Witam wszystkie Mamusie,
jestem tu jakiś czas i poczytuje Was. Długo się zbierałam, żeby cokolwiek napisać. Teraz czuję, że chciałabym się z Wami podzielić swoim szczęściem, jak i troskami, cierpieniem i strachem.
Zaszłam w ciążę wbrew temu co lekarze sądzili.
Jakiś czas przed ciążą zrobiłam sobie kompleksowe badania, byłam u kilku ginekologów i endokrynologów i każdy z nich stwierdził, że moje hormony, jajniki i ogólnie organizm nie będzie w stanie "zajść" w ciążę. Ginekolodzy stwierdzili jednoznacznie, że być może w ogóle nie będę mogła mieć dzieci.
Akurat byłam w poważnym związku, byliśmy zaręczeni i zaczęliśmy nieśmiało przebąkiwać o dziecku.
Załamałam się, ale nie nie chciałam odpuścić. Odstawiłam wszystkie leki i przygotowywałam się do oczyszczenia organizmu, aby położyć się do szpitala na oddział endokrynologii. Mieli mnie zdiagnozować dokładnie, ustawić leczenie abym mogła mieć upragnionego dzidziusia.
Nie udało mi się położyć do szpitala bo okazało się, że jestem w ciąży.! )
Nie możliwe, a jednak.
W 5 tygodniu ciąży w nocy dostałam krwotoku. Byłam pewna, że poroniłam. Płakałam i modliłam się, żeby dzidziuś był nadal w macicy.
Położyli mnie na ginekologię i wsadzili leki. Ciąża była na tyle wczesna, że nie mogli stwierdzić czy dzidziuś żyje, nie było słychać jeszcze serduszka. Po wypisie czekałam jeszcze tydzień na wizytę u mojego ginekologa by dowiedzieć się czy moje dziecko żyje. Najgorszy tydzień w moim życiu.
Na szczęście okazało się, że serduszko biło. Byłam najszczęśliwsza w świecie. Od razu dostałam leki i nakaz oszczędzania się.
(Chcę nadmienić, że w momencie gdy zaszłam w ciąże byłam osobą przy kości, co mimo wszystko nie ułatwiało sprawy lekarzom.)
Później w trakcie ciąży dostałam nadciśnienia, kolejne leki i już L4 i oszczędzanie się na maxa. Później niestety zaczęła mi się skracać szyjka i trzeba było założyć krążek, a ponad to wszystko miałam rozejście spojenia łonowego. Nie umiałam chodzić. Ból podbrzusza był okropny. Ginekolog martwiła się, że dzidziuś ma mniej niż "wymagane" wód płodowych. Bdania prenatalne na szczęście były w porządku. Ogólnie w ciąży czułam się fatalnie. Przyznam się szczerze, że były momenty kiedy miałam dość wszystkiego....
Ok. 32 tc miałam już fatalne wyniki badań, podejrzenie o zakrzepicę i dostałam skierowanie do szpitala.
W szpitalu wykluczyli zakrzepicę, ale okazało się że dzidziuś ma mało wód płodowych, że jest za malutki jak na określony tydzień ciąży (o co najmniej 1,5 tygodnia) - Hypotrofia płodu.
2 dni przed porodem miałam coraz większe sączenie się wód płodowych. Dostawałam mnóstwo kroplówek i wcześniej jeszcze z glukozą, żeby dzidziuś urósł. Miałam niewydolność łożyska.
30 lipca (pn) poszłam rano na badanie USG i okazało się, że "wód praktycznie już nie ma". O 14 trafiłam na stół na cesarkę.
Franek urodził się o 14:15. Lekarze chcieli czekać do godziny 17:00. O 14:00 nie było już wód, a Franek był niedotleniony. Bóg jeden wie, co mogło się stać...
Gdy go wyciągnęli, pokazali mi go na sekundę, usłyszałam jego płacz i zaraz go zabrali.
Miał 2300g, 50 cm. Był niedotleniony, cały siny. Gdy już byłam na sali pooperacyjnej i mąż pokazał mi jego zdjęcie popłakałam się.
Leżał w inkubatorze, miał tzw."noski", bo nie umiał oddychać, jedną nóżkę tak strasznie wykrzywioną, że sama nie wiem jak tak się dało. Straszny widok. Nie spałam całą noc, modliłam się o niego. Lekarz, który przyszedł do mnie po obchodzie wieczorem, powiedział, że Mały próbuje sam oddychać, ale że to nic nie znaczy, że on mi nie może dawać nadziei...
Nie ma to jak podtrzymać na duchu.
