A co tu taka cisza?
To ja się wbiję w kolejkę i opiszę swój poród, póki go pamiętam
Zacznę od piątku
Rano zapakowałam Franka w wózek i pojechałam na Rynek do pracy oddać korektę, którą skończyłam dzień wcześniej. Połaziliśmy z Frankiem po Rynku i wróciliśmy do domu. Po drodze zepsuł się tramwaj, wracaliśmy zapchanym autobusem, w którym oczywiście NIKT nie ustąpił nam kawałka miejsca.
Popołudniu byliśmy jeszcze na zakupach na targu. Chciałam pójść do fryzjera, ale się rozmyśliłam. Wieczorem wysprzątaliśmy cały dom, bo w weekend mieli nas odwiedzić moi Teściowie. Wymyłam nawet okno w kuchni
W nocy wstałam tradycyjnie na siku ok. 2 i pomyślałam, że jakbym miała dziś rodzić, to bym się załamała, bo okrutnie jestem śpiąca. Wróciłam do łóżka. Obudziłam się o 3.30 - poczułam coś mokrego na nodze. Pierwsza myśl - WODY PŁODOWE! Potem przerażenie - przecież wczoraj dopiero skończył się 36 tydzień! Kolejna myśl - pewnie pęcherz nie wytrzymał, nie ma co panikować, idę do łazienki. Po drodze polało mi się ostro po nogach. Jeszcze się łudziłam, że to nie to, ale podświadomie już wiedziałam, że jest po ptakach. W łazience miałam tętno chyba 200 na minutę, cała dygotałam z przerażenia. Nie że zbliża się poród, ale że jest ZA WCZEŚNIE. Myślałam (bez sensu!), że jeszcze pójdę spać, ale potem zobaczyłam krew.
Wróciłam do Męża, obudziłam go i powiedziałam, że chyba musimy jechać do szpitala. Zerwał się na równe nogi. Ja cały czas dygotałam.
Pierwsza rzecz - telefon do Szwagierki i jej Męża - żeby przyjechali do Franka. Byli po godzinie. Ja w międzyczasie zebrałam się w sobie, weszłam na stronę szpitala i na podstawie ich listy zaczęłam pakować torbę. Dzięki Bogu wszystko już miałam kupione, miałam też odłożone ubranka dla Malucha.
Potem jeszcze ogoliłam nogi, wyprostowałam i ułożyłam włosy, zrobiłam listę, co trzeba mi będzie dowieść, co dawać Frankowi na śniadania, obiady, kolacje i inne wytyczne odnośnie do tego jak się nim zajmować. W międzyczasie jeszcze mnie przeczyściło - byłam już pewna, że tego dnia urodzę.
Pojechaliśmy.
W szpitalu zbadała mnie miła i młoda pani doktor. Jak usiadłam na fotelu, zaśmiała się: "Faktycznie, wody płyną"
Okazało się, że Malutka jest nisko, ale rozwarcie tylko na 1 cm: "Początek początków". Na usg wyszło, że wód jest jeszcze w środku całkiem sporo, a Mała ma jakieś 3 kilogramy, więc jest dość duża. Decyzja była dość oczywista: "Rodzimy, nic nie zatrzymujemy". Przyjęli mnie na oddział.
Zostałam podpięta pod ktg. Oczywiście skurcze wyszły zerowe. Ok. 6 zrobili mi lewatywę. Jestem z siebie dumna, bo wytrzymałam 4,5 minuty z planowych 5, zanim poleciałam do łazienki
Przy poprzednim porodzie wytrzymałam tylko 3 minuty
Przyszła położna, która miała się nami zajmować. Kobieta koło czterdziestki, miła bardzo, profesjonalna. Mówiła mi przez "pani", ale jak jakieś badanie bardzo bolało, to przechodziła na "Ewuś"
Miałam dalej leżeć pod ktg i czekać na obchód. Rozwarcie nadal na 1 cm.
Mąż pojechał do domu, do Franka. Wrócił po obchodzie i odtąd byliśmy już razem.
Na obchodzie rozwarcie bez zmian. Decyzja - czekamy do godz. 11. Jak nic nie ruszy, to musimy wywoływać poród, bo wody wciąż się sączą i robi się niebezpiecznie.
Do 11 skurcze jakieś się pojawiały, ale marniutkie. Podpięli mnie pod kroplówę i ktg. Zaczęłam odbierać zakłady - kiedy urodzę. Ja obstawiałam godz. 15, Teściowa wysłała smsa, że stawia na 13-13.30, położna mówi, że wolałaby szybciej niż o 15
Leżałam sobie godzinę, skurcze były coraz mocniejsze, ale bardzo nieregularne. Po godzinie przyszła położna i dostałam obuchem w łeb - 2 cm rozwarcia. Masakra!! Byłam skończona psychicznie, powiedziałam jej, że chcę znieczulenie.
Miałam jeszcze pół godziny wytrzymać pod ktg, bo coś się położnej nie podobało w tętnie Malutkiej. A potem mogłabym już wstać albo wziąć znieczulenie. Za pół godziny myślałam już, że odpadnę z bólu. Widok położnej przybliżył wizję błogiego znieczulenia. Na skurczu sprawdziła rozwarcie - nienawidzę tego badania, boli jak nie wiem co. I mówi: "Jest SUPER! 6 cm!". I dodaje: "Mogę jeszcze zawołać anestezjologa, ale po co? Zaraz urodzisz!". Nie uwierzyłam jej, ale i tak byłam w szoku, że tak rozwarcie poleciało. Dostałam jeszcze dwa czopki na zmiękczenie szyjki, bo mimo rozwarcia wciąż skubana nie była do końca skrócona!
