie...

Chciałabym tu porozmawiac o tym, jak to jest, gdy słyszymy taką informację od lekarza.. Jak się dostaje cios prosto w żołądek.. Często wtedy trudno rozmawiać z mężem, bliskimi, łatwiej z dziewczynami, od których dzieli nas bezpieczna bariera monitora komputera..

Nie ukrywam, że do założenia tego wątku skłoniła mnie mało konstruktywna dyskusja na jednym z sąsiednich wątków. Mam nadzieję, że dyskusja tu nie będzie się toczyła tylko wokół tematu "czy usuwać nienarodzone dzieci, u których stwierdzono podczas badań prenatalnych ZD", ale także wokół tego jak i gdzie szukać pomocy. Pewnie zostanie tu też opisanych kilka bardzo bolesnych historii..

Gdy urodził się Franiu , gdy po trzech miesiącach wreszcie wrócił do domu, zaczęłam poszukiwac pomocy dla niego. Troche trwało zanim dowiedziałam się, do których drzwi pukać. Mam cichą nadzieję, ze w tym wątku mamy dzieci niepełnosprawnych będą się dzieliły swoją wiedzą z mamami, które jeszcze są w ciąży, ale juz wiedzą, ze ich dziecko nie będzie zdrowe. Ja chętnie się swoją wiedzą podzielę.


Bardzo proszę, by nikogo za jego poglądy czy decyzje tutaj to nie osądzano.
Proszę o życzliwą postawę w stosunku do interlokutorów.
 
reklama
witam!!!
ja swoją historię opisałam juz na forum kilka miesięcy temu. w 13 tygodniu ciązy usłyszałam diagnozę bezmózgowie... nie ma żadnego ratunku... dziecko przeżyje kilka godzin a następnie po prostu się udusi gdyz ośrodek oddechowy nie będzie w pełni rozwinięty.
co się czuje w takiej chwili... ja pamiętam, że przez kilka minut kręciło mi się w głowie. nie mogłam wstać na nogi. czułam się jakby schodziło ze mnie powietrze. nagle znalazłam się całkowicie w innym świecie. na początku nawet nie wiedziałam co to znaczy. postanowiłam udać się do dwóch innych lekarzy bo nie mogłam uwierzyć. niestety usłyszałam to samo...
miałam kilka dni na podjęcie decyzji. płakałam, krzyczałam, wariowałam.... ale nic innego nie mogłam juz zrobić, jak tylko zaoszczędzić cierpienia mojemu dziecku. nie raz słyszałam jak mówiono o mnie morderca, ale ja wiem, że postapiłam słusznie.
dzięki wsparciu mojego męża jestem tu teraz z Wami. mogłam wrócić do świata żywych. i przy okazji tego wątku chciałam podziękować wszystkim osobom z forum które mnie wspierały. bez Was nie dałabym sobie rady. wiem, że tu zawsze znajdę pomoc. dlatego zachęcam wszystkie mamusie, które maja lub miały większe lub mniejsze problemy ze swoimi dzieciaczkami do tego by nie zamykały się w sobie. wygadanie się jest najlepszym lekiem. tu jest pełno ludzi którzy wspierają dobrym słowem, radą... dziękuję
 
Chyba przyszedł czas na opowiedzenie w końcu mojej historii ;-) Dzisiaj już padam na pysk i zbieram jeszcze siły na nocne jazdy Młodej, także jutro się za to zabiorę.
 