Następnego dnia miałam wstać i przejść na zwykłą salę, ale niestety nie dałam radę. Spojenie łonowe rozeszło się i mogłam się ruszyć. Nie mogłam nawet pójść do mojego synka. Załamałam się, że nie miałam pokarmu gdy położna przychodziła po kilka kropel...Czułam się okropnie. Najgorsze było również to, że trafiłam na kilka położnych z położnictwa, które w bardzo obraźliwy sposób się do mnie odnosiły m.in. czy zawsze byłam taka gruba, że to przez wagę spojenie się rozeszło itp. Dodatkowo nie mogłam się z mężem zobaczyć...czułam się samotna i opuszczona, a najgorsze, że nie mogłam mojego Skarba zobaczyć. Mąż, mi przemycił zdjęcie. 2 dnia był jeszcze w inkubatorze, ale już nabrał kolorów, leżał w tzw.gniazdku i oddychał samodzielnie. Miał sondę do żołądka i kilka innych kabli. Lekarz powiedział, że w nocy już zaczął oddychać sam i że radzi sobie bardzo dobrze.
3 dnia wstałam sama, bez pomocy wrednych położnych i jak tylko stanęłam na nogi pognałam do dziecka.
Serce mało mi nie wyskoczyło z piersi jak go zobaczyłam w zwykłym łóżeczku, śpiącego. Ledwo stałam na nogach i ryczałam jak bóbr. Był taki śliczny i spokojny. Później porozmawiałam z lekarzem.
Ogólnie spędziliśmy w szpitalu razem 11 dni. Franek nie miał odruchu ssania w ogóle. Położne próbowały go karmić smoczkiem, miał rehabilitację aby pobudzić odruch ssania. Nie mogłam go jeszcze na ręce brać, nie pozwoliły mi położne. Na sali też go oczywiście nie miałam. 4 dnia przyszła do mnie lekarka Frania porozmawiać. Pytała czy piłam, paliłam w ciąży. Oczywiście zaprzeczyłam, nawet nie przebywałam z osobami palącymi. Powiedziała mi, że Mały ma typowe objawy jak na "zespół odstawienia", że ma napady płaczu, że nie da się go wtedy uspokoić. Później gdy poszłam do niego, położne również mnie o to pytały. Wieczorem, gdy była inna zmiana położnych, również mnie o to pytały - wkurzyłam się wtedy i powiedziałam, że jak się ma dziecko zachowywać skoro nikt mi nie pozwolił go wziąć na ręce i przytulić. Gdy byłam na swojej sali przyleciała położna i kazał mi iść do dziecka, bo bardzo płakał. Zostawiły go tak samego, w końcu 4 dnia mogłam go wziąć na ręce. Od razu się uspokoił. Położne i lekarz stali jak wryci, a ja im powiedziałam, że "dziecko miało zespół odstawienia, owszem, ale od matki".
Następnego dnia wkurzyłam się bo mały znów miał sondę. Powiedziałam lekarce, że ja chce sama próbować go karmić butelką.
Bo tak naprawdę, położne nie miały czasu, ani ochoty siedzieć z jednym dzieckiem ponad 30 min i uczyć go jeść, stymulować smoczkiem itd, po 10 min wsadziły mu sondę i się samo wlało do żołądka. Jak on miał się nauczyć jeść?
I tak to było, że pokarmiłam go kilka razy pod okiem położnej, aż zaczął powoli ssać, później dostawałam go na salę tylko na dzień i go karmiłam, a w nocy musiał być na noworodkach, później lekarka stwierdziła, że dostanę go na noc. Męczyłam go tak długo, aż zaskoczył. Nauczył się ssać.
Po 11 dniach wyszliśmy.
Oczywiście w szpitalu dostawał jeszcze antybiotyki, wyniki były nie takie, szmer na serduszku i mnóstwo wizyt u specjalistów zalecone.
Gdy wychodziliśmy ważył 2210 g.
Ale się rozpisałam...
Wiem, że tylko Wy zrozumiecie ten strach, ból i cierpienie. Ja wiem, że z Naszym Franiem nie było tak źle jak z innymi dziećmi, ale strach o swojego Maluszka zawsze jest ten sam.
Ja niestety wspominam nie najlepiej pobyt w szpitalu. Nie miałam żadnego wsparcia. Czułam się sama zostawiona z tym wszystkim, przemęczona. Mąż nie mógł być ze mną, bo był zakaz wstępu na sale.
Czasami po nocy śnią mi się te chwile w szpitalu....zgroza.
Obecnie Franek skończył 5 miesięcy, waży 7300 i ma ok. 74 cm.
Później napiszę jeszcze...
