reklama
Forum BabyBoom

Dzień dobry...

Starasz się o maleństwo, wiesz, że zostaniecie rodzicami a może masz już dziecko? Poszukujesz informacji, chcesz się podzielić swoim doświadczeniem? Dołącz do naszej społeczności. Rejestracja jest bezpieczna, darmowa i szybka. A wsparcie i wdzięczność, które otrzymasz - nieocenione. Podoba Ci się? Wskakuj na pokład! Zamiast być gościem korzystaj z wszystkich możliwości. A jeśli masz pytania - pisz śmiało.

Ania Ślusarczyk (aniaslu)

  • Czy pomożesz Iwonie nadal być mamą? Zrób, co możesz! Tu nie ma czasu, tu trzeba działać. Zobacz
reklama

Opowieści z porodówki (wątek bez komentarza)

reklama
No, to ja będę pierwsza. Choć mój poród był raczej nietypowy. UWAGA - będzie bardzo długo :-D.

Zaczęło się 4 lipca nad ranem od zwykłego dyskomfortu w łóżku. Nie mogłam znaleźć sobie wygodnej pozycji, coś strasznie bolało w krzyżu i rozlewało się głównie na prawy bok. Przez ponad godzinę byłam przekonana, że to po prostu moja dyskopatia. Niestety ból niemiłosiernie się nasilał. Zadzwoniłam do mojej gin. Odebrała jakaś taka zaspana... Okazało się, że sama miała ciężka noc, właśnie wypisała się ze szpitala po ataku kolki nerkowej - fakt godny zapamiętania w dalszej historii :-p. Opisałam jej co się dzieje, stwierdziła, że to może być akcja porodowa, mam więc jechać na IP. No i zaczęło się pakowanie. Z tym okropnym bólem. Przydała się wydrukowana już dużo wcześniej lista :tak:. Cud, że w tym ogłupiającym bólu tak nieźle mi poszło. Na IP byliśmy przed 11:00, lekarz stwierdził rozwarcie na 2 cm, brzuch twardy więc skurcze, przyjmują mnie na oddział położniczy. Podczas niemiłej rozmowy z położną usłyszałam, że ustalona już wcześniej cesarka z powodu dyskopatii to tak naprawdę cesarka bez powodu. Tak jak ja bym sobie to wymyśliła. Kolejnej osobie która mnie przejęła (chyba pielęgniarce) przekazała z kolei, że "upieram się przy cesarce". Przez ból nie miałam siły dyskutować, pokulałam się za nią do sali przedporodowej, gdzie podłączyli mnie pod KTG, które z resztą później powtarzali. Więc miałam godzinę leżenia bez ruchu, kiedy z bólu mnie skręcało. Położna sczytała wynik i powiadomiła mnie, że to niemożliwe żeby mnie tak bolało jak twierdzę, bo akcji porodowej nie ma, że boleć to dopiero zacznie. Czekałam tylko aż powie żebym przestała udawać...:eek:. Udało mi się jej tylko grzecznie zapytać co mnie w takim razie tak boli, skoro nie powinno mnie boleć... Przenieśli mnie na patologię ciąży. Tam znowu KTG, znowu bez ruchu, ból coraz większy (a to już kilka godzin mija). W pewnym momencie w trakcie rozmowy z pielęgniarką robi mi się niedobrze, lecę do toalety i już tak zostaję przytulona do wc na kilka minut. Wystraszone dziewczyny z sali dzwonią po pielęgniarkę, ta przylatuje i zbiera mnie na wózek i na badania. Szczęśliwie znowu trafiam na mojego lekarza od USG genetycznego. Badanie - rozwarcie dalej na 2-3cm, nic się nie rusza, ale widzą i on i inna lekarka, że nie udaję, że mnie "coś" boli. Znowu staram się opisać i zlokalizować ból. Lekarz stwierdza, że mają mnie przygotować jak najszybciej do cesarki. Przenoszą mnie na salę pooperacyjną, gdzie czuję się szczerze mówiąc jak piąte koło u wozu :baffled:. Kadra z tej sali nie dogaduje się z tamtymi lekarzami i wysłu****ę tego wszystkiego. Jak to im pacjentów podrzucają, że nic nie wiedzą o żadnej cesarce... Szybki telefon do M, jedno słowo: "Przyjeżdżaj". I dalej leżę pod kroplówkami, trzymam się ramy łóżka, bo już od jakiegoś czasu z bólu mną telepie. Wtedy zjawia się przekochana pani anestezjolog, która w końcu widzi we mnie człowieka ;-). Stwierdza, że widzi że cierpię, choć nie wiedzą dlaczego, czekają na konsultację chirurgiczną i zaczynają mnie przygotowywać do cesarki. Muszę wstać, przedreptać do łazienki, przebrać się w seksi koszulę bez pleców - w ogóle mi to nie przeszkadza :biggrin2:. Podsuwają mi jakieś papiery do podpisu, muszę prosić o wskazanie gdzie mam podpisać bo przestaję wyraźnie widzieć. Trochę się wtedy wystraszyłam. Podpisuję, pielęgniarka zaprowadza mnie do łóżka, bo sama nie trafię z takim zamazaną wizją - przedziwne uczucie :-p. Ciekawe co mi w tych kroplówach podawali :-D. Potem szybkie golenie - też mi wszystko jedno. Ten ból chyba jest dla mnie zbawieniem, bo wszystkie zabiegi, które mnie wcześniej przerażały teraz nie robią na mnie wrażenia. Nie jestem w stanie o nich po prostu myśleć :biggrin2:. No i na łóżku prosto na salę operacyjną. Po drodze widzę mojego M i tylko zdążam mu pomachać. Siedzi biedny taki przerażony, bo nie wiedział co się dzieje. Panie z sali pooperacyjnej marudne, nie miały czasu mu nic powiedzieć (takie zajęte trzema pacjentkami, z tego dwoma leżącymi nieruchomo juz po cesarce... :dry:). A na salę wejść nie mógł. Dopiero później dowiedziałam się, że poleciał do lekarza od naszego USG genetycznego i on mu powiedział co i jak. Na salę operacyjną trafiłam jakoś koło 20:45. Szybki wywiad anestezjologiczny, pielęgniarka spokojnie mówiła co będzie robiła, tłumaczyła, pomogła przybrać pozycję do znieczulenia :biggrin2:. Cewnikowanie zrobiła dopiero po podaniu znieczulenia, więc w sumie nawet go nie poczułam - nie ma się czego bać :biggrin2:. No i wtedy w końcu przestało mnie boleć. Za to miałam już jasny umysł i zaczęłam się bać. Kochana pani anestezjolog zagadywała, głaskała po głowie, mówiła co będzie się działo - strasznie jej jestem za to wdzięczna. Samo wyciąganie Maluszka z brzucha jest nieprzyjemne. Lekarz musi go "wygrzebać" z brzucha, na górze musi trochę ucisnąć a potem już czułam tylko szarpanie. Do tego stopnia, że pamiętam, że z rozłożonymi jak na krzyżu rękami trzymałam się tych podpórek pod ręce :-D. I nagle usłyszałam takie gulgoczący płacz. No niesamowite. Moja reakcja: takie zdziwione "ojeeej " :-D. Nie takiej się spodziewałam, myślałam, że będę ryczała jak bóbr. Ale chyba przez to, że pod koniec tego długiego dnia to wszystko działo się tak szybko, jakoś tak nie na bieżąco byłam ;-). Zasysałam tylko powietrze z maseczki i starałam się opanować telepanie. Nie udawało się :-p. Telepało mną jeszcze chyba przez pół godziny po cesarce. W każdym razie... Po wyciągnięciu Tymka na sekundkę mi go pokazali, pani anestezjolog odsunęła zasłonkę znad klatki piersiowej. Tego widoku niestety w ogóle nie pamiętam :-(. Małego wzięli do badania a mnie kończyli zajmować się brzuchem. Słyszałam tylko urywki zdań jak między sobą lekarze mówią, że "nie ma ognisk zapalnych", "wszystko ładnie czyste", "już na pewno nie będzie nacisku na układ moczowy"... A pani anestezjolog dreptała między mną a Tymkiem i relacjonowała :biggrin2:. Zdążyłam jeszcze powiedzieć, że w maju miałam zastrzyki ze sterydów na płucka Małego. Potem pokazali mi go, takiego opatulonego, dałam mu cmoka w nosek i zabrali go. Tymek urodził się o 21:03 a ja już koło 21:30 byłam na sali pooperacyjnej, chociaż wcale nie czułam się jak mama. Leżąc sobie spokojnie i błogo pod kroplówką z morfiną :biggrin2: tak sobie myślałam jakie to dziwne. Szkoda mi było, że nie mogę się zobaczyć z M i nie wiedziałam co się dzieje "tam na zewnątrz". Ale za to byłam przeszczęśliwa, że w końcu nic mnie nie boli :biggrin2:. Źródło bólu nie zostało konkretnie zdiagnozowane. Usłyszałam tylko, że to najprawdopodobniej była kolka nerkowa z powikłaniami, że macica naciskała na nerkę i moczowody. Że tak się czasem zdarza, a ból ponoć większy niż porodowy :-D. No nie sądzę, biorąc pod uwagę krzyki dziewczyn rodzących naturalnie niosące się po całym oddziale :-D. Na oddział położniczy przenieśli mnie dopiero następnego dnia po 14:00. Cały ten czas do tej pory nie widziałam się z M, a informacje o Tymku dochodziły do mnie tylko dzięki mojej gin, która kursowała między mną a M, nosiła mi aparat, którym M robił zdjęcia. To od niej dowiedziałam się, że początkowo Tymek trafił na oddział noworodków, ale miał problemy z oddychaniem więc przenieśli go na patologię. Mówiła to w taki sposób, że nawet się o niego nie martwiłam. Po prostu wytłumaczyła mi wszystko spokojnie, podkreślając, że mimo że to 36 tydzień, to jednak jest to wcześniak i ma prawo mieć takie problemy. Ale nic się nie dzieje. Przed przeniesieniem na oddział położniczy trzeba było wstać z łóżka. No i tu się zaczęło ;-). Operacja siadania trwała jakieś 10 minut. Wszystko pod okiem sympatycznej pielęgniarki (chyba to była pielęgniarka). Potem musiałam posiedzieć na łóżku z podniesionym oparciem. Po 20 minutach wróciła pielęgniarka i czekała mnie akcja prysznic. Dodreptałam z jej pomocą do łazienki, wzięłam szybki prysznic (taki co ma za zadanie rozruszać, a nie wyczyścić ;-)), pielęgniarka wytarła (wcześniej też dla mnie nie do pomyślenia :baffled:), odprowadziła z powrotem do łóżka. Po przewiezieniu na salę leżałam już do końca dnia, z małą przerwą na chwilę siedzenia. Potem już z dnia na dzień było coraz lepiej. Szło to wszystko powolutku, ale naprawdę codziennie było widać różnicę. 2 pierwsze prysznice jeszcze musiały być w asyście M. Muszę przyznać, że to mało romantyczne chwile są...:baffled: Ale potem już było na tyle dobrze, że dawałam radę sama się obsłużyć. Do Tymka M zawiózł mnie dopiero w piątek (Tymek urodził się w środę) i to tylko na chwilkę, bo nie byłam w stanie stać a nawet siedzieć dłuższy czas. Zaczęła się walka o uruchomienie pokarmu. Ciężko było (z resztą do dzisiaj jeszcze mam za mało pokarmu żeby karmić Tymka tylko piersią), zdarzyło się i ryczeć pod prysznicem, ale po pierwszym ściągnięciu za jednym razem 30ml unosiłam się z radości nad ziemią :-D. A to tylko marne 30ml :-p. Następne dni to postępy i moje i Tymka. Chyba w druga dobę Tymek zaczął być żywiony normalnie (do tej pory pozajelitowo), w trzecią dobę odłączyli Tymka od nCPAP, powoli z dnia na dzień kończyli kroplówki z różnymi specyfikami... Potem już było pierwsze karmienie butelką Tymka jeszcze leżącego pod rurkami i kabelkami, następnego dnia już mogliśmy go wziąć na ręce, następnego mogłam go przebrać i przystawić do piersi. I tylko czekaliśmy aż lekarze z patologii noworodka powiedzą, że możemy wychodzić. Bo ja spędziłam w szpitalu 4 doby hotelowe - jak to żartowali lekarze na codziennych obchodach :-D. No i w końcu 11 lipca, 7 dni po narodzinach Tymka, wróciliśmy do domu. Całą trójką :biggrin2:. Rana po cesarce boli bardziej niż te kilka dni temu, ale to pewnie przez to, że nie ma już szans na takie leniuchowanie jak w szpitalu ;-).
 