Bardzo ważny temat FraniowaMamo. Mam to szczęście,że mnie nigdy nie dotknął. Ale cholera mnie bierze jak badania ginekologiczne zamienia się w serie gadżetów i spełnienie potrzeb mamusi. Przychodzi ona do lekarza i mówi , ze ona chce znać płeć, zrobić usg4d dla bliskich z Ameryki a nie zapyta nawet o to czy dziecko jest zdrowe :wściekła/y: Z usg robi się zabawę zamiast faktycznie sprawdzać stan dzidziolka. A póżńiej jak dzieje się coś złego to pretensje do całego świata, że nie starczyło różu żeby to wszystko przykryć
 
Witam Was serdecznie, opowiem Wam moją historię, cieszę się że mogę się tutaj wygadać:) We wrześniu 2009roku wzięłam slub, w listopadzie dowiedziałam sie ze jestem w ciąży, pamiętam jak biegłam przez całe miesto w deszczu by podzielić się tą cudowną wiadomością z moim mężem, płakałam ze szczęścia. Po 3 tygodniach dowiedziałam się że dziecko obumarło, kilka dni pożniej samoistnie poroniłam...szok...ból...rozpacz...koniec świata... po 4 miesiącach dowiedziałam się, że znów jestem w ciąży, tym razem miałam mieszane uczucia, radości, strachu, byłam pełna obaw. W 7tc. zaczęłam plamić, myslałam że to już koniec...na szczescie okazało się ze wszystko jest dobrze. Strach o dziecko był jednak nadal ogromny, odstawiłam kawę, herbatę, cieżkostrwane jedzenie, uzywałam tylko mydła, kremów dla niemowląt i łagodnego antyprespirantu. Kiedy przyszło lato zabroniłam mężowi w moim towarzystwie uzywać preparatów przeciw komarom, wszyscy sie ze mnie nabijali, ale ja czułam sie dzieki temu pewniej. W połowie ciąży dowiedziałam się, że mam cukrzyce ciążową, wtedy przeszłam na ścislą dietę, wiedziałam że muszę jeszcze bardziej na siebie uwazać by ciąża zakończyła się szczęśliwie. Któregoś dnia w poradni dla cukrzyków skierowano mnie na badania przepływów, zrobiono mi bardzo dokładne usg i usłyszałam:"Płód jest chory, urodzi pani karła". Wyszłam z gabinetu z rykiem, jeszcze tego samego dnia byłam u dwóch innych lekarzy, którzy już w grzeczniejszy sposób ale zdiagnozowali to samo. Byłam załamana, w 35tc. jechałam z Poznania do Gdańska na wizytę u genetyka, który na widok mnie i meza stwierdził"pani ma wysokie czoło a mąż stosunkowo krótkie ręcę więc dlaczego czepia się pani synka, on odziedziczył rączki po tacie a czoło po pani i stąd błędne wyniki badania usg, synek jest zdrowy", pamiętam jak wielką ulgę poczułam. W 39tc. odeszły mi wody, pojechałam do szpitala, wykonano usg i stwierdzomo że synek jest malutki, dodatkowo zaczęło zanikać mu tętno, niezbędne okazało się cc. Synek urodził się z wagą 2210, mierzył 49cm., otrzymal 10 punktów. Okazało się, że przez ostatni miesiąc od stresu jaki wywołała u mnie błędna diagnoza lekarska moje łożysko już praktycznie nie pracowało, synek cudem przezył. Mam ogromny żal do lekarza który postawił diagnozę, ponieważ byłam u niego razem z mężem i mogl pofatygować się i przyjzec nam sie nieco uwazniej, wtedy zapewne zauwazyłby ze juz taka nasza natura. Na szczęście synek w ciągu 4 miesięcy swojego dotychczasowego zycia dorównał rówieśnikom i jest zdrów jak ryba. Powiem Wam szczerze ze nie wyobrazam sobie jaką tragedię przezywają matki, których dzieci faktycznie rodzą się chore, ale wierzę bardzo mocno w to, że na chore dzieciaczki także czeka wspaniałe życie. Dzięki sytuacji jaka mnie spotkała miałam okazję przekonać się kto jest moim prawdziwym przyjacielem, było wiele osob które stanęły na wysokości zadania, były z nami, wspieraly, mówiły" nie jest wazne czy Stas urodzi sie zdrowy, czy chory i tak będziemy go bardzo mocno kochali", znalazły się jednak rownież osoby dla ktorych ewentualna choroba naszego synka była powodem do zartów, co najgorsze byli to miedzy innymi moi teściowie, od tego czasu nie mam z nimi kontaktu i juz mieć nie będę. Nistety również mój dziadek nie wykazal się większym taktem i stwierdzil" szkoda ze nie wiedziałas wczesniej, poniewaz wtedy usunełabys ciąze i byłoby po problemie", nigdy nie pozbyłabym się mojego dziecka wiedząc ze jego wada nie powoduje szybkiej i bolesnej smierci, a jedynie wymaga wiekszego zaangazowania ze strony rodzicow. Piękne jest jednak to, ze moj mąż w tej całej sytuacji zachował się najlepiej jak tylko mógł, to był prawdziwy test dla naszego małżenstwa. Dziś mamy zdrowego synka, ale wiem ze gdyby stało się inaczej kochałabym moje dziecko tak samo mocno.
 
