reklama
Forum BabyBoom

Dzień dobry...

Starasz się o maleństwo, wiesz, że zostaniecie rodzicami a może masz już dziecko? Poszukujesz informacji, chcesz się podzielić swoim doświadczeniem? Dołącz do naszej społeczności. Rejestracja jest bezpieczna, darmowa i szybka. A wsparcie i wdzięczność, które otrzymasz - nieocenione. Podoba Ci się? Wskakuj na pokład! Zamiast być gościem korzystaj z wszystkich możliwości. A jeśli masz pytania - pisz śmiało.

Ania Ślusarczyk (aniaslu)

  • Czy pomożesz Iwonie nadal być mamą? Zrób, co możesz! Tu nie ma czasu, tu trzeba działać. Zobacz
reklama

Opowieści porodowe - BEZ KOMENTARZY!!

Około 4.00 nad ranem obudził mnie skurcz. Nie jakiś szczególnie mocny, ale dość bolesny. Po kolejnych 10 minutach pojawił się kolejny, po następnych 10, kolejny. Stwierdziłam jednak ze to pewnie nic takiego, poszłam do kuchni zjeść kanapki, jak to zwykle o tej porze od jakiegośtygodnia. Do 6.00 jednak nie spalam, później udało mi się trochę zdrzemnąć ale budziłam się co skurcz, nie wiem czy były regularne bo ze zmęczenia na zegarek nie patrzyłam. O 8.00 wstała córka wiec ja z nią siłą rzeczy. Zrobiłam nam śniadanie zastanawiałam się czy nie obudzić M. Miał wolne akurat w ten dzien. Dziś myślę ze to zrządzenie losu. Po chwili jednak uznałam ze to pewnie fałszywy alarm i darowałam sobie. Skurcze nadal były co 10 minut tak do około 10.00. Nagle całkiemustąpiły. Średnio mnie pocieszał ten fakt. Byłam nastawiona wprawdzie na masaż szyjkiw przyszłym tygodniu, ale wiadomo ze chciałam mieć poród już za sobą. Około11.30 jednak skurcze wróciły. Trudno mówić o ich regularności, ale zdecydowanie były mocne. Umyłam wiec włosy, ogoliłam nogi i ładnie się pomalowałam – tak nawszelki wypadek oczywiście ;-) O 12.30 stwierdziłam ze cos się szykuje bo jużciężko mi się stało przy skurczach wiec kazałam M. zadzwonić do szpitala, a sama zadzwoniłam po teściów żeby przyjechali w razie w. do malej. W szpitalu położna po wysłuchaniu relacji jakie zdał jej M. stwierdziła ze mam przyjechać, najwyżej mnie odeślą. Szczerze mówiąc tego bałam się najbardziej. Wiem jak tu podchodzą to porodów. Jeśli niewiele się dzieje to każą czekać w domu na rozwój akcji. Stwierdziłam wiec ze jeszcze wytrzymam, jednak po 13.00 nie dawałam jużrady i oznajmiłam M. ze zdecydowanie cos się dzieje. Zadzwonił wiec do znajomego który zjawił się w 5 minut i ze łzami w oczach pożegnałam się z małą.M. musiał z nią zostać do czasu przyjazdu teściów. Około 14.00 zjawiłam się w szpitalu. Niespecjalnie się do mnie spieszyli w poczekalni. Wyszła w końcu położna która już znałam, bo miała okazje mi towarzyszyć przy obracaniu dziecka 2 tygodnie wcześniej. Wysłuchała moich relacji, zawołała studentkę położnictwa i postanowiły mnie zbadać. Najpierwułożenie malej – ok., moje tętno – ok., rozwarcie 3 cm, ale czuć szyjkę… jedna i druga robiły to samo. Na kimś trzeba się uczyć… Studentka trochę mi wymasowała szyjkę i powiedziała ze dzięki temu może cos ruszy. Zaproponowały jednak żebym jechała do domu, a jeśli cos się wydarzy to mam wracać. Mam tez spróbować się zdrzemnąć, a w razie problemów z zaśnięciem przyjechać tu wieczorem po zastrzyk przeciwbólowy :confused2: Śmiech na sali… Skurcze nadal miałam co 10 minut i nadal jak cholera bolesne, nawet jak na nie czekałam to już siedzieć nie mogłam, ale cóż. Wkurzyłam się nieźle, dzwonie to M. żeby się nie spieszył bo mnie odsyłają. Czekam i czekam przed szpitalem nieźle już zdenerwowana bo ból był taki ze wiedziałam ze nawet jeśli wrócę do domu to it ak nie zasnę, ani nie odpocznę. Nagle M. dzwoni i mówi ze położna do niego dzwoniła i ze mam wracać po swoja kartę ciąży bo zapomniałam zabrać zeszpitala. To też uważam za dobry znak patrząc z perspektywy czasu. Ledwo tam doszłam ponownie. Odczekałam chwile, znów ta sama położna, pyta czy cos milepiej. Ja mowie ze gorzej po tym masażu i ze na parkingu miałam 4 skurcze już. Obiecałam sobie być twarda ale się poryczałam jak dziecko. Kazała mi usiąść,pyta co się dzieje, dlaczego płaczę. A ja przez łzy jej opowiadam mój pierwszy poród, mówię że nie chcę wracać do domu bo mam tam małą córkę i nie chcę żeby na mnie patrzyła w takim stanie, że boję się że moje skurcze nic nie będą dawałytak jak za pierwszym razem kiedy na rozwarcie czekałam dobrych kilkanaściegodzin. Ona zaczęła mnie pocieszać, zaprowadziła ponownie do pokoju gdzie wcześniej mnie badała i mówi ze w takim razie mam zostać. Ze za 3 h przyjdzie położna imnie zbada, jeśli rozwarcie będzie większe to mnie zatrzymają, jeśli nie to mamjechać do domu. Okazała się bardzo wyrozumiała i mila. Skorzystałam z jej propozycji. Znów telefon do M. tym razem z informacja żeby jednak wziął torbę zubraniami dla malej. M. zdziwiony, mówi ze już jest przed szpitalem, ale torbynie ma. Pyta czy się wracać, mowie ze nie bo być może mnie odeślą jak do 18.00 nic nie ruszy. Za parę minut był już w pokoju ze mną. Włączył telewizor,pogadaliśmy. Skurcze miałam równo co 5 minut, ale już takie że trzymałam siękrzesła. Nie mogłam leżeć, chociaż dostałam gorącą poduchę pod plecy dla złagodzenia bólu. Zaczęłam chodzić po korytarzu. Ból stawał się coraz gorszy. Ledwodoczekałam do tej 18.00. Przyszła jakaś starsza położna i znów badaniepołożenia dziecka, tętno i wreszcie rozwarcie. Są 4 cm! Z jednej strony świetnie,z drugiej to znak ze ruszyło tylko o 1 cm przez 3 h. Pocieszona zostałam jednak nowinaze szyjki już nie ma. Po słowach jedziemy na 5. piętro i moim grymasie którymiał być uśmiechem zwlokłam się z lóżka i udałam za położną. M. popatrzył tylko gdzie mnie kierują i obiecał ze wróci najszybciej jak się da. Położna pytagdzie on się wybiera, a on ze po walizkę do domu. Zrobiła zdziwiona minę i mówi ze może nie zdążyć dojechać na poród. M. miał chyba jeszcze bardziej zdziwiony wyraz twarzy ale zbagatelizował jej słowa mając we wspomnieniach mój pierwszy poród który zdawał się nie mieć końca. Na sale porodowa ledwo doszłam.Zatrzymywałam się co skurcz i trzymałam ściany. W końcu przyszła położna któramiała odbierać mój poród, bardzo rzeczowa, konkretna babka. O 18.30 poleciła mizrobić sobie lewatywę jeśli chcę, bo ona teraz ma przerwę 15 minut na obiad.Zagadałam ja o znieczulenie a ona na to ze raczej nie będzie potrzebne. Zanimzadzwoni po anestezjologa i on przyjdzie to minie godzina a do tego czasu możebyć po wszystkim. Umówiłam się z nią wiec tak ze jeśli za godzinę mnie zbada inadal będzie 4 cmto zadzwoni. Do 18.50 byłam sama na sali, chodziłam, trzymałam się czego siędało i oddychałam, bo wiedziałam ze krzyk nic nie da. Skurcze co 3 minuty.O 19.10 miałam już napełnianą wannę wodąi polecenie rychłego do niej wejścia. Skurcze troszkę osłabły, ale tylko najakiś czas. Później znów były straszne. Położna powiedziała że mogę urodzić wwodzie, ona złapie małą w razie czego. Kazała sobie tez obiecać ze jeśli zacznęza bardzo krwawic lub z pulsem dziecka będzie cos nie tak to mam natychmiastwyjść z wody niezależnie od skurczu bądź jego braku. Zgodziłam się Pytała w międzyczasie o moja córkę, o to ilelat jestem tutaj itd., cala ta pogawędka była bardzo mila, choć skurcze miałam takie że myślałam o wyskoczeniu z okna... 19.20 kolejne badanie – 7 cm. Dzwonie do M. i mowieżeby się streścił. Położna pyta czy przebić pęcherz, to skróci moja mordęgę ale pewnie nie doczekam przyjazdu chłopaka. Najpierw mowie ze nie, po kolejnych 2 skurczach zgadzam się bez wahania. Po przebiciu o 19.30 – 9 cm. Czuje ze będę za chwile parła. chwile potem zaczyna się, przypomina mi się cały mój wcześniejszy poródi modle się żeby nie trwał tyle samo. W przerwie miedzy skurczami dzwonie znówdo M. i go poganiam słowami „Człowieku ja prę!” 19.50 puls malej spada, dostaje polecenie wyjścia.Znów skurcz na schodach, skurcz przed łóżkiem, na łóżku już tragedia… Zjawiają się dwie inne położne pomoc przy porodzie. Główka malej źle ułożona, patrzyłachyba w bok zamiast w podłogę, pytam czy będą używać próżniociągu. Mówią ze nie, nacinać tez nie zamierzają. 20.00 zjawia się M. Chwyta mnie za rękę, coś mówi. Kompletnie nie pamiętam co. Cieszę się ze dojechał. Położna majstruje cos przy głowie malej, czuję że ją obraca, chyba pękam, nie mogę przeć, każą mi oddychać. Piecze żywym ogniem, 20.15 ostatnie parcie i mała ląduje mi nabrzuchu. Jest piękna, moje pierwsze myśli i słowa „Znów jestem mama.” Krzyczała z dobre 20 minut. M. w międzyczasie robił zdjęcia, a mnie szyli. Tak jak myślałam pękłam, ale w sumie to lepsze niż nacinanie. Mała miała pępowinę wokół szyi,cale szczęście zdjęli w porę, dlatego nie mogłam przez chwile przeć. 24.30 jesteśmy w domku z małym człowiekiem .Ogólnie wspominam bardzo dobrze ten poród,może dlatego ze był jak dla mnie krotki, cieszę się tez ze bez znieczulenia,nie sądziłam że jest to możliwe.
 