Ostatnia edycja:
To ja druga :)
Całą noc z 26/27 lipca miałam skurcze, pojechałam na IP na KTG, tam byłam ok 11 może. Ledwo weszłam do szpitala skurcze ustały.
Na miejscu okazało się że na KTG czeka cała kolejka kobitek- no a ja jako że JUŻ bez akcji, to stwierdziliśmy z Arturem że nie chce nam sie czekać, przyjedziemy popołudniu. Wsiadłam do auta- mega skurcz. To mówię żebyśmy posiedzili chwilę. I tak się zaczęły znów co 7min.Decyzja-wracamy na IP. Czekałam te 2godz żeby mi zrobili KTG, ale lekarka jak mnie zobaczyła to po minie mojej poznała że chyba coś się dzieje : ) wzięła mnie na fotel na badanie- tam 3cm rozwarcia i skierowała na porodówke. Na początku to ze sto razy mnie pytali czy na pewno chce próbować rodzić dołem, że to niebezpieczne itd. Ja uparcie że tak- zrobili usg, stwierdzili że można spróbować. Skurcze już były co 4-5min, ale krótkie, po 20-30sek. Decyzja- zrobić mi hegar (czyli taka duuuża lewatywa z 1,5litra płynu), może coś ruszy (oxytocyny nie wolno po cięciu)
Po hegarze rozwarcie mi skoczyło do 5cm. Niestety była taka położna trochę leniwa i tylko przychodziła i patrzyła co się ze mną dzieje. A ja umierałam, bo skurcze już co 2-3min, dalej takie po 30sek ale mega bolesne, już odpływałam na nich.
Tak było od 15 do 19- o 19 przyszła nowa zmiana a na nią najlepsza położna chyba jaką znam w Krk- od razu porządnie się mną zajęła :)) Okazało się że po tych 4godz skurczy rozwarcie dalej na 5cm- wyobrażacie sobie co przeżywałam, już wtedy zwątpiłam że urodzę, kompletnie się podłamałam... ale wzięła mnie ta położna na badanie i się okazało że pęcherz płodowy jest strasznie napięty, przebiła mi go na skurczu- o matko to była taka ulga! Ale nie na długo bo po tym jak ruszyły mi skurcze to już nie wiedziałam jak się nazywam :) Za to rozwarcie skoczyło magicznie do 8cm :) Wlazłam do wanny i siedziałam tam chyba z półtorej godziny, gdzieś o 21 przyszła położna, a rozwarcie- oczywiście dalej 8cm :/ wtedy babka wyprosiła Artura z sali i to co mi zrobiła to chyba najgorsze z całego porodu- ale tym mnie uratowała. Wsadziła mi dosłownie cała dłoń w pochwę i zrobiła miejsce na główkę- słyszał mnie chyba cały szpital tak się darłam... ale pomogło- w końcu 10cm, głowa jeszcze wysoko, ale w końcu te 10cm!!!
Od razu wstąpiły we mnie nowe siły! Wyszłam z wanny, doturlałam się do fotela i jako że głowa była jeszcze wysoko to nie pozwolili mi przeć- to też wspominam masakrycznie, rozsadzało mi tyłek a miałam tylko oddychać :) oczywiście w pozycji pionowej. Trwało to z 25minut, kiedy głowa była nisko wskoczyłam na fotel i wkońcu usłyszałam- PRZYJ! No i to już była dosłownie przyjemność, to wspominam najlepiej. Ale trwało króciutko, miałam taką siłę w sobie że wyparłam młodego w 5minut, na 3skurczach :)
Tymek urodził się 27lipca o godz 21.55. Waga 3560g, długość 57cm, głowa 38cm. Nacięli mnie i to bardzo dużo. Położna powiedziała że żadne masaże by tu nic nie zdziałały. Na zewnątrz mam chyba 6 czy 7szwów, w środku wolę nie wiedzieć :) ale myślałam że będzie bardziej boleć, a tu jest całkiem spoko, coś tam ciągnie, pobolewa, ale w porównaniu z bólem po cięciu to dla mnie dużo lepsze. No i co do porodu to chyba tyle :) w każdym razie jestem z siebie dumna że dałam radę i taaaaaka szczęśliwa! Spełniło się jedno z moich marzeń! A to uczucie kiedy przesz, przesz, czujesz tą główkę pomiędzy nogami i nagle chlup, coś się wyślizguje i jest już na twoim brzuchu.... nie myślałam że to aż tak piękne!!
Jako że mogę sobie pozwolić na porównanie z racji że przeżyłam poród i przez CC i SN to bezapelacyjnie stwierdzam- SN wygrywa :)
 