Straszne tematy, ale jakze prawdziwe. TO prawda nikt nie pisze o szaroburych ciazach. A szkoda. Wystarczy rozejrzec sie dookola.
 
dziewczyny przeczytałam wasze historie i tak mi się was żal zrobiło..ja jestem w 26 tygdniu ciąży i też każdego dnia zastanawiam się czy dziecko rozwija się prawidłowo..ostatnie moje badanie odbyło sie w 24 tyg gdzie miałam robione badanie 4D...ja akurat wypytuje sie o wszystko,każdy najmniejszy sczegół...czasami mam nawet wrażenie że denerwuje to pewnych lekarzy...u ostatniego którego byłam wykazał się cierpliwością i odpowiadał mi ze spokojem na każde moje pytanie ale u innego słyszałam niejednokrotnie głupie komentarza np .pytam się czy dziecko jest zdrowe a on dl mnie że głupio sie pytam bo przecież widzę na monitorze że serce bije:eek:szybciutko z niego zrezygnowałam...to że bije serce jeszce nic nie oznacza moim zdaniem jako matka mam prawo dokładnie wiedzieć co się dzieje z moim szczęściem...
 
Z lekarzami tak juz jest, moj pierwszy ginekolog wysyłał mnie do psychiatry, ponieważ uwazał ze przesadzam z moimi obawami, dopiero drugi lekarz mnie zrozumiał, gdy urodziłam profesor, ktory przeprowadzał cc powiedział mojemu mezowi, że moje dziecko żyje tylko dlatego ze tak bardzo uwazałam na siebie, w normalnych warunkach dzieci przy takim łożysku umierają, a ja urodziłam zdrowego synusia.
 
nigdy nie zapomnę rozmowu z moim ginekologiem, który po badaniu usg powiedział "ma pani 20% szans na urodzenie tego dziecka"... załamałam sie....czas płynął a ja trwałam w tej stagnacji bycia w ciaży i czekania na smierc mojego dziecka...przy każdym kolejnym badaniu usg nie miałam siły spojrzec na monitor by zobaczyc czy serce bije czy juz nie...mijały tgodnie 5...6...7...8...powoli w moim sercu pojawiała sie nadzieja....liczynam na cud nie wiem.....ale cud sie nie zdarzył....serduszko przestało bic w 9 tyg.... nigdy nie zapomne tej rozmowy.....i szczerości mojego lekarza....tak brutalnej....
 