Ostatnia edycja:
reklama
To bedzie krotki opis :-)
W nocy 12.03 o 2 obudzily mnie skurcze ktory pojawialy sie co 5 minut
Poniewaz wczesniej miewalam skurcze ktore po czasie odchodzily nie budzilam meza.
Zaczelam przygotowywac ciuchy, czulam ze skurcze przybieraja na sile. O godz. 4:30 obudzilam meza i poinformowalam ze czas sie zbierac do szpitala bo synus chce wyjsc na swiat.
Po godzinie 5 bylismy na porodowce
Najpierw podpieto mnie pod ktg gdzie rysowaly sie piekne skurcze, polozna sprawdzila rozwarcie i zrobiono mi usg.
Wedlug usg Ethan mial miec niecale 4kg
Poniewaz rozwarcie mialam na 7 poszlismy do pokoju i wrocilismy na ktg o 8:00
Jak siedzialam na fotelu to skurcze malaly wiec zaczelam sie poruszac, kolysac bioderkami.
Standardowo nie chcialy mi odejsc wody wiec poprosilam polozna by przebila mi worek. I tak jak odeszly mi wody zaczelam czuc skurcze parte. Rodzilam w pozycjo stojacej i szczerze polecam kazdej kobiecie!!!! Przy 4 skurczu partym Ethan byl juz z nami:-) Piekny chlopak z waga 4560g i 56cm dlugosci:rofl2:
Pierwszy raz zobaczylam syna miedzy moimi nogami, dali mi do na rece bym odlozyla na lozko porodowe o ktore bylam podparta. Maz przecial pepowine i kazano mi sie polozyc.Dostalam Ethana na rece, po jakims czasie synus trafil do tatusia ktory go karmil a mnie zszywano. Po szyciu sama przeszlam na lozko i odwiezli nas na sale matek:-)
 