I teraz zaczęło się wesoło. Była 12.30. Odpięli mnie od kroplówki i poszłam pod prysznic. Mąż mówi: "O 13 jest obiad. Jak się pospieszysz, to jeszcze się załapiesz". A położna: "Usiądź na krzesełku, polewaj sobie brzuch i krzycz jak poczujesz parte, ja idę przygotować salę do porodu". Myślę sobie - dziwna kobieta, przecież ja mam dopiero 6 cm, jakie parte?
Ale ok - siedzę sobie, leję wodę. Pierwszy skurcz jakoś przeżyłam. Na drugim czuję, że Młoda chce wychodzić!!! Partych nie da się przeoczyć! Mąż woła położna i drze się, że już są PARTE! Położna każe wytrzymać jeszcze dwa skurcze - jak nic nie zaniknie, to rodzimy. Kolejne dwa znowu parte. Wyłazimy spod prysznica i kładę się jeszcze na łóżku. Rozwarcie na 9 cm!!!
Ale nie jest dobrze - tętno Małej spada na skurczach. Położna podpina kroplówkę, żeby skurcze nie zanikły, daje mi też pół dawki jakiegoś płynu na rozluźnienie mięśni, żeby rozwarcie szybko poleciało, bo nie mamy już czasu. Minęła 13.15 - Mąż mówi, że już się na obiad nie załapię
Po tym dziwnym płynie rozluźnia mi się wszystko - cierpnie mi ręka, prawie tracę władzę w nogach!! Ale to nic - na kolejnym skurczu położna mówi, żeby przeć, coś tam majstruje w środku i krzyczy: "MAMY PEŁNE ROZWARCIE! NA FOTEL!". Mąż krzyczy zaraz po niej: "Słyszałaś? RODZIMY!!!".
Wspierając się o położną idę na fotel - ledwo powłóczę nogami. Siadam na skraju fotela i mam skurcz - prę, bo inaczej nie mogę i już mam wizję, jak mi dziecko wypada na podłogę. Ale nie wypadło
Wgramoliłam się na fotel. Jestem przerażona, że to JUŻ, że wszystko mi drętwieje, że mam rozdygotane mięśnie. Nie mam siły mocno rozłożyć nóg.
Kolejny skurcz - prę jak głupia, nie słyszę i nie widzę nic naokoło. CZUJĘ jak Młoda przesuwa się do wyjścia! Położna mówi, że uratuje mi krocze, tylko muszę z nią współpracować i przestawać przeć, kiedy mi każe. Niestety nie posłuchałam i parłam dalej
Ona pyta lekarza: "Ratować czy ciąć". Lekarz - burak straszny - mówi: "Ciąć". A położna: "To ja jednak spróbuję uratować"
Kolejny party - znowu średnio ją słucham, ale nie czuję pieczenia, sama WIEM, że nie pęknę. Czuję jak skóra ładnie się rozciąga. Skurcz mija - zerkam na dół i widzę pół czarnej główki!!!!!!! Krzyczę, że widzę główkę!!! Wszyscy wpadają w jakiś histeryczny śmiech
Ostatni party - UDAŁO SIĘ!!! Malutka krzyczy. Przecinają jej pępowinę i już mam małego Gluta na brzuchu
Podobnie jak Franek urodziła się z otwartymi oczami i teraz patrzy na mnie jakby się chciała przywitać
Zabierają ją na mierzenie, ważenie - 51 cm, 2870 g. 9 punktów (minus 1 za skórę), ale przy kolejnym pomiarze już pełne 10. Jest silna i zdrowa, mimo że to wcześniak.
Czekamy na łożysko. Durny lekarz wkłada pół swojej ręki w mój brzuch, żeby je wypchnąć. A położna drze się na niego, żeby poczekał aż samo wyjdzie. I faktycznie - za moment czuję lekki skurcz i nawet bez mojego parcia łożysko wychodzi sobie na zewnątrz. Mąż mi przypomina, że chciałam zobaczyć, jak wygląda
Bez szału - taki kawał czerwonego mięcha
Wyszło całe, więc jest ok.
Sprawdzają, czy nie pękłam. Lekarz wkłada mi jakieś druty, w ogóle nie uprzedzając co robi. Wyjątkowo durny się trafił :/ Okazje się na szczęście, że jest tylko lekkie otarcie, ale nawet nie krwawi, więc nic nie szyjemy. Nic nie pękło, nie nacięli mnie. Brawa dla położnej i dla porodów w krótkim odstępie czasu!
Malutka wraca do mnie na brzuch
Leżymy sobie chwilę wszyscy razem. Znów wywołujemy powszechny śmiech, mówiąc: "No, to jeszcze tylko dwa razy"
I tak Anielka przyszła na świat. Pospieszyła się trochę, ale oprócz problemów ze ssaniem nie wykryto u niej póki co żadnych innych. A i ze ssaniem sobie poradzimy
Najważniejsze, że jesteśmy już wszyscy razem - we czwórkę