reklama
Miałam kiedyś marzenie o trzech zdrowych synach. Marzenie prysło w listopadzie 2002 roku po stracie pierwszego dziecka. Wtedy coś we mnie pękło, stwierdziłam, że nie chcę mieć w ogóle dzieci, że zajmę się karierą. I tak trwałam w tym postanowieniu do 2007 roku. Byłam w kilkuletnim związku, mój facet wyjechał w celu zarobkowym do Irlandii, a ja miałam za jakiś czas do niego dołączyć, znalazłam fajną pracę i szkoda mi było ją zostawiać. Na początku 2007 roku dużo latałam samolotem, nie zwróciłam więc większej uwagi na to, że z moim okresem coś jest nie tak. Były jakieś plamienia, traktowałam je jako @ i życie tak sobie powoli płynęło. Jednak jak przez 2 miesiące miałam tylko plamienia poszłam w końcu do gina, bo stwierdziłam, że pewnie jakieś zmiany hormonalne mnie dopadły. Leżę sobie na fotelu i gin do mnie bo badaniu ręcznym: Kaśka, a Ty nie jesteś w ciąży? Ja mu na to, że odpada :-) No dobra, przystępujemy do usg. Boję się spojrzeć w monitor. Gin: Kaśka gratuluję, jesteś w ciąży, jakiś 12 tydzień! Ja sobie myślę: no to zaj...e, trzęsę się jak galareta. Za chwilę patrzę w monitor, a tam sobie fika jakaś miniaturka ludzika ;-D Gin bada, mierzy, nagle zbladł jak ściana i mówi: Kasiu, wszystko byłoby w porządku gdyby nie obrzęk karku i znacznie powiększona przezierność (4,4mm). W ogóle nie wiedziałam co on do mnie mówi.
Dopiero mi o ciąży powiedział, w szoku jestem cały czas, a teraz mi gada o jakiejś przezierności. Pytam się co to oznacza, gin mi na to, że jest wielkie prawdopodobieństwo, że maluszek ma ZD. No to ja już w ogóle szok ogromny i myślę sobie: No to, k...wa jeszcze bardziej zaj...e.
No cóż, zeszłam z tego fotela, od razu na następny dzień mój gin umówił mi wizytę u wielkiej sławy doktora R. z Warszawy.
Poszłam następnego dnia do niego i słowo daję, gdyby nie to, że była ze mną na wizycie bratowa to pewnie rzuciłabym się z pobliskiego mostu Poniatowskiego. Przezierność wyszła jeszcze większa 6,6 mm, obrzęk karku, odwrócona fala A. Bez żadnych dodatkowych badań krwii prawdopodobieństwo ZD 1:2. Sprawa właściwie przesądzona. Jeszcze usłyszałam, że z takimi wynikami jest tylko 30% szans, że dziecko urodzi się żywe. Zaryczana zeszłam z fotela i tu zaczął się koszmar. Przy tym rzekomo wielkim genetyku poczułam się taka maluczka i g... warta.
Zaczął mi mówić jaki to jest koszmar wychowywać dziecko z ZD, że jestem młoda i nie powinnam sobie życia marnować, że powinnam zdecydować się na amnio i przerwać ciążę. Wręcz zmieszał mnie z błotem jak mu powiedziałam, że jeszcze nie wiem co zrobię. Umówiłam się na kolejne usg za kilka dni tym razem już państwowo w szpitalu, w którym przyjmował.
Wyszłam od niego zdruzgotana. Bratowa jakoś mnie uspokoiła, bo miałam w głowie tylko jedno, skończyć ze sobą.
To właśnie wtedy trafiłam na BB, od razu uzyskałam tutaj ogromne wsparcie. Poszłam na to usg do szpitala, tam normalnie stadko studentów (zgodziłam się, żeby byli przy usg, bo w końu na kimś muszą się uczyć). Przeziernoś nieco się zmniejszyła i głupia myślałam, że to dobry znak. Doktor R. stwierdził, żebym za tydzień przyszła na amnio, nie zapytał się nawet czy wyrażam na nią zgodę.
Na amnio nie poszłam.
Przez te kilka dni diametralnie zmienił się mój sposób postrzegania świata. Chyba pokochałam to maleństwo już na tym pierwszym usg. Stwierdziłam, że co ma być to będzie.