Mój Poród ...
21/03/2013 g. 02:08 AM

Dzwonię do koleżanki ( tłumaczki ) że mam skurcze - ok 21
takie co 15 minut
więc spokojnie siedziałam i grałam na laptopie
( błagałysmy małą żeby od 1 do 5 się nie rodziła bo moja koleżanka musiała w nocy zawieźć męża na lotnisko )

ok 24 poszłam do łazienki siusiu - podcierając się - patrzę krew delikatna na papierze.
krzycze z góry - Mariusz jedziemy do szpitala bo mam krew.

ok 00:30 byliśmy w szpitalu - skurcze co 7/8/9 minut - troszkę bolesne
z koleżanką przez telefon jako tłumaczenie - bo my z Mariuszem na tyle nie znamy języka .

oczywiście pani połozna czy lekarka - chciała mnie odesłac do domu
bo nie regularne skurcze i nie aż takie bolesne

powiedziałam że nie wyjde i już !!!!
z wielkim fochem pod KTG mnie podłaczyli na izbie.
w pewnym momencie mariusz patrzy w czasie tych skurczy jak skacze ten zapis na KTG
mowie ze do rana urodze...

lataja jak ze sraczka przy mnie
mowi ze rozwarcie na 5
to ja ze lada chwila urodze

za jakies 10 minut jak mnie złapał skurcz party - myslałam że im ścianę paznokciami zarysuje
poczułam mokro - wody mi odeszły
macam sie miedzy nogami - qrde czuję głowkę ( a ja nadal na izbie )
krzycze im że rodze ..
zlecieli sie jak głupie
patrza na zapis KTG - i miedzy moje nogi ..
kazali mi zacisnąć - z łozkiem jazda na porodówke
leca jak debile
na porodowce szybko weflon i jakas kroplowka

zrobiłam 3 parte i urodziłam córke o 2:08 AM
one w szoku bo chciały mnie na dzien dobry odesłac

po urodzeniu zadzwoniłam do koleżanki co miała byc na porodzie i tłumaczyć - że już urodziłam
a tak bardzo ona chciała byc na moim porodzie ale sie nie udało

więc przeczuwałam że znowu urodzę błyskawicznie
a gdybym była na porodowce wcześniej to kilka minut szybciej bym im urodziła
tak zaciskałam nogi zeby im na korytarzu w cholerę nie urodzić - i szybko weflon żeby wkuli
po tym chwila moment i córcia była z nami

ogólnie Mariusz od samego początku był w szoku - pierwszy raz był przy porodzie...
i tak szybko to się działo że był w szoku
nawet nie miał czasu zemdleć
potem mi opowiada - najpierw głowka - potem dziecko
zszokowany facet był - jak sam to nazwał - godzinę poźniej i w samochodzie bym mu urodziła
a do szpitala mielismy ok 8 mil