A co tu taka cisza?:)
To ja się wbiję w kolejkę i opiszę swój poród, póki go pamiętam :)

Zacznę od piątku :) Rano zapakowałam Franka w wózek i pojechałam na Rynek do pracy oddać korektę, którą skończyłam dzień wcześniej. Połaziliśmy z Frankiem po Rynku i wróciliśmy do domu. Po drodze zepsuł się tramwaj, wracaliśmy zapchanym autobusem, w którym oczywiście NIKT nie ustąpił nam kawałka miejsca.
Popołudniu byliśmy jeszcze na zakupach na targu. Chciałam pójść do fryzjera, ale się rozmyśliłam. Wieczorem wysprzątaliśmy cały dom, bo w weekend mieli nas odwiedzić moi Teściowie. Wymyłam nawet okno w kuchni ;)

W nocy wstałam tradycyjnie na siku ok. 2 i pomyślałam, że jakbym miała dziś rodzić, to bym się załamała, bo okrutnie jestem śpiąca. Wróciłam do łóżka. Obudziłam się o 3.30 - poczułam coś mokrego na nodze. Pierwsza myśl - WODY PŁODOWE! Potem przerażenie - przecież wczoraj dopiero skończył się 36 tydzień! Kolejna myśl - pewnie pęcherz nie wytrzymał, nie ma co panikować, idę do łazienki. Po drodze polało mi się ostro po nogach. Jeszcze się łudziłam, że to nie to, ale podświadomie już wiedziałam, że jest po ptakach. W łazience miałam tętno chyba 200 na minutę, cała dygotałam z przerażenia. Nie że zbliża się poród, ale że jest ZA WCZEŚNIE. Myślałam (bez sensu!), że jeszcze pójdę spać, ale potem zobaczyłam krew.

Wróciłam do Męża, obudziłam go i powiedziałam, że chyba musimy jechać do szpitala. Zerwał się na równe nogi. Ja cały czas dygotałam.
Pierwsza rzecz - telefon do Szwagierki i jej Męża - żeby przyjechali do Franka. Byli po godzinie. Ja w międzyczasie zebrałam się w sobie, weszłam na stronę szpitala i na podstawie ich listy zaczęłam pakować torbę. Dzięki Bogu wszystko już miałam kupione, miałam też odłożone ubranka dla Malucha.
Potem jeszcze ogoliłam nogi, wyprostowałam i ułożyłam włosy, zrobiłam listę, co trzeba mi będzie dowieść, co dawać Frankowi na śniadania, obiady, kolacje i inne wytyczne odnośnie do tego jak się nim zajmować. W międzyczasie jeszcze mnie przeczyściło - byłam już pewna, że tego dnia urodzę.
Pojechaliśmy.

W szpitalu zbadała mnie miła i młoda pani doktor. Jak usiadłam na fotelu, zaśmiała się: "Faktycznie, wody płyną" ;) Okazało się, że Malutka jest nisko, ale rozwarcie tylko na 1 cm: "Początek początków". Na usg wyszło, że wód jest jeszcze w środku całkiem sporo, a Mała ma jakieś 3 kilogramy, więc jest dość duża. Decyzja była dość oczywista: "Rodzimy, nic nie zatrzymujemy". Przyjęli mnie na oddział.

Zostałam podpięta pod ktg. Oczywiście skurcze wyszły zerowe. Ok. 6 zrobili mi lewatywę. Jestem z siebie dumna, bo wytrzymałam 4,5 minuty z planowych 5, zanim poleciałam do łazienki ;) Przy poprzednim porodzie wytrzymałam tylko 3 minuty ;) Przyszła położna, która miała się nami zajmować. Kobieta koło czterdziestki, miła bardzo, profesjonalna. Mówiła mi przez "pani", ale jak jakieś badanie bardzo bolało, to przechodziła na "Ewuś" ;)
Miałam dalej leżeć pod ktg i czekać na obchód. Rozwarcie nadal na 1 cm.
Mąż pojechał do domu, do Franka. Wrócił po obchodzie i odtąd byliśmy już razem.

Na obchodzie rozwarcie bez zmian. Decyzja - czekamy do godz. 11. Jak nic nie ruszy, to musimy wywoływać poród, bo wody wciąż się sączą i robi się niebezpiecznie.
Do 11 skurcze jakieś się pojawiały, ale marniutkie. Podpięli mnie pod kroplówę i ktg. Zaczęłam odbierać zakłady - kiedy urodzę. Ja obstawiałam godz. 15, Teściowa wysłała smsa, że stawia na 13-13.30, położna mówi, że wolałaby szybciej niż o 15 ;)
Leżałam sobie godzinę, skurcze były coraz mocniejsze, ale bardzo nieregularne. Po godzinie przyszła położna i dostałam obuchem w łeb - 2 cm rozwarcia. Masakra!! Byłam skończona psychicznie, powiedziałam jej, że chcę znieczulenie.