Mój facet okazał się totalnym draniem, stwierdził po kilku latach, że on jednak nie dorósł do stałego związku i, żebym do niego nie przyjeżdżała, bo to nie ma i tak już sensu. Zostałam sama z tym wszystkim. Wiedzieli tylko moi rodzice i tylko oni podtrzymywali mnie wtedy na duchu. Niedoszła teściowa strasznie wkurzona była na swojego syna, że tak się zachował, ale sama też nakłaniała mnie do przerwania ciąży, mówiąc, że nawet jak to dziecko przeżyje to całe życie będzie nieszczęśliwe.
Życie toczyło się dalej, powoli sobie rosłam, dzidziol (już wiedziałam, że to synek) rósł ze mną. Na przełomie lipca i sierpnia odnowiłam znajomość z kolegą, z którym kiedyś chodziłam na mecze Legii :-) On mieszkał w Belfaście i tak godzinami wisieliśmy na telefonie, albo na gg :-) Powiedziałam mu o wszystkim, nic przed nim nie ukrywałam. Szybko stwierdziliśmy, że rozmowy nam nie wystarczają. Pod koniec sierpnia podjęłam nieco szaloną decyzję. Wzięłam urlop,on mi kupił bilet i poleciałam do niego na rozeznanie terenu ;-) Po tych dwóch tygodniach wracałam do Polski już tylko w jednym celu, pozałatwiałam wszystko, pozamykałam wszystkie sprawy I po trzech tygodniach byłam już u T. w Belfaście na stałe :-)
Dziecko wbrew przypuszczeniom lekarza zdrowo sobie rosło, a my sobie spokojnie żyliśmy i z niecierpliwością wyczekiwaliśmy jego przyjścia na świat. Bardzo mi się podobała postawa T., nie dość, że pokochał kobietę w ciąży to jeszcze na wiadomość, że dziecko jest prawdopodobnie niepełnosprawne powiedział: I co z tego? To jest dziecko, a nie towar w sklepie i będziemy je kochać takie jakie będzie :-)
3 grudnia 2007 roku nasz świat odwrócił się do góry nogami :-) Dwa tygodnie przed planowanym terminem, o godz. 16:51 przyszedł na świat nasz SYN :-) W ciąży nikt nie wykrył hipotrofii, Oliś ważył 2490g, miał 51cm.Nie liczyło się już kopletnie nic, byliśmy szczęśliwi do granic możliwości, mimo tego, że od razu zauważyłam cechy dysmorficzne. Szefuńcio od razu wywalił jęzor i już nie miałam wątpliwości. Mina położnej jak jej się zapytałam czy moje dziecko ma ZD była bezcenna :-D Powiedziała, że właśnie zwróciła uwagę na obniżone napięcie i cechy dysmorficzne i po cichu wezwała pediatrę I neonatologa, żeby się Olisiowi przyjrzeli. Ale bez ich opinii nie chciała mnie stresować :-) Przyszedł pediatra, przyszedł neonatolog i wstępnie potwierdzili podejrzenia, momentalnie pojawił się psycholog (chociaż mi już wtedy nie był potrzebny) i kardiolog. Po wstępnych oględzinach kardiolog stwierdził, że serduszko jest na szczęście w porządku, ale trzeba było to potwierdzić echem serca i usg. Trafiliśmy następnie na normalny oddział gdzie leżałam z innymi matkami. Oliś od razu był przy mnie. Po porodzie przyszła do mnie położna, która poród odbierała (kończyła właśnie zmianę) i tak siedziała ze mną ponad godzinę i tak sobie normalnie po ludzku gadałyśmy, śmiałyśmy się obie I obie płakałyśmy.
