reklama
Forum BabyBoom

Dzień dobry...

Starasz się o maleństwo, wiesz, że zostaniecie rodzicami a może masz już dziecko? Poszukujesz informacji, chcesz się podzielić swoim doświadczeniem? Dołącz do naszej społeczności. Rejestracja jest bezpieczna, darmowa i szybka. A wsparcie i wdzięczność, które otrzymasz - nieocenione. Podoba Ci się? Wskakuj na pokład! Zamiast być gościem korzystaj z wszystkich możliwości. A jeśli masz pytania - pisz śmiało.

Ania Ślusarczyk (aniaslu)

  • Czy pomożesz Iwonie nadal być mamą? Zrób, co możesz! Tu nie ma czasu, tu trzeba działać. Zobacz
reklama

Opowieści z porodówek

reklama
Skoro ode mnie się zaczęło, to może coś napiszę o swoim - trochę nietypowym - porodzie.
Plany były inne, a wyszło - jak zwykle... ;-)
Do szpitala trafiłam 2.11 z objawami oponowymi (silne bóle głowy, wymioty, drętwienie itp.) Oczywiście karetka nie zawiozła mnie tam gdzie miałam rodzić, ale nawet dobrze się stało.
Nie mogli mnie zdiagnozować, więc leżałam na OCP 10 dni i gdyby mi się nie pogorszyło (neurologicznie, bo z dzidzią było wszystko ok), to chyba by mnie tak trzymali do rozwiązania....

13.11 miałam cięcie w znieczuleniu ogólnym i muszę przyznać, że nie było tak źle. A bałam się strasznie...że się nie obudzę i nie zobaczę mojego synka. Teraz to wydaje się śmieszne, ale tak wtedy czułam.
Okazało się że Mały miał szyjkę i tułów owinięty pępowiną i był trochę siny - stąd odjęty 1 pkt, ale po 5 min. dostał już 10. Ja wracałam do siebie 2 dni - na pocz. nie wierzyłam, że po 24 godz. będę mogła wstać. Ale zdjęli mi cewnik i nie było wyjścia ;-) Oczywiście bez pomocy męża nie dałabym rady.
Podsumowując - CC nie jest takie straszne i wbrew pozorom szybko się dochodzi do pełni sił. Jedyny minus to dyskomfort po rurce w tchawicy i w konsekwencji bolesny kaszel :-D
Może to kwestia samozaparcia i chęci zajęcia się dzieckiem, ale naprawdę wszystkie dziewczyny po cc w trzeciej dobie już śmigały po oddziale, a w czwartej wychodziły do domu :-)
Ja się wypisałam na własne życzenie i teraz swoje dolegliwości leczę sama w domu (lekarze mi nie pomogli).
Także dziewczyny nie bójcie się CC, dacie radę:tak:
Acha, polecam lewatywę;-) Pójście do toalety po cc byłoby problematyczne:-D
 
W środę trafiłam do szpitala ze względu stan przedrzucawkowy i już wieczorem chyba z wrażenia pojawiły się lekkie skurcze ;-) Jednak nie było to nic nadzwyczajnego.


W czwartek rano okazało się że mam wysokie skoki ciśnienia i zabroniono mi cokolwiek jeść bo jeśli tak dalej będzie to będzie trzeba zrobić cięcie. Godziny mijały a ja czekałam na decyzję ordynatora. W między czasie przyjechała moja mama i czekała razem ze mną. W końcu ordynator wezwał mnie na badania szyjki i stwierdził, że cięcia nie będzie tylko maja mnie obserwować i podać magnezium czy coś takiego. Gdy wracałam na salę zatrzymał mnie mój lekarz i wysłał na KTG po czym od razu poszłam na porodówkę rodzinną bo wyszły mi skurcze ;-)