Miałam jeszcze pół godziny wytrzymać pod ktg, bo coś się położnej nie podobało w tętnie Malutkiej. A potem mogłabym już wstać albo wziąć znieczulenie. Za pół godziny myślałam już, że odpadnę z bólu. Widok położnej przybliżył wizję błogiego znieczulenia. Na skurczu sprawdziła rozwarcie - nienawidzę tego badania, boli jak nie wiem co. I mówi: "Jest SUPER! 6 cm!". I dodaje: "Mogę jeszcze zawołać anestezjologa, ale po co? Zaraz urodzisz!". Nie uwierzyłam jej, ale i tak byłam w szoku, że tak rozwarcie poleciało. Dostałam jeszcze dwa czopki na zmiękczenie szyjki, bo mimo rozwarcia wciąż skubana nie była do końca skrócona!

I teraz zaczęło się wesoło. Była 12.30. Odpięli mnie od kroplówki i poszłam pod prysznic. Mąż mówi: "O 13 jest obiad. Jak się pospieszysz, to jeszcze się załapiesz". A położna: "Usiądź na krzesełku, polewaj sobie brzuch i krzycz jak poczujesz parte, ja idę przygotować salę do porodu". Myślę sobie - dziwna kobieta, przecież ja mam dopiero 6 cm, jakie parte?
Ale ok - siedzę sobie, leję wodę. Pierwszy skurcz jakoś przeżyłam. Na drugim czuję, że Młoda chce wychodzić!!! Partych nie da się przeoczyć! Mąż woła położna i drze się, że już są PARTE! Położna każe wytrzymać jeszcze dwa skurcze - jak nic nie zaniknie, to rodzimy. Kolejne dwa znowu parte. Wyłazimy spod prysznica i kładę się jeszcze na łóżku. Rozwarcie na 9 cm!!!

Ale nie jest dobrze - tętno Małej spada na skurczach. Położna podpina kroplówkę, żeby skurcze nie zanikły, daje mi też pół dawki jakiegoś płynu na rozluźnienie mięśni, żeby rozwarcie szybko poleciało, bo nie mamy już czasu. Minęła 13.15 - Mąż mówi, że już się na obiad nie załapię ;)

Po tym dziwnym płynie rozluźnia mi się wszystko - cierpnie mi ręka, prawie tracę władzę w nogach!! Ale to nic - na kolejnym skurczu położna mówi, żeby przeć, coś tam majstruje w środku i krzyczy: "MAMY PEŁNE ROZWARCIE! NA FOTEL!". Mąż krzyczy zaraz po niej: "Słyszałaś? RODZIMY!!!".

Wspierając się o położną idę na fotel - ledwo powłóczę nogami. Siadam na skraju fotela i mam skurcz - prę, bo inaczej nie mogę i już mam wizję, jak mi dziecko wypada na podłogę. Ale nie wypadło ;) Wgramoliłam się na fotel. Jestem przerażona, że to JUŻ, że wszystko mi drętwieje, że mam rozdygotane mięśnie. Nie mam siły mocno rozłożyć nóg.

Kolejny skurcz - prę jak głupia, nie słyszę i nie widzę nic naokoło. CZUJĘ jak Młoda przesuwa się do wyjścia! Położna mówi, że uratuje mi krocze, tylko muszę z nią współpracować i przestawać przeć, kiedy mi każe. Niestety nie posłuchałam i parłam dalej ;) Ona pyta lekarza: "Ratować czy ciąć". Lekarz - burak straszny - mówi: "Ciąć". A położna: "To ja jednak spróbuję uratować" ;)

Kolejny party - znowu średnio ją słucham, ale nie czuję pieczenia, sama WIEM, że nie pęknę. Czuję jak skóra ładnie się rozciąga. Skurcz mija - zerkam na dół i widzę pół czarnej główki!!!!!!! Krzyczę, że widzę główkę!!! Wszyscy wpadają w jakiś histeryczny śmiech ;)

Ostatni party - UDAŁO SIĘ!!! Malutka krzyczy. Przecinają jej pępowinę i już mam małego Gluta na brzuchu :D Podobnie jak Franek urodziła się z otwartymi oczami i teraz patrzy na mnie jakby się chciała przywitać :)

Zabierają ją na mierzenie, ważenie - 51 cm, 2870 g. 9 punktów (minus 1 za skórę), ale przy kolejnym pomiarze już pełne 10. Jest silna i zdrowa, mimo że to wcześniak.

Czekamy na łożysko. Durny lekarz wkłada pół swojej ręki w mój brzuch, żeby je wypchnąć. A położna drze się na niego, żeby poczekał aż samo wyjdzie. I faktycznie - za moment czuję lekki skurcz i nawet bez mojego parcia łożysko wychodzi sobie na zewnątrz. Mąż mi przypomina, że chciałam zobaczyć, jak wygląda :) Bez szału - taki kawał czerwonego mięcha ;) Wyszło całe, więc jest ok.
Sprawdzają, czy nie pękłam. Lekarz wkłada mi jakieś druty, w ogóle nie uprzedzając co robi. Wyjątkowo durny się trafił :/ Okazje się na szczęście, że jest tylko lekkie otarcie, ale nawet nie krwawi, więc nic nie szyjemy. Nic nie pękło, nie nacięli mnie. Brawa dla położnej i dla porodów w krótkim odstępie czasu!;)

Malutka wraca do mnie na brzuch :) Leżymy sobie chwilę wszyscy razem. Znów wywołujemy powszechny śmiech, mówiąc: "No, to jeszcze tylko dwa razy":)

I tak Anielka przyszła na świat. Pospieszyła się trochę, ale oprócz problemów ze ssaniem nie wykryto u niej póki co żadnych innych. A i ze ssaniem sobie poradzimy :) Najważniejsze, że jesteśmy już wszyscy razem - we czwórkę :)
 
hej dziewczyny, to i ja podzielę się wspomnieniami z mojego porodu. Cały poniedziałek sprzątałam jak oszalała! Pranie kanap, mycie podłóg - typowa samica...:-D Do tego dwa długie spacery z psem. Koło 18 wrócił M, pogadaliśmy i pojechaliśmy na lody i do apteki bo skończył mi się Asmag, wchodząc do apteki poczułam jak leje mi się po nogach- szybko wycofałam sie do auta i kazałam M. gnać do domu. W domu szybkie dopakowanie torby zdecydowałam pojechać na IP z uwagi na konieczność podania antybiotyku na min, 4 godziny przed porodem.

Pani doktor oceniła rozwarcie na jeden palec i położyła mnie na salę przedporodową z przekonaniem, że zaczną wywoływać rano bo ktg nie pokazywało żadnych skurczy. To było koło 22.00 O północy okazało się że rozwarcie na 4cm i regularne skurcze, zadzwoniłam więc po mojego M. i położną, że jeśli nie chcą przegapić porodu to lepiej żeby przyjechali:szok:
Koło 1 w nocy przenieśliśmy się wszyscy do sali porodowej, ja ciągle z 4cm, mój M. ze strachem w oczach że to już.

