Dalsza cześć wypowiedzi
No okej, też nie jestem zwolenniczką napychania siebie i dziecka fast-foodami, słodyczami i innym śmieciowym jedzeniem. Ale nie widzę problemu w tym, że raz na kilka miesięcy zjem hamburgera z maca, bo akurat mam na niego ochotę. I nie mam zamiaru odmawiać dziecku czekoladki, ofc, w rozsądnych ilościach
.
Śmieszy mnie brak umiaru i totalny konserwatyzm tych kobiet w ich ekologicznych zapędach. Odniosłam wrażenie, że ich dziecko może jeść albo organicznie albo wcale. Ja jestem tylko ciekawa, co zrobią, gdy ich dziecko będzie miało jechać na szkolną wycieczkę albo wakacyjny obóz? Pojadą razem z nim? Wyślą towarzyszącą kucharkę? A może zamówią osobny catering dla ich ekologicznego dziecka? Czy może po prostu ich dziecko nie będzie jeździć na takie wyjazdy, by przypadkiem nie zjadło czegoś nieekologicznego, co by zaburzyło harmonię jego organizmu… Albo gdy już jako nastolatek, stwierdzi, że nie odpowiada mu żywienie się orzechami i kaszami i ma ochotę na pizzę, albo schabowego i do tego gazowany napój? Wydziedziczą za herezję? Jednak to, co mnie uderzyło najbardziej to wypowiedz bohaterki artykułu o tym, ile to wydaje na ekologiczne jedzenie i że przez to jej mąż musi spędzać cale dnie w pracy i prawie się nie widują… No super
Ja jednak wolę jeść nieekologiczne, zwykłe jedzenie i mieć normalnie funkcjonującą rodzinę. I męża, który nie musi zap***rzać w pracy od rana do wieczora, żebym mogła kupić sobie opakowanie organicznych kiełków, z których połowę wyrzucę, bo będą miały brązową plamkę, a mój homeopata (oczywiście opłacany z pieniędzy zarobionych przez męża) twierdzi, ze tych z plamką to już jeść nie można
. Swoją drogą ciekawe czy mąż tej pani rzeczywiście w pracy zajada się ugotowaną przez nią nieprzetworzoną kaszą
Szczerze w to wątpię…