sylwia
 
Czas na moją opowieść:
21.03 rano pisałam Wam, że humor słaby bo nadszedł termin i nic się nie dzieje. I też nic się nie działo przez cały dzień. Żadnych skurczów. W terminie porodu miałam podjechać na ktg do szpitala. Jako że miałam 2 karty ciąży - jedna na 21.03 a druga - od lekarza ze szpitala w którym miałam rodzić na 22.03 postanowiłam pojechać 22.03 na to ktg a wcześniej skoczyć na depilację :) No ale już na ktg (i na depilację) nie dojechałam bo 21.03 przyjął niespodziewany obrót sprawy:
Ok 19 poszłam z mężem i psem na spacer bo zaczął padać śnieg a psica lubi sobie pobiegać po śniegu. P powrocie mieliśmy dokończyć oglądanie filmu ale trochę się mojemu mężowi przeciągało. Usiadłam w fotelu i czekałam aż będzie gotów. Zaczęłam czuć lekkie skurcze ale dość częste i w zasadzie z nudów postanowiłam je sobie zapisywać. Pierwszy o 20.01 :) Następny za 5 min, kolejny za 6 min, potem w zasadzie wszystkie co 5 min. Skurcze bezbolesne, w zasadzie nawet nie były nieprzyjemne. Ale regularne. O 21 weszłam pod prysznic sprawdzić czy skurcze przejdą. Nie przechodziły a robiły się silniejsze (jednak wciąż bezbolesne) i co 4-5 min Spod prysznica krzyczałam do męża by zapisywał kiedy mam skurcz. Po prysznicu, postanowiłam zadzwonić do położnej. Była 21.30, opowiedziałam co się dzieje, powiedziała bym jeszcze poobserwowała skurcze i zadzwoniła za godzinę. Skurcze nie ustępowały. Położna zadzwoniła za ok 40 min, powiedziałam jak sprawa wygląda a ona na to byśmy spotkały się w szpitalu o 23.30. Do szpitala mamy blisko ale zaczął mocno padać śnieg i postanowiliśmy wyjechać o 23.00. W drodze do szpitala zaczęły się mocne skurcze, promieniujące z kręgosłupa. O 23.15 dotarliśmy do szpitala. W szpitalu czekała na mnie już położna. Powiedziała że jest problem z salami porodowymi i że na początku byśmy przeszły do domu narodzin (szpital dysponuje salami zapewniającymi poród w warunkach prawie domowych). Ja na to, że nie chcę bo tam nie dostanę znieczulenia a już miałam bardzo mocne skurcze. Ona mówi, że to chwilowe, posiedzę w wannie i poczekamy na salę porodową. Ja ją zaczęłam błagać byśmy poczekały (bałam się, że jak trafię do domu narodzin to tam zostanę), może coś się zwolni a jak nie to chcę do innego szpitala. Ból był już straszny. Ona zaproponowała, że mnie zbada, zrobimy ktg i morfologię i zobaczyny. Na badaniu wyszło 3-4 cm rozwarcia. Potem ktg. Nie mogłam leżeć, ani siedzieć.Stałam, kucałam, klęczałam, klnęłam i ryczałam tak mnie już skurcze bolały. Skurcze dochodziły do 60-70 a myślałam, że zemdleję z bólu (tydzień wcześniej dochodziły do 100 a ja je ledwo czułam), ból promieniował z kręgosłupa. Podczas zapisu ciągle pytałam czy jest już sala. Po 10 min położna przychodzi z najlepszą wiadomością - będzie sala, po ktg i badaniu zaraz tam pójdziemy. Po ktg badanie wykazało już 6-7 cm rozwarcia. Poród następował w błyskawicznym tępie. Było ok. północy.
Zaraz po północy poszliśmy do sali porodowej. Położna mówi bym się przebrała a ona pójdzie po anestezjologa. Ja już wtedy miałam chyba jeden wielki skurcz. Przerwy były bardzo krótkie. Skurcze nie do zniesienia. Nareszcie przyszedł anestezjolog. Siedzenie na łóżku w jednej pozycji było ciężkie. Anestezjolog nie mógł się wbić w kręgosłup a ja wyłam bo miałam niekończące się skurcze. W końcu się udało, musiałam się położyć. Bolało jak cholera ale w końcu zzo zaczęło działać i było już wspaniale. Nie czułam nic. Było ok 0.30. Położna podpięła mnie do ktg i powiedziała, że zostawi mnie i męża na trochę samych, poczeka na korytarzu i stamtąd będzie obserwowała zapis ktg. Powiedziała, że za 2 h powinno być po wszystkim i że wygląda na to, że będę miała ekspresowy i przyjemny poród. Też tak myślałam. Leżałam na łóżku, zartowałam sobie z mężem. Mówiłam, że mogę tak rodzić. Zewsząd dobiegały rozdzierające krzyki kobiet. Mówiłam mężowi, że sama bym tak wrzeszczała gdyby nie znieczulenie. Czułam się dobrze. Położna co jakiś czas się zjawiała i pytała czy się dobrze czuję. Za którymś razem powiedziała bym zjadła coś słodkiego bo dzidziuś mało się rusza a jego tętno było dość niskie - ok. 110 do 120 (w izbie przyjęć ok 140-160). Było trochę przed 2.00. Zjadłam a położna zaczęła mnie badać (nareszcie badanie rozwarcia nie bolało), mówi że już 10 cm i wchodzimy w 2 fazę. Bada dalej i widzę, że coś nie tak bo coś długo mi tam grzebie. Każe zmienić pozycję, na bok, na drugi bok, potem mówi bym spóbowała na czworakach. Bada i mówi, że główka małej źle się układa (bokiem), próbuje przekręcić. Nie udaje się, nagle patrzę na monitor ktg i widzę, że tętno małej spadło do 80. Mówię jej o tym a ona, że już to widziała i że to dlatego że głowka źle się wstawia a już pełne rozwarcie i dalej iść nie może. I co się działo dalej pamiętam jak przez mgłę. Nagle monitor zaczyna wyć - tętno 60 - 50. Położna woła lekarza. Wpada lekarz i jeszcze ktoś. Położna szybko zdaje relację. Lekarz mnie bada. Wbiega kolejny lekarz, jakieś położne i inne osoby (potem położna doliczyła się, że było 8 osób + ja i mąż). Lekarz, który mnie bada mocno zdenerwowany. Przekazuje coś innemu. Pamiętam słowa "zagrożenie zamartwicą", ktoś się pyta czy jedziemy na blok operacyjny (marzyłam o tym) na co lekarz mówi, że już za późno, głowa w kanale rodnym, próbuje ją obrócić. Widzę przerażone twarze (zarówno mojej położnej jak i innych osób). Wiem że jest źle. Łzy zaczynają mi płynąć, mąż mnie uspokaja. Słyszę jak ktoś krzyczy - "już 3 minuty", zaraz potem "już 4 minuty", zaraz decyzja lekarza "nie ma więcej czasu, vacuum". Kolejne poruszenie. Położna mi coś tłumaczy ale do mnie nic nie dociera bo ryczę. W końcu rozumiem że mam przeć na skurczu... Ale ja mówię, że nie czuję żadnych skurczów.. Więc sami sprawdzają czy mam skurczę dotykając mojego brzucha. Słyszę "PRZYJ" ja prę, nagle odgłos odchodzącego vacuum - odczepiło się od główki. Kolejna próba, znów nic. Potem następna. Sytuacja już coraz bardziej napięta. Patrzę na moją położną, jest przerażona, to ja znowu w ryk. Ktoś mnie uspokaja, ktoś coś krzyczy. Pytają czy jest skurcz, ja znów, że nie czuję skurczów. Ktoś krzyczy, że skurcze się zatrzymały. No to oksytocyna w ruch. Znowu mam przeć, znowu vacuum się odczepiło. Nagle któryś z lekarzy krzyczy, że to za długo trwa, że nie ma już więcej czasu, musi się teraz urodzić. Kolejne poruszenie. Położna do mnie, że mam przeć jak nigdy - z całej siły. Jakaś kobieta sprawdza kiedy brzuch mi zaczyna twardnieć, inna szczypie mnie po sutkach. Wszyscy mają jakieś zadanie. Słyszę "PRZYJ MOCNO", prę z całych sił, inny lekarz ugniata mi brzuch, czuję jak bolą mnie żebra. Nie mogę oddychać. Ale słyszę "PRZYJ, NIE PRZESTAWAJ, PRZYJ". Kolejna próba. To samo, z tym że lekarz teraz wręcz rzucił mi się całym ciężarem na brzuch. I nagle słyszę "jest głowka, przyj jeszcze raz i będzie po wszystkim". Prę, nie udaje się, prę po raz kolejny. Lekarz miażdży mi żebra. I nagle "mamy ją"... Godzina 2.25. Poryczałam się. Kładą mi ją na brzuchu, nie jest różowa, jest sina. Ale moja pierwsza myśl "Jezu, jaka ona ciężka". Mała krzyczy. Biorą ją na badanie. Mąż biegnie za nimi pilnować małej. Poruszenie i pośpiech sugerują mi, że nie jest wszystko ok. Ja znowu ryczę. Położna mnie uspokaja, że muszą ją zbadać, że ją przyniosą. Ja na to, że chcę iść z nimi. Ona, że to niemożliwe bo muszą mnie zszyć bo jestem mocno pocięta, popękana i że straciłam dużo krwi. Szyją mnie 1,5 h. Ja ciągle płaczę, nie wiem co się dzieje z dzieckiem. Zaczynają przychodzić do mnie osoby, które brały udział w porodzie - pytają jak się czuję, tłumaczą co się wydarzyło. Mnie interesuje tylko co z dzieckiem. Pediatra ma przyjść ze mną porozmawiać. Ja odchodzę od zmysłów, mam przeświadczenie, że nie jest dobrze. Położna widzi to, idzie zobaczyć co z małą. Wraca, mówi, że ją badają, będą musieli ją trochę poobserwować. Dostała 7/8/9/9 pkt Apgar. W końcu mi ją przynoszą na chwilę, już nie jest sina, jest różowa, znów mi ją zabierają. Leżę i czekam na pediatrę. Przychodzi. Mówi, że muszą ją zostawić na obserwacji, na szczęście nie jest niedotleniona. Okazało się, że przez to że była długa (a ja jestem niewysoka) to była mocno powykręcana i głowa jej źle zaczęła schodzić a do tego miała b. krótką pępowinę i gdy schodziła, pępowina zaczęła się zaciskać, ograniczając dostęp tlenu i powodując spadek tętna. Pytam czy skurcze zatrzymały się przez zzo, na co oni, że możliwe choć raczej przez to, że głowa źle się wstawiała i dziecko nie mogłoby wejść w kanał rodny a natura wie co robi i nie wyciska na siłę. A z drugiej strony, myślę, że dzięki temu że miałam znieczulenie, byłam w stanie znieść nacinanie, vacuum, ręce w kroczu i jeszcze przeć. Pewnie nigdy nie dowiem się co dokładnie się stało. Ale trauma mi pozostanie. Nie zdecyduję się już na poród sn bo wiem że niewiele brakowało a nie miałabym dziecka. Później położna powiedziała mi, że sytuacja była naprawdę bardzo poważna. Następne godziny były ciężkie, obserwowali mnie (z powodu ubytku krwi), potem przewieźli na oddział położniczy a tam było jeszcze gorzej - matki z dziećmi a ja bez swojego. Siedziałam z nią na oddziale patologii noworodka ale wyganiali mnie do łóźka bo nie powinnam wstawać z łóżka po takiej utracie krwi. Ok. 15 przywieźli mi małą :)))) Przyjrzałam się jej i znów ryczałam - takie maleństwo musiało stoczyć taki bój już na samym początku. Od vacuum miała czerwoną główkę (choć bez krwiaka), spuchniętą, nos płaski, przekrzywiony na jedną stronę, jedno oko zapuchniętę, nie otwierała go wcale (otworzyła następnego dnia i miała całe przekrwione, twarz otarta, naczynka popękane, głowa z jednej strony dość płaska a z drugiej jakby wybrzuszona. Ciało blade. Ale dla mnie była najpiękniejsza. Teraz już doszła do siebie, opuchlizna zeszła, zaczerwienienia też. Jest prześliczna. I zdrowa, a to najważniejsze.
 