Poleżałam dość długo w wannie i to było mega przyjemne, nie wspominając o tym, że zażartowałam sobie że tylko kawy mi brakuje... no i dostałam pyszną białą kawkę z ekspresu, widok na zdjęciu jak w SPA - byłam jedyną rodzącą więc położne poustawiały swieczki na wannie a M rozśmieszał mnie do granic możliwości... Było naprawdę fajnie (??!!??). Potem już zrobiło się trochę hardcorowo, wyszłam z wanny z 7cm i do 19cm doszłam szybko w pozycji kolankowo-łokciowej - potem na fotel i parte. I tu nam trochę zeszło bo skurcze zaczęły być coraz mniej regularne i słabsze, dostałam oxy na podkręcenie akcji. Nie wiem ile to trwało ale 0 5.12 zobaczyłam Bruno i już nic nie było ważne. M. przeciął pępowinę i maluszek wylądował na moim brzuchu. Nie wiem kiedy i jak urodziłam łożysko i lekarz mnie oporządził. Potem pokangurowaliśmy przez godzinkę i każdy udał się na zasłużony odpoczynek...
Nie wyobrażam sobie żeby M.nie było ze mną. Ustalaliśmy, że jeśli będę chciała to wyjdzie, strasznie mi dodawał otuchy, rozśmieszał i spryskiwał twarz wodą w sprayu - zużyliśmy całą butlę, strasznie dodawało mi sił.
Hmmm, cieszę się że urodziłam SN. Uczucie wychodzącego człowieka i widok najpierw główki a potem reszty ciałka - bezcenny.
 
No to i ja opiszę. We wtorek naprawialiśmy piec, potem pojechałam z M na zakupy spotkaliśmy jeszcze znajomych pytali kiedy rodzę, a ja że nic nie czuje na razie i takie tam. Przyjechaliśmy do domu zaczęłam robić ciasto ale wolno mi szło bo ciągle chodziłam do toalety, mówię do M coś się zaczyna bo mnie czyści ale tak bardziej na żarty. Parę dni wcześniej mówiłam mu, że fajnie jakby się urodziła 1 sierpnia:-)
Po 5 minutach od tego stwierdzenia przy blacie kuchennych poczułam pęknięcie i wylało się ze mnie z 2 l ciepłej wody, mówię do M, odeszły mi wody. Ten przerażony, ja poszłam pod prysznic, napisałam do Was i czekaliśmy na mamę bo miała wziąć Eddiego do siebie bo wiadomo to miało trwać. Jeszcze jej wytłumaczyłam jak dokończyć ciasto i pojechaliśmy.
W drodze do szpitala, czułam bóle jak na okres i obdzwoniłam najbliższe koleżanki z prośbą o modlitwę za nas, pisałam też do Irisson.
Dojechaliśmy na IP sporo ludzi, ale kobitki w poczekalni widząc, że ja do porodu puściły mnie w kolejce. Lekarz zbadał stwierdził, że rozwarcie na jeden palec i że to "początek początków". Papirologia u położnej która potem okazałą się moją (super kobieta) i pojechaliśmy na przedporodową. Wykapałam się, przyjechała jeszcze teściowa ale ją odesłałam do domu bo mi przeszkadzała swoją gadaniną i zaczęło się, prysznic, bóle krzyżowe, prysznic, czyszczenie, M masuje. Przychodzą lekarze nadal 1,5 rozwarcia ja już załamana bo nie dało się wytrzymać. Mówię, że od razu przy 4 chce ZZO. Podpięli ktg ale źle się czytało tętno. Mała pomimo braku wód była strasznie ruchliwa, uciekała nam, ja wieczny stres, trzeba było ciągle zaczynać zapis od nowa. Miałam dość, podpięli mi jakieś płyny, antybiotyk bo wody odeszły w domu i zaczęli procedurę do ZZO, czyli ankieta pobrali krew na badania itd. Potem bolało już tak, że zaczynałam tracić świadomość tego co się dzieje, musiałam leżeć i nie dało się wytrzymać tych bóli krzyżowych, no nie dało...:-(Nie krzyczałam ale jęczałam jak suka która rodzi małe, takie zwierzęce stękania. Najbardziej bałam się o małą, bo momentami zanikało tętno, nie mogły go zlokalizować, w pewnym momencie na sali było 3 lekarzy i położna, przynieśli mi gaz. Gaz do dupy:no:, tylko mnie męczył, a nic nie pomagał, wieczny zapis na ktg i porozumiewawcze spojrzenia lekarzy. W ogóle mi mówili, że powtarzamy zapis bo do ZZO musi być dobry zapis. Wtedy maiłam już 4 cm, potem było jeszcze gorzej, mdlałam prawie z bólu, a tętno wariowało, lekarka mówi do położnej: "jedziemy na cięcie", położna na to: "nie żartuj" i znalazła tętno. Jęczałam, że nie dam rady byłam jak w transie, wiłam się na tym łóżku, a bólu krzyżowe były najgorsze z możliwych bo nakładały się na siebie, nie miałam przerwy pomiędzy skurczami, błagałam żeby skończyli zapis i żebym mogła wstać i iść pod prysznic. M przerażony siedział na kanapie, a lekarze wiecznie przy ktg. W pewnym momencie badanie 8 cm, szykują porodówkę, błagam o ZZO, że nie mam już siły przeć po tych krzyżowych.
M dopinguje, że dam radę, a ZZO spowolni akcję, idziemy na fotel do rodzenia. Badania 9, ale główka bardzo wysoko, kazali mi chodzić, przynieśli piłkę, podczas skurczy zaciskałam nogi, co jeszcze wszytko spowalniało. Potem przyjęłam pozycje na pieska, jedna noga na fotelu i jęczałam, a oni szykowali sprzęt wszytko robiłam z zamkniętymi oczyma. Kolejne badania jest 10 ale Ula nadal nie jest w kanale, robi się niebezpiecznie, teraz przykładają mi detektor przy każdym skurczu, młoda lekarka ciągle mówi o cięciu, ja wypytuje ciągle czy jest tętno mój, M przerażony stoi obok. No i po 10 minutach wicia się - udało się, jest w kanale. Prę ale nie idzie, okazuje się, że przez to, że skurcze nakładają się na siebie są za krótkie, przychodzą "noworodki" i kolejny ginekolog robi się jeszcze bardziej nerwowo, lekarze ciągle przykładają detektor czy serce dziecka bije, na każdym skurczy sprawdzają tętno,a ja wstrzymuje oddech czy moja kruszynka jest ze mną...:-(Każą przeć tylko na mega skurczu (dla mnie każdy jest mega) bo główka utknęła w kanale. Lekarka stoi obok i mnie motywuje, nogi trzymam podkurczone i przyciągam do siebie, w pewnym momencie lekarka mówi, że jest na tych skurczach muszę urodzić więc idzie skurcz, prę, ona naciska mi na brzuch w tym momencie, czuje przecięcie skóry i jest na świecie moja Urszulka, kładą mi ją na chwilę i idzie do mierzenia, wszytko dobrze, jestem w szoku i taka zmęczona, że nawet nie drę się na mega bolesnym szyciu. Dziś szycie nie boli, kocham moją Ulę nad życie i mogę śmiało rodzić za 9 m- cy, nic się nie pamiętam z tego bólu. Ból mija ale ten strach o dziecko pozostaje, to było najgorsze w porodzie, ale w sumie to piękne przeżycie, nie do opisania.
 