Na porodówce dostałam kroplówkę i leżałam pod KTG, ordynator zajrzał do mnie i wysłał na lewatywę (nic strasznego). Skurcze były co 5 minut i do tego piękna dłuuuuga, twarda , zamknięta szyjka :cool2: I tak leżałam 3 godziny ze skurczami, z szyjką nic się nie zmieniało i pani położna stwierdziła że będę się męczyć całą noc. Moje szalejące ciśnienie coraz bardziej zaczęło szaleć – raz 120/80 a raz 150/100 przyszedł lekarz i zaproponował zakończenie poprzez cesarskie cięcie. Dali mi kilka papierków do podpisania później cewnik (najgorsza rzecz z cesarki), rozebrałam się i czekałam na przewiezienie. Pozwolili wejść mężowi do mnie na sale a ja omal nie rozryczałam się ze strachu. Na Sali operacyjnej anestezjolog (przemiły facet) zrobił ze mną wywiad odnośnie przebytych chorób, operacji itp. Wytłumaczył mi działanie znieczulenia (podpajęczynówkowe), wbili się w kręgosłup (nie wiem dlaczego ktoś się tego boi) i podczas operacji mówił czego się mogę spodziewać. Postawili przede mną parawan, nałożyli maskę z tlenem i… już anestezjolog miał powiedzieć czego się mogę spodziewać gdy pierwszy z ginekologów mnie naciął i nagle oboje rzucili się na mój brzuch szarpiąc i jeden krzyknął „mam go” po tym poczułam ogromny ulgę w brzuchu (w końcu wyjęli 3kg dziecko) i płacz synka. Wtedy poczułam że tam naprawdę siedziała mała istotka :-) Głos pielęgniarki z prawej „Ma pani pięknego pucka! A jakie ma piękne długie włoski” i śmiech innej „osikał nas wszystkie” :-D:-D kris.jpgPokazali mi synka a ja głupio pomyślałam „on nie jest do nikogo podobny” :-D Łzy stanęły mi w oczach, pierwsze spojrzenie synka, pierwszy jego widok jest bardzo wzruszający. Potem wyjęcie łożyska, ogólne porządki a w międzyczasie mąż poznawał Krzysia razem z moja mamą. Przewieźli mnie na sale pooperacyjną i tam już siedziałam z mama i mężem kiedy przywieźli synka. Tu napisałam pierwsze smsy :tak:

Co do CC – głowy lepiej nie podnosić – ja nie podnosiłam i głowa nie bolała. Najgorszy moment to pierwsze wstanie z łóżka i przejście pierwszych kroków. Krzyś urodził się o 19.40 a na drugi dzień po 9 już mi pomagali wstać. Tego samego dnia wyciągnęli mi cewnik a na drugi dzień dren. Dziewczyny nie bójcie się cesarki! Ja jestem z niej ogromnie zadowolona, moja koleżanka nie mogła siedzieć kiedy ja już śmigałam po korytarzach i tylko lekko rana mnie bolała. Po cc wyszłam na 4 dobę a zdarza się że wypuszczali i po 3 dobie. Dodam jeszcze, że z pokarmem nie było najmniejszego problemu - ważna jest psychika. Bądźcie silne i nie bójcie się! Strach ma wielkie oczy zwłaszcza przed nieznanym ale naprawdę to nic strasznego.
 
widze ze watek sie rozwija to tez cos napisze

tak jak juz pisałam na innym watku o 18.11 o godz 22.00 odeszły mi wody zero skurczy po 30 minutach byłam w szpitalu podpieli pod ktg i wyszły lekkie skurcze pozniej miałam sie połozyc do łozka spac ale z tego nic nie wyszło skurcze sie nasilały o 2,00 miałam juz bardzo bolesne i rozwarcie na 5 cm o czwartej dzwoniłam po meza i razem poszlismy na porodówke, nie bede tu pisac o bolach bo straszyc nie zamierzam, ja miałam kryzys o godz 5.00 ale o 6,30 Wojtus był juz na swiecie. Mały 10 pkt na 10, ze mna było troszke gorzej pomimo naciecia krocza i tak jeszcze mnie rozerwał podobno pozniej mowili tak słyszał moj maz ze za duze dziecko jak na mnie. Ale juz na 2 dobe czułam sie dobrze, bez wiekszego problemu siadałam. wczoraj miałam pierwsza wizte poloznej mały rozwija sie prawidłowo i to jest dla mnie najwazniejsze :)
 