Wiec i czas na moj porod.

we czwartek 28.03 przyjechalam na IP zgodnie z planem przyjecia. około 10 założono mi cewnik Foleya kazano pojsć na usg. z usg wyszlo ze kuba wazy 3500. szok totalny. po cewnikowaniu kazano mi duzo chodzić. chodziłam i chodziłam. Odwiedziła mnie mnie potem on. nie była to miła wizyta. od pólnocy kazano mi nie pic i nie jesc nic. bylo to ciezkie ale trudno. rano 29.03. koło 9 rano zdjeto mi cewnik rozwarcia brak w szyjce miescily sie 1,5 palca. ale i tak wyslali do indukcji. o 10:15 zostałam przyjeta. kolo 10:40 podlaczono oksytocyne. o 11:30 masaz szyjki( jezu jakie to było nie przyjemne) oraz przebicie pecherza owodniowego. skurcze od momentu podlaczenia oksy na 100% ale dało sie je zniesc. az wszyscy sie dziwili. pozwolili mi pojsc pod prysznic i poskakac na pilce. kolo 14 w szyjce dalej brak rozwarcia i zgladzenia ale miescily sie 2 palce. tak lezalam do moemntu zmiany poloznych. ta co przyszla byla naprawde super. robiła wszystko co mogła aby bylo sn a nie cc bo pan doktor juz o 18 chcial cc ale sie nie zgodzilysmy z mama bo to dopiero 6ha z kuba bylo wszystko ok. no wiec czekamy. kolo 20 badanie i dalej nic. pobrano mi krew do badan na crp i morfologie. zrobila nowa oksytocyne potem mi podala mocniejszy lek niz oksytocyna pozatym glukoze. po jakis 30 minut wynik crp i leukocytow za duzo infekcja dajemy antybiotyk. skurcze duzo mocniejsze były ale pisaly sie tylko na 50-60% a ja dostalam szalu. o 21 badanie szyjka zgladzona i 3cm rozwarcia! JUPI w koncu cos sie ruszyło. znow pilka spacery po korytarzu. o 22 pod prysznic po nim o 22:30 znow badanie BRAK POSTEPU. teraz juz nie czekamy tylko cc bo i tak to nie ruszy po tylu podanych lekach:(. szybko cewnik i na blok. tam panika mnie ogarnela. podpisalam zgode na znieczuelnie. ale strach zmeczenie brak snu ,jedzenia i picia zrobily tez swoje. wiec musieli mi zrobic ogolne bo tak było bezpieczniej dla wszystkich. obudziłam sie na stole jeszcze z rurka wyciagneli i zawiezli na pop. ja wlasciwie zero kontaktu. pomachalam mamie i przystawili mi kube do piersi. zabrali i dali zastrzyki do miesniowo. polozna ktora sie mna zajmowala przyszla i powiedziala ze to wielki czlek 598cm i 3670g.
Nastepnego dnia jak cos kumalam juz to sie dowiedziałam czemu i tak bym nie urodziła. kuba opierał sie na kosci lonowej i itak by pod nia nie wszedl. i był i tak za duzy zebym dala rade.
Ale maluch jest zdrowy i calkiem spokojny:))
 