Ostatnia edycja:
a to i ja opisze. Zaczelo sie w nocy 1 wrzesnia,obudzilam sie ok 1 w nocy i poszlam do toalety,na bieliznie zobaczylam rozowaty sluz,wiedzialam,ze to czop zaczal mi odchodzic.Poszlam do salonu pakowac torbe do szpitala.Stwierdzilam,ze P obudze jak bede miala skurcze,bo i tak bez snesu bylo jechac wczesniej do szpitala (w uk przyjmuja dopiero na oddzial kiedy akcja porodowa zacznie sie wlasciwie,sa zdania,ze te pierwsze objawy mozna przeczekac w domu) a wiec pakowalam ta torbe czekajc na skurcze. Ok godziny 4 obudzilam P z slowami kochanie zaczelo sie,on wstal jak opazony,wybiegl z pokoju po chwili wrocil i powiedzoal "przeciez masz jescze czas"( termin porodu mialam na 20 wrzesnia) wezwalismy taksowke i pojechalismy do szpitala. na miejscu okazalo sie,ze mam 7 cm rozwarcia,zostalam podlaczona do ktg,dostalam gaz do wdychania,morfine i ok 10 zaczal sie porod.W miedzy czasie jeszcze jedna morfina,caly czas pomiedzy parciem mialam wdychac gaz.po godzine rodzenia przyszedl jakis lekarz i stwierdzil,ze porod klezczowy,spytalam sie dlaczego? a on wlasciwie mi nie odpowiedzial,stwierdzilam,ze jesli nie istnieje taki przymus to ja rodze naturalnie i nie bedzie mi dziecka kleszcami wyciagal,wiec pan odlozyl kleszcze i po poltorej godziny Nadia byla na swiecie.P caly czas dzielnie ocieral mi pot za czola,przynosil wode,dodawal otuchy.Od pielegniarek caly czas slyszalam "juz prawie" "dobra robota" "jeszcze chwilka" ogolnie porod wspominam bardzo dobrze. Tu po urodzeniu,odcieli Nadii pepowine i polozyli mi ja na brzuchu,jeszcze nie umyta,ale to nie przeszkadzalo by ucalowac i przytulic moje malenstwo.Po chwili zabrali Nadie do umycia i zbadania,a mi przywieziono posilek.Potem poszlam sie wykapc do wanny i mega relaks i odprezenie;)
 