Ponieważ rozpakowalismy się jako czwarci w kolejności ;) to i ja opiszę nasze przeżycia.


W srode zaczełam podejrzewać, ze sączą mi się wody, ale poniewaz było o doslownie kilka kropek mozna powiedziec, ze nie robilam paniki. W czwartek zaliczyłam jeszcze bieganie po sklepach i jak wrociłam do domu znow na bieliznie kilka plamek. Stwierdzilam, ze jesli to sie powtorzy to pojedziemy do szpitala. O 1 w nocy dostałam silnych skurczy, obudzilam, meza i pojechalismy na porodowke. Przyjela nas polozna, podpiela pod ktg, skurcze były 100% co 3 min. Oczywiscie badanie nie wykazało, zadnego rozwarcia (juz przestało mnie to dziwic). Powiedzielismy jej, ze w takim ukladzie zbieramy sie do domu tylko niech jeszcze sprawdzi co z tymi wodami. Czekalismy na lekarza ok. pol godziny, po badaniu faktycznie okazało sie, ze wody się sączą... Powiedzieli, ze beda czekac 48 godzin, moze akcja skurczowa sie rozwinie i cos sie zacznie otwierac a jak nie to przebija pecherz plodowy... maz przyniosl mi z auta torby a sam pojechał do pracy na 6 rano :) Skonczył o 10 bo był bardzo zmeczony i przyjechal prosto do szpitala. Ja juz wczesniej mialam badanie, lekarze pytali od kiedy mam podejrzenie, ze sacza sie wody, powiedzialam, ze od srody od 18... zostawili mnie i poszli dyskutowac. Po jakiejs godzinie lekarz oznajmił, ze najlepszym wyjsciem i wlasciwie jedynym jest kolejne ciecie, powiedział, ze bardzo mu przykro bo wie, ze chciałam urodzic naturalnie ale w tej sytuacji nie chca czekac bo przez prawie 2 doby mogla wdac sie infekcja i jest to juz zagrozenie dla maluszka. Nie moga takze przebic pecherza, zeby zobaczyc czy akcja sie rozwinie poniewaz nie ma zadnego rozwarcia. I rowniez nie mogą podac mi oxy oraz zelu z prostaglandynami gdyz nie praktukuje sie tego, ponizewaz skurcze wywolane sztucznie moglyby zagrazac mojej macicy bo poprzednio tez miałam cc...