cóż, po miesiącu i ja opisze swój poród :)
termin cc miałam ustalony na 27.02 więc moja pani dr kazała mi przyjechać dzień wcześniej na wieczór. pech tak chciał, że mój mąż akurat się wtedy rozchorował i tylko mnie zawiózł i musiał od razu wyjść. nie mógł mnie też odwiedzić przez cały pobyt w szpitalu. więc wieczorkiem zrobili mi wszystkie potrzebne badania i kazali nic nie jeść do jutra. pielęgniarka chciała mi od razu założyć wenflon ale coś jej nie wyszło i stwierdziła, że rano ktoś mi założy (po tych jej próbach miałam siniaka przez dwa tygodnie). wróciłam więc spokojnie do pokoju i poszłam spać. rano miałam nadzieję, że zaraz zabiorą mnie na salę i będzie po wszystkim, bo byłam strasznie głodna :) (a musiałam być na czczo ). jednak zanim lekarze zrobili obchód, zbadali mnie na fotelu i zebrali się w końcu do roboty była już 11:00 godzina. położna dała mi "piękną" koszule do porodu i zabrali mnie na salę porodową, podłączyli do ktg i mieli podłączyć oxy żeby wywołać chociaż ze dwa skurcze. ordynator stwierdził że mam tak duży brzuch że gdybym miała więcej skurczy to mogłoby mi rozerwać macice :/ więc leżałam grzecznie i czekałam. i niby wiedziałam co mnie czeka bo to już druga cesarka, to nagle naszedł mnie jakiś strach. ale to tak ogromny... jakoś dziwnie się bałam i dodatkowo było mi przykro że po cc nikt nie będzie na mnie czekał. w końcu pielęgniarka stwierdziła że mam tak ładne skurcze, że nawet kroplówki nie musi mi podłączać (chociaż ja ich wcale nie czułam). po jakiś 20 minutach lekarz powiedział, że mogą już ciąć. przyszedł anestezjolog, starszy pan. i tu moja myśl "o boże, będą mu się ręce trzęsły, jak on się wbije w kręgosłup???" założyli mi cewnik i zaprosili na salę operacyjną. łóżko operacyjne było tak wąskie, że mimo iż jestem szczupła to jak bym się na nim ruszyła to bym spadła. w końcu zrobili mi znieczulenie i się zaczęło. anestezjolog okazał się bardzo przemiły. ciągle dopytywał się czy wszystko w porządku. gdy znieczulenie całkowicie zadziałało i zaczęli ciąć nagle bardzo ciężko było mi oddychać. zrobiłam się jeszcze gorzej przerażona. lekarz chyba też. słyszałam tylko jak mówił do pielęgniarki "pani da 5, pani da 10..." nie mam pojęcia co oni tam podawali... w końcu zrobiło się lepiej. i usłyszałam płacz mojej kruszynki. położna pokazała mi ją tylko na chwilę i zabrała. po paru minutach przyniosła znowu i mogłam dosłownie przez parę sekund dotknąć swoim nosem jej noska (dla porównania przy pierwszej cesarce w klinice położyli mi Borysa od razu na piersiach...) pozszywali mnie, przemyli i zawieźli na salę pooperacyjną. na sali brzuch zaczął mnie tak okropnie boleć że podali mi coś przeciwbólowego do kroplówki, dwa zastrzyki i czopki a ból wcale nie mijał. płakałam z bólu jak bóbr. jak przyjechała moja mama i teściowa to nie mogłam do nich słowa wydusić z siebie... na szczęscie po jakimś czasie przeszło i przynieśli mi Blancię i położyli obok mnie. była taka cudowna. okazało się później że w szpitalu mają całkiem inne podejście niż w klinice. tam wstawałam dopiero po 24 godzinach. tu kazali po 12 i w dodatku musiałam iść do sali na drugim końcu korytarza na zwykłą salę poporodowa. gdy wstawałam to zrobiło mi się tak słabo że mało co nie zemdlałam. przez cały pobyt w szpitalu odwiedzała mnie na zmianę moja mama i teściowa więc nie byłam całkiem osamotniona. łukaszowi było tylko smutno że nie mógł od razu zobaczyć córci.
 
Gdy moja Kruszynka śpi opiszę swój poród

Będąc już po terminie, dostałam skierowanie do szpitala na badania. Okazało się, że rozwarcie na trzy palce, czego kompletnie nie czułam. Zaczęli wykonywać jakieś badania, w tym USG i tu szok:szok:... Mała prawdopodobnie waży 4200 (przy mojej wadze sprzed ciąży 45 i wzroście 148cm). Badają główkę, moją miednicę i kicha- nie dam rady naturalnie urodzić. Zostałam w szpitalu do następnego dnia i 27.03. o 13:00 przewieziono mnie na salę operacyjną. Wykonano cc i już o 13:35 Agatka była z nami. Rzeczywiście duża kobietka bo 57 cm, 3660 g :)
Pierwsza ocena 10/10, chwileczkę pokwiliła i spokojnie czuwała na rękach tatusia, piękne chwile!
No a reszta, tzn co było po...raczej nieprzyjemne rzeczy związane z bólem, samotnością, bezradnością...dużo łez...
Cieszę się, że już po, cieszę się, że jesteśmy całe i zdrowe:-D
 
Dziś mam chwilę oddechu, bo Gabi właśnie zasnęła a mąż wybył po autko do warsztatu, więc postaram się opisać, jak to ze mną było.