Moje drugie cesarskie cięcie było zaplanowane na 27-go lipca (piątek), głównie ze względu na krótki odstęp (17 miesięcy) od poprzedniego cięcia ale również też ze względu na różne perypetie w ciąży z Natalia i Wiktorem (trochę też ze względu na mój wiek, co mi się mniej podoba i fakt, że zastanawiamy się nad jeszcze jednym szkrabem w krótkim czasie). Termin cięcia wypadał w pierwszym dniu 40-tego tygodnia ciąży. Już od dwóch dni pojawiały się u mnie nocne, regularne skurcze przepowiadające, które jednak po kilku godzinach i kąpieli przechodziły.
W szpitalu stawiłam się w czwartek, 26-go wieczorem, zgodnie z zaleceniem lekarza. Średnio byłam zachwycona nocą na patologii (dosłownie i w przenośni) naszego szpitala ale co zrobić. W nocy, o godzinie 1-szej obudziły mnie dość silne skurcze. Pomyślałam – przejdą, jak poprzednie i złapałam mocniej ramę łóżka licząc czas. Były dokładnie co 7 minut i charakteryzowały się głównie tym, że nie przechodziły.. Na myśl o kąpieli w betonowym odrapanym prysznicu szpitalnianym z zagrzybiałymi plastikowymi firankami byłam w stanie znieść wszystko darując sobie tą przyjemność (szczególnie jak sobie wyobraziłam, że zacznę tam, nie daj boże, rodzić – sama – na końcu ciemnego korytarza „Szpitala Królestwo” – bo tak mniej więcej wygląda u nas oddział patologii). Zacisnęłam więc zęby i liczyłam sekundy na skurczu – i faktycznie, po 30 sekundach skurcz zaczynał słabnąć co napełniało mnie nadzieją i szczęściem, że czeka mnie teraz całe 6 minut błogiego niebólu.
Wiecie jak ciągnie się samotna noc w szpitalu…
Po 5 godzinach i czterdziestukilku skurczach nastał ranek i wpadły ożywione panie pielęgniarki z termometrami i uśmiechem na twarzach wołając: „i jak tam noc minęła drogie Panie?”, na co moje współlokatorki sapnęły – „fatalnie..”. Terefere – przynajmniej od 1 do 6 rano chrapały jak niedźwiedzie brunatne zimą! Ja powiedziałam, że „męczyły mnie trochę skurcze”, doszłam do wniosku, że nie będę się wygłupiać z żalami, bo zaraz podłączą mi KTG i się okaże, że żadnych poważnych skurczy nie mam – nie po to ucierpiałam się pół nocy, żeby teraz nikt tego nie docenił!! Jeszcze bez wody, bo od północy nie wolno mi było nawet pić.
Tuż po 6 rano podłączono mi kroplówkę nawadniającą i aparat do KTG. Skurcze nadal dokuczały. Z pewną nieśmiałością zerknęłam na swój wykres po kilku minutach aby z dumą ujrzeć na nim piękny krajobraz alpejski – szczyty, turnie, granie, kotły, doliny i przepaście! A więc jednak – nie cierpiałam na darmo – to były prawdziwe skurcze! Z perspektywy tej wiedzy przeszło mi nawet przez myśl, że mogłam sobie ulżyć i pojęczeć w nocy, ale może to i lepiej, bo bym się jeszcze zaczęła nad sobą zbytnio użalać.
Skurcze robiły się coraz mocniejsze i coraz częstsze, pielęgniarki kiwały z akceptacją głowami nad wykresem, lekarz dyżurujący też skwitował „dooooobrzrzrzeeee, Pani dziś do cesarki? To będzie Pani cięta raczej niedługo – proszę się przyszykować”. Niby jak? Nakreślić sobie pisakiem linię cięcia pod brzuchem?
O 8 po mnie przyszli. Mąż i położna. I biegiem udaliśmy się na porodówkę, żeby usłyszeć, że jeszcze jedna cesarka przede mną. Jak zobaczyłam przerażoną i bladą dziewczynę z jeszcze bardziej bladym i roztrzęsionym mężem to pomyślałam – trudno, wytrzymam, tylko niech oni się już tak nie męczą.. Mąż wspierał mnie dzielnie, chodził za mną krok w krok i masował mi plecy, bo skurcze, okazały się być krzyżowe i to właśnie w plecach czułam największy ból.
Na salę operacyjną zaproszono mnie po godzinie 9-tej. Wcześniej zdążyłam się jeszcze popłakać widząc dzidziusia tej wystraszonej pary i odwiedzić kilka razy toaletę. Na sali przywitała mnie miła pani anestezjolog – o zgrozo! Ta sama, które rok temu wkłuła mi się dopiero za ósmym razem!! Poinformowałam o nadchodzącym skurczu, wszyscy uprzejmie poczekali aż minie i pani doktor rozpoczęła wkłuwanie. Pierwsze, drugie… przy trzeciej próbie znów powiedziała, że mam „ciasne przestrzenie między kręgami” (?!) ale tym razem poszło! Ufff – całkiem nieźle, byłam gotowa na co najmniej pięć. Położono mnie na stole, założono cewnik (wszyscy myśleli, że nie działa ale odetchnęli z ulgą jak powiedziałam, że wycisnęłam z pęcherza przed chwilą wszystko do ostatniej kropelki), wymalowano mi piękne pomarańczowe galoty na brzuchu i zasłonięto parawanikiem. Jedna ręka z paluchem na moim palcu wskazywała wszystkim wyjście, druga podłożona pod plecy ugniatała mnie w tyłek. Miła pani anestezjolog co minutę pytała mnie jak się czuję, miałam wrażenie, że czeka aż w końcu przestanę powtarzać, że dobrze. Zespół wesoło żartował, pielęgniarki kokietowały mojego pana doktora wykonującego cięcie, które zresztą dokładnie czułam. Znieczulenie które mi podano znosiło bowiem ból nie znosiło natomiast czucia, dzięki czemu mogłam w pełni poczuć cały proces nacinania i rozszerzania kolejnych warstw brzusznych, zagłębiania rąk w moim brzuchu, grzebania, przesuwania jelit i żeber, zamiany żołądka z wątrobą i przestawienia woreczka żółciowego z trzustką w poszukiwaniu mojego syna.
Ekscesów na razie nie było, raz wprawdzie coś ze mnie trysnęło i wszyscy odskoczyli ale sobie wyjaśniono, że „to pacjentka rozpoczętą akcją porodową i skurczami macicy, więc wszystko gra” i raz instrumentariuszce coś spadło na ziemię co skwitowała słowami „cholera spadło mi” po czym wszyscy się znów zgodzili, że nie szkodzi i że trzeba podać to drugie.
W końcu, po 20 minutach ugniatania i stękania nade mną jak nad ciastem, usłyszałam „rodzimy dziecko”. Doprawdy dziwne – jeszcze pół godziny temu mogłabym się zgodzić z terminem „rodzimy” ale teraz brzmiało to jakoś tak nienaturalnie. Postanowiłam jednak nie zaprzątać sobie tym zbytnio głowy, skupiłam się na kilku większych szarpnięciach i ciągnięciu by po chwili usłyszeć i ujrzeć znad zielonego parawanika najwspanialszą istotę na świecie – MOJEGO SYNA. Był cały biały od mazi płodowej i wydzierał się w niebogłosy. Ten wrzask słyszałam jeszcze z drugiego pomieszczenia przez całe jego badanie gdzie trafił, po soczystym buziaku ode mnie w czoło, wraz ze swoim tatą. Dla mnie rozpoczęła się druga faza porodu – jak się okazało ta gorsza..
Więc najpierw „urodziliśmy” łożysko a potem pan doktor postanowił (o czym poinformował głośno) sprawdzić czy nie mam zrostów i krwi za macicą co, lojalnie uprzedził, mogło być dla mnie „trochę nieprzyjemne”. Tym razem więc przesunął wszystkie moje wnętrzności w stronę gardła aby mieć lepszy dostęp do tej macicy, co za nią miał sprawdzać. No i oczywiście jak przesunął to zrobiło się faktycznie „nieprzyjemnie” a nawet rzekłabym „niedobrze” ale nic nie szkodzi – podłożono mi serwetkę, przekręcono głowę w bok i zezwolono, jakby co, wymiotować. Pociągnęło mnie 3 razy ale że nic nie miałam w żołądku to i nic nie wyleciało (najbardziej się martwiłam, żeby nie wyrzygać tych wnętrzności co mi je w stronę gardła na chwilę przesunął, bo spieszyło mi się do syna a proces wkładania ich z powrotem mógłby się ciągnąć w nieskończoność!).
Po akcji z mdłościami zaczęło mi spadać tętno. Pani anestezjolog w końcu się ożywiła i poczęstowała mnie dwukrotnie taką dawką efenedryny, że myślałam, że mi skronie eksplodują! A pan doktor spokojnie szukał za macicą. Już rozważałam grzeczną prośbę w stylu „zaszywaj mnie pan bo zaraz tu odpłynę” ale moja nieśmiałość i te wnętrzności w gardle wiązały mi skutecznie usta. W końcu jednak nadszedł ten moment – poczułam cerowanie i zobaczyłam błogi obrazek doktora odchodzącego od stołu. W między czasie przyszła neonatolog z moim synkiem, ucałowałam go jeszcze kilka razy i dowiedziałam się, że w zasadzie wszystko jest w porządku ale w związku z problemami z oddychaniem mój syn trafi na razie do inkubatora (?!)
Przewieziono mnie na oddział ginekologii bezpośrednio z sali operacyjnej. Nie za dobrze – po pierwsze nie można tam było przywozić noworodków (choć Wiktor i tak na razie był w inkubatorze) a po drugie był to bliźniaczy pod względem warunków oddział do oddziału patologii nazwanego przeze mnie tu wcześniej „szpitalem królestwo”. Kto oglądał dzieło Larsa von Triera ten sobie może mniej więcej wyobrazić.. Dla innych w skrócie – odpadające tynki, zapadnięte skrzypiące łóżka, nie zamykające się okna – wszystko to tworzyło (szczególnie nocą) dość mroczną i wywołującą ciarki atmosferę . A piętro niżej „salony” po remoncie. No trudno, trzęsło mną tam przy schodzeniu znieczulenia przez ponad godzinę.
Na początku przy ubieraniu mnie wypadł pielęgniarkom mój cewnik, jedna została zalana moim moczem nie dziwię się więc, że nieco się zirytowała, jestem jej również wdzięczna, że nie przeniosła swojej złości na mnie tylko skwitowała, że „na tym szajsie, który teraz kupują nie da się już pracować!” . W każdym razie, o ile warunki były podłe to na personel absolutnie nie mogę narzekać. Po trzech godzinach zeszło zupełnie znieczulenie i zaraz przypomniałam sobie ten koszmarny ból pocesarkowy. Pielęgniarki jednak nie żałowały środków przeciwbólowych i były na każdą moją prośbę (czego starałam się nie nadużywać). Ogólnie byłam w dużo lepszym stanie niż moja współlokatorka, która przechodziła cesarkę pierwszy raz i chyba myślała, że będzie lepiej.. Jedyne co mi doskwierało to brak syna u boku, choć mój mąż biegał co chwilkę na oddział noworodków i przynosił nowe wieści i zdjęcia w telefonie.
 