Zaczeły sie dla mnie dlugie godziny oczekiwania, prakycznie cały czas ryczałam, jakos nie potrafilam sie z tym pogodzic... tak to szybko sie potoczyło... maz pojechał do domu wziac prysznic, przebrac sie i juz razem czekalismy na to, kiedy skoncza sie nieplanowane cesarki... Przebrano mnie w seksowne niebieskie wdzianko z odkrytą pupą :D maz dostał maszynke zeby mnie dogolic, i w koncu ok. 14:30 przyszla polozna, zeby zabrac mnie na znieczulenie. Dostałam epidural czyli zzo, pozniej przygotowano parawan, wszedł do mnie maz, usiadl przy mojej glowie i caly czas trzymał mnie za reke. Nie miałam maski tylko taka rurke przytknieta do ust... stała koło mnie anestezjolog, ktora ciagle mowila co sie w danej chwili dzieje i juz uslyszelismy placz małego. Nasza polozna dała nam go do pocałowania jeszcze nie umytego...zabrała go do przetarcia, owinela we flanelki ;-) zalozyla czapeczke i juz dostalismy zawiniatko do ogladania... Adas lezał z nami kilka minut, przy mojej głowie ale niewiele widziałam bo łzy zalewały mi oczy, moj maz tez plakał... Po kilku minutach polozna spytała czy moze zabrac moich mezczyzn do zważenia gdyz robi sie to na bloku porodowym :) Poszli a mnie w tym czasie wyczyszczono i zszyto, przelozono na lozko i juz jechałam na swoja sale :) Tam juz siedział mąż w fotelu z Adasiem na rękach, podał mi go do przytulenia... Po 3 minutach rozcieto mi koszule, polozna zalozyla mi moja wlasna podwinela do gory, malego rozebrała do pieluszki i polozyla na brzuchu aby był kontakt skora do skory... Podlozyla pod jeden bok i plecy poduszke zebym lezała na boku i juz karmilam... Adas ssał bez przerwy 50 minut...
Po 6 godzinach usiadłam a po 12 wyciagnieto mi cewnik i poszlam pod prysznic... Nie doswiadczylam zadnego bolu glowy, jak przestawał działac epidural ( po jakiejs godzinie od cc) dostałam jeden zastrzyk przeciwbolowy a pozniej wzielam tylko 2 tabletki paracetamolu i na tym skonczyło sie branie lekow... Co prawda pozlozne twierdziły, ze to niemozliwe, ze mnie nie boli ale ja nie czulam takiej potrzeby, zeby brac cokolwiek...kiedy moj maz w sobote rano przyjechal i usiadł w fotelu i zobaczył jak wstaje, biore małego i mu zanosze to otworzył oczy ze zdziwienia.. naprawde w porownaniu do pierwszej cc doszłam do siebie blyskawicznie, w PL musialam lezec plasko 24 godziny a Julke dostałam do przytulenia dopiero po jedenastu.... moglabym wyjsc juz w poniedziałek ale glupia zasada, ze jesli cc odbyło sie po 12 to trzeba zostac do następnego dnia a ja juz nie mialam ochoty sie klocic :p Musze tez dodac, ze po pierwszej cesarce bardzo dluuugo i obficie krwawilam - pelne 6 tygodni pologu... tutaj odsysaja z macicy "ile sie da" i moje krwawienie juz sie konczy. Macica obkurczyla sie bardzo szybko - dzieki zastrzykom, ktore dostawałam w brzuch, moj brzuch jes miekki i nie opuchniety - wszyscy mowia, ze nie wygladam jakbym dopiero urodzila dziecko...

Przyznam szczerze, że po pierwszej cc nie chciałam miec wiecej dzieci - tak bardzo traumatyczne to bylo dla mnie przezycie... W tej ciazy tez mowilam, ze raczej wiecej dzieci nie planujemy... Ale teraz... kiedy mamy tak wspaniałego syna... moze w dalszej przyszłosci.. za kilka lat pomyslimy o niespodziance dla Julci i Adasia... ;-)
 
Ostatnia edycja:
Właściwie Olkale powinna teraz opisać swoją historię:-), ale wepchnę się jej w kolejkę...