26 marca miałam zgłosić się na wywołanie oksytocyną. Ponieważ miałam spore wątpliwości co do tej metody, którą zaproponowali mi w prywatnej, wychwalanej pod niebiosa klinice, postanowiłam porozmawiać z lekarzem i wypytać, czy to jedyna możliwość. Lekarz stwierdził, że ewentualnie możemy sobie poczekać jeszcze tydzień, aż akcja sama się rozwinie. A z oxy będą 3 próby dzień w dzień po całej kroplówce, jeśli się nie uda to cc.
Odwróciliśmy się na pięcie i wyszliśmy. Pojechaliśmy do szpitala, w którym pracuje mój lekarz prowadzący. Opowiedziałam mu ze szczegółami, jak zostaliśmy potraktowani, nie mógł się nadziwić, że zaproponowali wywołanie oksytocyną przy tak nieprzygotowanej szyjce (potem jeszcze kilka razy słyszałam od różnych lekarzy, że takie postępowanie niemal gwarantuje cc). Zapytał mnie czy mam przy sobie torbę szpitalną i zaprowadził na IP, kazał przyjąć na oddział, sam szukał dla mnie wolnego łóżka.
Nie będę się rozpisywać, co działo się przez następny tydzień w szpitalu, ale muszę przyznać, że się nawet zadomowiłam :-D. Najgorzej wspominam pierwsze badanie przez ordynatora. Położna musiała mnie trzymać, tak bolało. Potem okazało się, że badanie było masażem szyjki. Za to rozwarcie od razu poszło na 3cm. I tak sobie zostało przez kolejnych kilka dni, powiedziano mi, że jeśli do 2.04. nic się nie zadzieje samo, to idę na wywołanie. Co drugi dzień miałam badanie czystości wód, 2 razy dziennie KTG.

Wielkanoc oczywiście w szpitalu. Zrobiłyśmy sobie z dziewczynami z sali takie prawdziwe wielkanocne śniadanko, miałyśmy nawet święconkę. Ja się już pogodziłam, że do wtorku nic się nie ruszy, ale cieszyłam się, że przynajmniej smakołyków w święta pojem.
No i wieczorem zaczęło mi być od tego jedzenie naprawdę niedobrze. Nie mogłam zasnąć, ciągle biegałam do wc, przewracałam się z boku na bok, łapały mnie dość regularne, niebolesne skurcze, w dodatku Gabi szalała w brzuszku. Na korytarzu ruch, ktoś zaczął rodzić w sali obok, w międzyczasie dwie cesarki dość nagłe. A ja leżę w łóżku i nagle czuję, że robi mi się mokro. Po chwili nie mam już wątpliwości - odchodzą mi wody. Patrzę na zegarek - dochodzi 1 w nocy. Oczywiście zaczął się kwiecień:-D.
Ok. 2.30 wylądowałam na porodówce, podłączyli mnie pod KTG, skurcze wychodziły minimalne, mimo, że bolały już znacznie bardziej. Kazali mi spać, bo to jeszcze nie czas, a męża, który już czekał na dole, odesłać do domu. Tak też z bólem serca zrobiłam, choć o śnie nie było mowy. Skurcze szły od krzyża, na szczęście rzadko i nie nasilały się.
O 8 rano przyszła nowa zmiana i wtedy nareszcie ktoś się mną zajął. Przyszła położna, kazała iść siku. W międzyczasie dojechał W., którego już pozwolili mi sprowadzić. Potem lewatywa, położna oznajmiła, że muszą mi podłączyc oxy bo są tylko 4 cm rozwarcia, a wody płyną już trochę czasu. Przez 2 godzin pod kroplówką ćwiczyłam na piłce, wtedy juz bylam pewna, że bóle będą typowo krzyżowe, bo bolały plecy, tyłek i tylko dół brzucha. Po oxy 6-7 cm rozwarcia, dostałam Buscopan i poszłam pod prysznic, gdy wróciłam było już 9 cm.
Wtedy niestety okazało się, że Gabi opiera mi się główką na spojenie łonowe i nie wiadomo, czy zejdzie do kanału rodnego. W dodatku ułożona była główką w bok, musiałam ćwiczyć i chodzić, żeby się przekręciła i zeszła w dół. Było to cholernie bolesne, zwłaszcza, gdy podczas skurczu (a zaczynały się już parte) musiałam chodzić jak najszybciej mogłam. Ale zaufaliśmy naszej położnej, widać było, że wie, co robi. Gabi zeszła w dół ale nadal nie wiadomo było, czy przejdzie główka przez moje spojenie łonowe. Zebrało sie konsylium, cały zespoł lekarski ze zmiany, zbadał mnie szef porodówki (myślałam wtedy przez chwilę, że zaraz umrę), pojawiła się decyzja, by przygotować kleszcze, bo na cc było już zdecydowanie za późno. Myślałam, że oszaleję. To było dla mnie najgorsze z możliwych wyjść.
Szybka decyzja, że rodzimy. Ponownie podłączyli mi kroplówkę, żeby skurcze były silniejsze. Podczas jednego z nich położna i lekarz próbowali wypchnąć małą uciskiem na brzuch. A ja prąc myślałam głównie o tym, że chcę to zrobić jak najszybciej i najlepiej i nie dopuścić, by wciągali małej kleszczowo. I uwierzcie, że udało się. Zostałam solidnie nacięta, bo moje krocze okazało sie bardzo umięśnione, jeszcze dwa skurcze i Gabrysia była na świecie. A potem to już świat przestał dla mnie istnieć...
Lekarz cerował mnie ponad pół godziny, założył niezliczoną ilość szwów w przedsionku pochwy i po nacięciu do prawego pośladka. A ja sobie z nim żartowałam przy tym szyciu. Podobno krocze mam tak umięśnione jak sportsmenka...Gabi dossała się do mojej piersi i przez całe dwie godziny próbowała się najeść :-). Zakochałam sie od pierwszego wejrzenia w tej małej istotce, która to okazała się wyjątkowo duża jak na dziewczynkę - 3650g, 55cm..

Powiem tak - poród był trudny. Tak naprawdę powinnam mieć cc i pewnie będę je miała następnym razem, bo przy moim spojeniu łonowym ryzyko komplikacji jest duże. Był też bardzo bolesny bo skurcze szły tylko od krzyża, od samej 1 w nocy. Byłam nastawiona na zzo, ale się o nie nie dopominałam, w chwili, gdy okazało się, że akcja postępuje szybko po oxy. Nie było to dla mnie najważniejsze, bo ból był jednak do zniesienia. Najgorsze przyszło na koniec, ale jestem z siebie dumna jak nie wiem co, że dałam radę ;) A W. spisał się na medal. Gdyby nie on, nie dałabym rady przejść przez poród tak łatwo. A naszej położnej należą się szczególne podziękowania - dla mnie to cudotwórczyni, która potrafiła wzbudzić nasze zaufanie na maxa i pomogła mi dokonać fantastycznej rzeczy, choć sama średnio była przekonana, że się uda.
 