Dziękuję, że mogłam się wygadać.
jestem tu jakiś czas i poczytuje Was. Długo się zbierałam, żeby cokolwiek napisać. Teraz czuję, że chciałabym się z Wami podzielić swoim szczęściem, jak i troskami, cierpieniem i strachem.
Zaszłam w ciążę wbrew temu co lekarze sądzili.
Jakiś czas przed ciążą zrobiłam sobie kompleksowe badania, byłam u kilku ginekologów i endokrynologów i każdy z nich stwierdził, że moje hormony, jajniki i ogólnie organizm nie będzie w stanie "zajść" w ciążę. Ginekolodzy stwierdzili jednoznacznie, że być może w ogóle nie będę mogła mieć dzieci.
Akurat byłam w poważnym związku, byliśmy zaręczeni i zaczęliśmy nieśmiało przebąkiwać o dziecku.
Załamałam się, ale nie nie chciałam odpuścić. Odstawiłam wszystkie leki i przygotowywałam się do oczyszczenia organizmu, aby położyć się do szpitala na oddział endokrynologii. Mieli mnie zdiagnozować dokładnie, ustawić leczenie abym mogła mieć upragnionego dzidziusia.
Nie udało mi się położyć do szpitala bo okazało się, że jestem w ciąży.! )
Nie możliwe, a jednak.
W 5 tygodniu ciąży w nocy dostałam krwotoku. Byłam pewna, że poroniłam. Płakałam i modliłam się, żeby dzidziuś był nadal w macicy.
Położyli mnie na ginekologię i wsadzili leki. Ciąża była na tyle wczesna, że nie mogli stwierdzić czy dzidziuś żyje, nie było słychać jeszcze serduszka. Po wypisie czekałam jeszcze tydzień na wizytę u mojego ginekologa by dowiedzieć się czy moje dziecko żyje. Najgorszy tydzień w moim życiu.
Na szczęście okazało się, że serduszko biło. Byłam najszczęśliwsza w świecie. Od razu dostałam leki i nakaz oszczędzania się.
(Chcę nadmienić, że w momencie gdy zaszłam w ciąże byłam osobą przy kości, co mimo wszystko nie ułatwiało sprawy lekarzom.)
Później w trakcie ciąży dostałam nadciśnienia, kolejne leki i już L4 i oszczędzanie się na maxa. Później niestety zaczęła mi się skracać szyjka i trzeba było założyć krążek, a ponad to wszystko miałam rozejście spojenia łonowego. Nie umiałam chodzić. Ból podbrzusza był okropny. Ginekolog martwiła się, że dzidziuś ma mniej niż "wymagane" wód płodowych. Bdania prenatalne na szczęście były w porządku. Ogólnie w ciąży czułam się fatalnie. Przyznam się szczerze, że były momenty kiedy miałam dość wszystkiego....
Ok. 32 tc miałam już fatalne wyniki badań, podejrzenie o zakrzepicę i dostałam skierowanie do szpitala.
W szpitalu wykluczyli zakrzepicę, ale okazało się że dzidziuś ma mało wód płodowych, że jest za malutki jak na określony tydzień ciąży (o co najmniej 1,5 tygodnia) - Hypotrofia płodu.
2 dni przed porodem miałam coraz większe sączenie się wód płodowych. Dostawałam mnóstwo kroplówek i wcześniej jeszcze z glukozą, żeby dzidziuś urósł. Miałam niewydolność łożyska.
30 lipca (pn) poszłam rano na badanie USG i okazało się, że "wód praktycznie już nie ma". O 14 trafiłam na stół na cesarkę.
Franek urodził się o 14:15. Lekarze chcieli czekać do godziny 17:00. O 14:00 nie było już wód, a Franek był niedotleniony. Bóg jeden wie, co mogło się stać...
Gdy go wyciągnęli, pokazali mi go na sekundę, usłyszałam jego płacz i zaraz go zabrali.
Miał 2300g, 50 cm. Był niedotleniony, cały siny. Gdy już byłam na sali pooperacyjnej i mąż pokazał mi jego zdjęcie popłakałam się.
Leżał w inkubatorze, miał tzw."noski", bo nie umiał oddychać, jedną nóżkę tak strasznie wykrzywioną, że sama nie wiem jak tak się dało. Straszny widok. Nie spałam całą noc, modliłam się o niego. Lekarz, który przyszedł do mnie po obchodzie wieczorem, powiedział, że Mały próbuje sam oddychać, ale że to nic nie znaczy, że on mi nie może dawać nadziei...
Nie ma to jak podtrzymać na duchu.