Następnego dnia Oliś miał echo serca, które potwierdziło, że z serduszkiem jest wszystko w porządku. Miał zrobione usg układu pokarmowego, żeby wykluczyć jakieś dodatkowe wady i na szczęście z tej strony też wszystko było w porządku. W piątek mieliśmy wyjść do domu (Młody urodził się w poniedziałek), jednak przed wyjściem zrobiono jeszcze kontrolne echo serca. I wtedy się zaczęło. Już byłam spakowana do wyjścia gdy weszła cała ekipa lekarzy, kardiolodzy, kardiochirurg, psycholog, neonatolog, pediatra i genetyk. Potwierdzili już oficjalnie zespół Downa, co nie było dla mnie zaskoczeniem. Jednak za chwilę kardiolog przekazał mi informację, że jednak jest wada serduszka i na weekend musimy zostać jeszcze w szpitalu. Okazało się, że Oliś ma ASD i VSD (czyli ubytki przegród międzyprzedsionkowej i międzykomorowej). To mnie totalnie powaliło, ZD się nie liczył, liczyło się tylko to, że moje dziecko ma chore serce, będzie wymagało operacji, i że mogę go za kilka miesięcy stracić. Dostałam wtedy przepustkę na kilka godzin I poszłam sobie na miasto, żeby ochłonąć. Jednak jak tylko wyszłam już za Młodym tęskniłam i załatwiałam wszystko z prędkością światła, żeby jak najszybciej przy nim być z powrotem :-)
10 grudnia wyszliśmy w końcu do domu :-) To był szczyt szczęścia :-) T. uznał Olisia za swoje dziecko, powiedział, że ojcem nie jest ten co spłodził :-)
Co jakiś czas mieliśmy kontrolę u kardiologa i czekaliśmy na wyznaczenie terminu operacji. 19 czerwca 2008 r. zadzwonił telefon, że mam następnego dnia przyjść na wizytę do szpitala, żeby sprawdzić stan zdrowia Olisia. Ok, chcą tylko sprawdzić stan zdrowia, więc spokojnie sobie na wizytę poszliśmy. Wszystkie badania wypadły pomyślnie i lekarz do mnie wyskoczył, że w takim razie operacja się w poniedziałek odbędzie (a to był piątek). Myślałam, że padnę z wrażenia, poszliśmy na badania, a tu się okazuje, że za 3 dni czeka nas operacja. W niedzielę stawiliśmy się na oddziale, spędziliśmy z Olisiem cały dzień, na noc wygnali nas do domu i kazali stawić się z samego rana. Rano stawiliśmy się na oddziale i odprowadziliśmy naszego najcenniejszego Skarba na blok operacyjny. Pozwolono nam być przy nim, aż do momentu jak odpłynął pod maseczką. To było coś najgorszego co przeżyłam w swoim życiu, tak cholernie się bałam, że już go żywego nie zobaczę. Nie potrafiłam wyjść z tej sali operacyjnej, wpadłam w histerię. Pamiętam, że się przykleiłam do Olisia i nie chciałam go zostawić, całowałam Go i mówiłam, że ma do nas wrócić. Moment czekania na koniec operacji dłużył się w nieskończoność.
W końcu operacja się skończyła, Szefuńcio został przewieziony na oddział pooperacyjny. Wpuszczono nas do niego I kolejny szok. Wokół ludzie świeżo po operacjach i wśród nich moje maleństwo opętane stertą kabli. O dziwo serduszko zaskoczyło od razu po operacji i nie było potrzeby umieszczania go pod respiratorem. Jeszcze większy szok przeżyłam jak pozwolono mi tego bidulka mojego wziąć na ręce. Byłam pewna, ,że po operacji prędko to nie nastąpi.
Pozwolono nam być u niego tylko przez dwie godziny. Następnego dnia przyszliśmy do niego I się okazało, że jego stan jest na tyle dobry, że jeszcze tego samego dnia przewieziono go na zwykły oddział :-) Był na morfinie, totalnie naćpany, ale był przytomny, uśmiechał się i super sobie radził :-) Generalnie cała rekonwalescencja przebiegła pomyślnie I tydzień po operacji 31 lipca Oliś został wypisany do domu. Operacja odbyła się 23 czerwca, Oliś zrobił tatusiowi wspaniały prezent na dzień Ojca.
CDN.
 
Do góry