A więc czas i na mnie póki znalazłam chwilkę :)
21 marca stawiłam się na izbie przyjęć rozpoczynając 42 tydz ciąży. Podłączyli KTG, przyjęli na oddział, porobili badania i czekamy... Przez 4 dni, do soboty na ktg nie wychodziły żadne skurcze a lekarze na wizytach ciągle powtarzali: trzeba czekać... A ja podłamywałam się psychicznie tym bardziej, że leżałam na położnictwie z dwoma mamami w sali i ich dziećmi bo na ginekologii nie było wolnych miejsc... codziennie rano płakałam po wizytach bo nic nie chcieli robić a ja się tak martwiłam o moją córcie! Nareszcie w niedziele na porannej wizycie lekarz stwierdził, że kończymy powoli ciążę... Na poniedziałek od 7 rano oxytocyna.
25.03 od 8 miałam podlączoną oxy leżąc pod KTG na porodówce. o 11 wizyta lekarza, rozwarcie na 3 cm i decyzja o przebiciu pęcherza, wody wyleciały a ja leżałam dalej. O godz 13 nadal 3 cm i bóle lekkie , jak na okres i nieregularne. Wypuścili mnie pod prysznic i na półgodzinny spacer bo obok kobietka właśnie parła :). o godz 15 kolejne badanie i znowu 3 cm. Decyzja że jak przez 2 godz nic się nie ruszy to tniemy. No i ok godz 16 zaczęły się bóle z krzyża. Między skurczami odlatywałam... była przy mnie mama, robiła zimne okłady na plecy bo podnosiłam się przy każdym skurczu, nie mogłam leżeć... o godzinie 17 badanie i niespodzianka - 5 cm :) Najgorzej było jak chciałam przeć, czułam że muszę a położne kazały mi oddychać. Ciągle czekałam na kryzys 8 cm... podobno najbardziej bolesny aż tu nagle o godz 17:50 przychodzi lekarz a ja do niego DOKTORZE BADAMY BO JA PRE! Jak mnie zbadał i usłyszałam, że rodzimy to już nie pamiętam dalszego bólu... później już kojarzę, jak między skurczami się z nimi śmiałam, dr spokojnie fajnie wszystko tłumaczył jak przeć, trzymał mnie za rękę, boski był poprostu! No i rozwarcie pełne, położne na szybkiego łóżko przeinaczały na porodowe :) 15 minut i wypchałam tą kluseczkę :) Pozytywnie się zaskoczyłam bo ciągle czekałam na najgorszy ból. I choć bolało z krzyża jak nie wiem co to uważam że jest to do przeżycia i jak mi ją położyli na piersi to już nic nie bolało i o wszystkim zapomniałam... !
 
reklama
W piatek w nocy zaczely mi sie saczyc wody, maz twierdzil ze to mocz po 2 godzinach, powiedzialam mu, ze albo mnie zawozi do szpitala albo ide na nogach. o 4 nad ranem bylismy w szpitalu - 2 testy: 1 odczynnik na podpaske (mial sie odbrawic na niebiesko - podpaska juz byla niebieska w orginale) nie wychodzi, pobranie "wymazu" - to nie woda. Polozna mowi, ze mam wracac do domu, to nie wody. Upieralam sie jednak, ze to nie mocz ani sluz, wiec przyszla lekarka pomasowala mnie - odszedl jej czop sluzowy, a ja szybciutko do kibelka - polecialo zowu troche wod, to ja podpaska i zlapalam je. Zrobione znowu test z odczynnikiem (tym razem szpitalny wklad byl bialy i odbarwil sie) - wynik jednoznaczny - to wody saczace sie powoli. Zatrzymano mnie w szpitalu i od piatku rano zaczeto ze mna zdziwiac na miliony sposobow, dostalam skurczy krzyzowych, ktore promieniowaly mi na brzuch, niestety szyjka dluga na 3 cm przy rozwarciu max. 5 cm. W sobote o 11 przyszedl lekarz i zaproponowal cesarke - zgodzilam sie od razu.

W momencie przygotowano mnie do operacji, przewieziono, lekarz ze mna zartowal. Bylam strasznie wystraszona, bo wszyscy mowili mi, ze sie nie czuje nic w czasie cesarki - a ja czulam i mowilam to lekarzowi, a oni sie smiali ze mnie :rofl2: 1 pociagniecie skalpela - lekarz zaglada puszcza mi oczko, 2 pociagniecie znowu zaglada puszcza oczko i ja mu odpuszczam i zaczyna sie wyciaganie. maly byl juz w kanale wiec czulam wyszarpywanie - niesamowite wrazenie, 2 lekarz po paru minutach pytal czy bedzie potrzebna mu pomoc - maly byl troszke zaklinowany, mezulo siedzial caly czas obok, a ja przewracalam oczami. Na koniec szybko mi go pokazali, zbadali i siup na rece mezulka :happy: mnie zszywano i lekarz chcial mi gratulowac po polsku, ale go nie rozumialam za bardzo :-) wiec ktos mu mowi mow lepiej po niemiecku :-) podziekowalam wszystkim juz po operacji no i przewoza mnie na sale pooperacyjna i przekladaja na 2 lozku i na to moj lekarz "a teraz najciezsza czynnosc operacji" :laugh2: pozniej zapytal czy czuje nogi - ja mu na to ze nie, a on je zlapal zaczal nimi ruszac jak nozyczkami gora-dol i mowi "to czemu pani nimi rusza" - myslalam, ze umre ze smiechu :-D

na sali pooperacyjnej po godzinie byl mezulo z Guciem, maly sie przyssal, po 2 h bylam juz w normalnym pokoju z maluchem, po 6h wstalam zrobilam kilka krokow, po 8 h juz normalnie troszke chodzilam (tzn. zaszlam na dyzurke powiedziec, ze nie chce juz cewnika :rofl2:). no i od tego czasu zajmowalam sie juz Gustaskiem na calego 24h na dobe (bez 2 h - oddalam go pod opieke poloznym - potrzeba snu zwyciezyla). Rana sie pieknie zagoila, ze szpitala wyszlismy w czwartek cali i zdrowi :happy2:

szkoda, ze szkonczylo sie to cesarka, bo i bolu normalnego porodu troszke tez skosztwoalam...
 
Do góry