Ostatnia edycja:
Po 6 godzinach przeniesiono Wikiego z inkubatora ale musiał jeszcze zostać kilka godzin na monitoringu. Po 7 godzinach od cesarskiego cięcia poinformowano mnie, że zwolniło się miejsce „na salonach” (czyli na świeżo odremontowanym oddziale poporodowym – hura!), gdzie będziemy się „uruchamiać”. Szybciutko mnie tam przewieziono a ponieważ to była już moja druga cesarka i był ze mną mój mąż to „uruchamianie” polegało na tym, że pani położna (bardzo sympatyczna) powiedziała, że „mogę sobie już teraz wstać”. Poinformowała mnie również, że Wiking jest nadal na oddziale noworodków ale za 2-3 godzinki mi go przywiozą i już ze mną zostanie mogę więc spokojnie iść pod prysznic i na niego poczekać. POCZEKAĆ NA MOJEGO SYNA – jeszcze 2-3 GODZINKI – no przecież chyba wszystkich pogięło!!
Matczyna miłość i desperacja z tęsknoty połączona z adrenaliną i szalejącym po porodzie hormonem szczęścia sprawiły, że ku osłupieniu pielęgniarek i współlokatorek zerwałam się na równe nogi, z pomocą męża zaliczyłam szybki prysznic i po 15 minutach od „uruchomienia” byłam już na drugim piętrze na oddziale noworodków (czego nie pochwaliła pani doktor pediatra..). Ale co tam – głaskałam mojego synka po buźce, mówiłam cześć gościu, jak się masz? Przychodź szybko do mamy!
Pani doktor doceniła moje poświęcenie i zbadała Wikiego przy nas a po godzinie odesłała go do nas na stałe. Mogliśmy się w końcu poprzytulać do woli a Wiki z pełnym zapałem dossał się do cyca. Pokarmu było u mnie jak na lekarstwo, Wiki nic po nim nie przybywał na wadze ale co tam – ssał dzielnie i pomagał mamie rozhulać laktację.
Z każdym dniem było coraz lepiej, więc w związku z pełnią i natłokiem porodów (które wokalnie towarzyszyły nam faktycznie przez całe 3 dni i noce naszego pobytu) w niedzielę (cięcie było w piątek) wypuszczono nas do domu.
Powrót był cudowny – jak zobaczyłam moją córkę, która z zaciekawieniem zagląda do fotelika, w którym przynieśliśmy Wikiego popłakałam się jak bóbr – przez co teraz na wszystkich zdjęciach jestem zaryczana. Ale co tam, jeszcze nie raz się ze szczęścia i dumy nad nimi popłaczę – nad moimi najcudowniejszymi skarbami na świecie!
Podsumowując - mimo, że termin cesarki miałam wyznaczony, to akcja porodowa sama się już zaczęła. Samą operację zniosłam gorzej niż za pierwszym razem, za to dużo szybciej doszłam po niej do siebie – po tygodniu od cięcia nie czuję już żadnych jego skutków. Nawału pokarmu dostałam w 5 dobie i Wiki zaczął pięknie przybierać na wadze. Jest cudowny, pięknie śpi w nocy i cudnie wrzeszczy podczas kąpieli. A moja córka Natalka jest wspaniałą mądrą dziewczynką, która bardzo mi pomaga i z dużą empatią traktuje swojego młodszego brata.
A i jeszcze jedno – mam najwspanialszego męża na świecie, który jest 100% -wym tatą, bez którego nie wyobrażam sobie naszego domu!
 
Ostatnia edycja:
reklama
termin miałam na 5 sierpnia ale Synka urodziłam 30lipca ... jak zwykle 2 noce przed miałam skurcze różne bolesne regularne nierugularne przechodziły raz a raz nie przechodziły, w niedziele w nocy od północy bodajże do 5 rano łaziłam po domu i miałam bolący brzuch i skurcze... dopakowałam walizke... szukałam klapek pod prysznic do niedawno kupiłam ale ich nie było...juz miałam męża budzić ale wzięłam kąpiel i nospe chyba ze 3 i poszłam spać na 2h...od rana czułam ze coś nie tak ze mną jest dziwnie się czułam.. na 17tą miałam wizyte więc powiedziałam sobie ze poczekam do tej godziny zadzwoniłam po mame by przyjechała tak na wszelki wypadek bo coś czuje ze z wizyty juz nie wróce:-) matka spanikowała i w godzine była juz u mnie... i tak turlałam się z bolącym brzuchem po domu, zrobiłam pierogi z mięsem i leniwe dla dzieci spakowałam syna na obóz co na drugi dzien wyjeżdzał... wykąpałam się i biore kluczyli od samochodu i idę... po drodze stwierdziłam ze chyba nie dam rady sama prowadzić i wzięłam taxi... mąż juz wracał z pracy umówiliśmy się w gabinecie... dojechałam skurcze juz miałam tak często ze nie mogłam wysiedzieć w poczekalni i chodziłam w koło budynku i czekałam az mnie zawołają, położna podpięła mnie do ktg ale po 15min odłączyła twierdząc ze skurcze mam co 5min i to bardzo wysokie, szybko na fotel ja juz spanikowana ze to rzeczywsicie juz się zaczyna...

lekarz podczas badania stwierdził 3cm rozwarcia i silne skurcze i zadał mi pytanie... chcesz dziś urodzić czy męczyć się ze skurczami do jutra??????:szok::szok::szok::szok: więc pytam męża: Kochanie rodzimy dziś????? a on dziś dziś!! jutro mam konsultacje z Amerykanami i od 8 do 18 jestem zajęty:-D:szok::crazy::crazy::crazy: biedak nie miał wyjscia 2 kolegów na urlopie więc podjęłam decyzje ze RODZIMY DZIŚ:-)

Pan doktor zbadał mnie jeszcze raz i delikatnie przebił mi pęcherz i juz w tym momencie odwrotu nie było... wypisał skierowanie i pojechalismy do szpitala oddalonego o 5min drogi od gabinetu lekarza, tam zostawił mnie i wrócił do domu na kąpiel i po walizke.. oznajmił wszystkim po drodze ze synek się rodzi i ze mają trzymać kciuki..

wiadomo formalności badanie przyjęcie i tak do 18.30 to trwało zanim położyli mnie na porodówke, skurcze miałam regularne, chodziłam brałam prysznic leżałam drzemałam po 2 min:baffled: i tak do 20.45 doszłam do 5cm... byłam troszke z tego powodu niepocieszona ze to tak długo trwa!!! miałam w tym czasie 3 badania szyjki i każdy mi tam gmerał dla mojego dobra:-)... przyszła godzina 21.00 juz czuje ze zaczynają się patre wołam ęża by po kogoś poszedł bo to juz!!! a tu nikogo nie było!!! po kolejnych 5min juz drętwiało mi całe krocze więc wiedziałam ze głowka zaraz mi je rozsadzi... znów męża wysłałam a tu znów nikogo nie ma!!! oddychałam rytmicznie jak nie ja bo ja zawsze panikuje hihihi wtem wlatuje położna i ja jej mówie ze juz mam parte ona ze nie możliwe !! a ja ze możliwe możliwe :-) w ciągu 3min przyleciał lekarz przygotowali wszystko i jechane z tym parciem... w między czasie mówie zeby pamiętała by mnie naciąć bo nie chce pęknąć...i w tym momencie zamknęłam oczy i oddychałam w rytm słów położnej.. nie pisnęłam nic a nic 3 patre o o 21.25 Brunon się urodził!!! 10pkt waga 3600 i 53cm

mąż wszystko sfotografował każdy szczegół tego cudu narodzin naszego synka...
położyli mi go na piersiach na jakies 20min.. zdziwiłam się bo wczesniej to była tylko chwilunia i go juz zabierali... nawet łozysko rodziłam z nim na brzuchu i wtedy dowiedziałam się ze mnie nie nacięli i ze mam tylko malutkie pęknięcie!!!!!!!!!! to był dla mnie największy szok!....

z łózka porodowego sama doszłam na korytarz na kolejne łózko:-)
jakby mi ktos zagwarantował ze kolejny poród by tak wyglądał to bym chciała jeszcze raz:-)
 
Do góry