Następnego dnia miałam wstać i przejść na zwykłą salę, ale niestety nie dałam radę. Spojenie łonowe rozeszło się i mogłam się ruszyć. Nie mogłam nawet pójść do mojego synka. Załamałam się, że nie miałam pokarmu gdy położna przychodziła po kilka kropel...Czułam się okropnie. Najgorsze było również to, że trafiłam na kilka położnych z położnictwa, które w bardzo obraźliwy sposób się do mnie odnosiły m.in. czy zawsze byłam taka gruba, że to przez wagę spojenie się rozeszło itp. Dodatkowo nie mogłam się z mężem zobaczyć...czułam się samotna i opuszczona, a najgorsze, że nie mogłam mojego Skarba zobaczyć. Mąż, mi przemycił zdjęcie. 2 dnia był jeszcze w inkubatorze, ale już nabrał kolorów, leżał w tzw.gniazdku i oddychał samodzielnie. Miał sondę do żołądka i kilka innych kabli. Lekarz powiedział, że w nocy już zaczął oddychać sam i że radzi sobie bardzo dobrze.
3 dnia wstałam sama, bez pomocy wrednych położnych i jak tylko stanęłam na nogi pognałam do dziecka.
Serce mało mi nie wyskoczyło z piersi jak go zobaczyłam w zwykłym łóżeczku, śpiącego. Ledwo stałam na nogach i ryczałam jak bóbr. Był taki śliczny i spokojny. Później porozmawiałam z lekarzem.
Ogólnie spędziliśmy w szpitalu razem 11 dni. Franek nie miał odruchu ssania w ogóle. Położne próbowały go karmić smoczkiem, miał rehabilitację aby pobudzić odruch ssania. Nie mogłam go jeszcze na ręce brać, nie pozwoliły mi położne. Na sali też go oczywiście nie miałam. 4 dnia przyszła do mnie lekarka Frania porozmawiać. Pytała czy piłam, paliłam w ciąży. Oczywiście zaprzeczyłam, nawet nie przebywałam z osobami palącymi. Powiedziała mi, że Mały ma typowe objawy jak na "zespół odstawienia", że ma napady płaczu, że nie da się go wtedy uspokoić. Później gdy poszłam do niego, położne również mnie o to pytały. Wieczorem, gdy była inna zmiana położnych, również mnie o to pytały - wkurzyłam się wtedy i powiedziałam, że jak się ma dziecko zachowywać skoro nikt mi nie pozwolił go wziąć na ręce i przytulić. Gdy byłam na swojej sali przyleciała położna i kazał mi iść do dziecka, bo bardzo płakał. Zostawiły go tak samego, w końcu 4 dnia mogłam go wziąć na ręce. Od razu się uspokoił. Położne i lekarz stali jak wryci, a ja im powiedziałam, że "dziecko miało zespół odstawienia, owszem, ale od matki".
Następnego dnia wkurzyłam się bo mały znów miał sondę. Powiedziałam lekarce, że ja chce sama próbować go karmić butelką.
Bo tak naprawdę, położne nie miały czasu, ani ochoty siedzieć z jednym dzieckiem ponad 30 min i uczyć go jeść, stymulować smoczkiem itd, po 10 min wsadziły mu sondę i się samo wlało do żołądka. Jak on miał się nauczyć jeść?
I tak to było, że pokarmiłam go kilka razy pod okiem położnej, aż zaczął powoli ssać, później dostawałam go na salę tylko na dzień i go karmiłam, a w nocy musiał być na noworodkach, później lekarka stwierdziła, że dostanę go na noc. Męczyłam go tak długo, aż zaskoczył. Nauczył się ssać.
Po 11 dniach wyszliśmy.
Oczywiście w szpitalu dostawał jeszcze antybiotyki, wyniki były nie takie, szmer na serduszku i mnóstwo wizyt u specjalistów zalecone.
Gdy wychodziliśmy ważył 2210 g.
Ale się rozpisałam...
Wiem, że tylko Wy zrozumiecie ten strach, ból i cierpienie. Ja wiem, że z Naszym Franiem nie było tak źle jak z innymi dziećmi, ale strach o swojego Maluszka zawsze jest ten sam.
Ja niestety wspominam nie najlepiej pobyt w szpitalu. Nie miałam żadnego wsparcia. Czułam się sama zostawiona z tym wszystkim, przemęczona. Mąż nie mógł być ze mną, bo był zakaz wstępu na sale.
Czasami po nocy śnią mi się te chwile w szpitalu....zgroza.
Obecnie Franek skończył 5 miesięcy, waży 7300 i ma ok. 74 cm.
Później napiszę jeszcze...
Dziękuję, że mogłam się wygadać.