W piatek 19. 11 na wizycie (opisanej oczywiście wam) mój gin podkreślał kilkakrotnie, że mam uważać na ciśnienie. Od dwóch wizyt było podwyższone (135/90). Dał skierowanie na ktg do niego na oddział we wtorek 23, ale jak tylko zaobserwuję ciśnienie powyżej 140 mam jechać na ip.
W niedzielę pojechaliśmy jak zwykle na obiadek do rodziców. Tam zmierzyłam z ciekawości ciśnienie i było 148/90:szok:, potem 145/90, potem 155/90, czasem 120/80. Pojechałam do przychodnie aby mi zmierzyli profesjonalnym sprzętem i miałam165/100:szok::szok::szok:.
Zapadła decyzja o wyprawie na ip. Oczywiście byłam pewna, że mnie zostawią, więc najpierw do domku po torbę i w drogę. Byłam załamana.
Na ip zmierzyli ciśnienie i było 160/100. Oczywiscie z marszu na porodówkę. Zawieźli mnie na wózku:baffled:, chociaż strasznie się wzbraniałam. Mój synek jak mnie zobaczył tylko spytał co mi się stało i prawie się nie popłakał. Pani pozwoliła mu jednak mnie zawieźć do windy i zniknęłam na oddziale...(swoją droga niezły widok ja z wielkim brzuchem, torba na kolanach wieziona na wózku:-D)
Potem na salę porodowa do badania. Ordynator mnie zadał i stwierdził rozwarcie na 2 cm i 60% skrócona szyjka. Kazał dać domięśniowo coś na zbicie ciśnienia i oxytocynę poczym wyszedł. Nawet nie miałam szansy zapytać po co mi oxy skoro nie mam akcji, a do terminu jeszcze tydzień. Oxy bez efektu w zasadzie. Od 21 do 24.30 leżałam jak wazon potem na salę przedporodową.
Byłam pewna, że rano idę do domu (mierzono mi kilkanaście razy ciśnienie i było dobre - raz tylko miałam 140/90). Okazało się inaczej. Mój lekarz prowadzący jest z-cą ordynatora na tym oddziale więc liczyłam na jego wsparcie, ale on przyszedł do mnie do sali i wytłumaczył mi czemu on chciałby abym urodziła już teraz. W ogóle jego obecność na oddziale podczas całego pobytu bardzo mi pomagała.
Rano lekarz założył mi taki balonik aby powiększyć rozwarcie. Powiedział, że jak wypadnie to mam się zgłosić. Wypadło koło 16. Starsznie dziwne uczucie. Balonik zakończony jest rurka przyklejona do uda:baffled:
Koło 19 lekarz wezwał nie na badanie rozwarcia. Okazało się że są 3 cm. Następnie przebił mi pęcherz. Nie powiedział nawet, że to robi. Po prostu nagle polały mi się baaardzo cieplutkie wody...w tym momencie skapitulowałam...zaczęłam płakać. Wiedziałam, że teraz moja niunia jest też przerażona i że nie ma odwrotu. Nawet nie spakowałam swoich rzeczy z sali przedporodowej i nic nie zabrałam ze sobą, a oni mi mówią, że juz nie moge wstać bo wody sie leją. Proszą o wyniki badań, które są w tamtej sali przedporodowej. Całe szczęście, że jeszcze był S. i połozna poszła po niego. Spakował mnie. Ja sobie zostawiłam tylko telefon, słuchawki, pomadke nivea, wodę, wyniki badań. Resztę zaniósł do specjalnej szfki dla rodzących i rodziny. Lekarz powiedział, że S. ma jechać do domu bo dzisiaj raczej nic z tego nie będzie i jutro ma wpaść bo rano podłącza oxy. Więc pojechał, ale zaraz do niego dzwoniłam bo skurcze praktycznie zaraz zaczęły się nasilać. Zawiózł Matiego do moich rodziców i zabrał moją mamę. Przyjechali koło 22. Ja od 19.15 (od czasu przebicia pęcherza) miałam skurcze co 7 min. trwające 1 min:szok::szok::szok: strasznie bolesne. Koło 20 były już co 5 min i oczywiście się wydłużały. Najbardziej zdziwiła mnie ich bolesność. Z matim pamiętam, że bolało, ale mogłam gadać jakoś myśleć, chodziłam itd. Teraz byłam dosłownie sparaliżowana bólem. Jedyne, co było pozytywne, że koło 22 miałam już 5 cm, koło 23 8cm i o 23.44 urodziłam. Od 22.30 to był w zasadzie jeden wielki skurcz mega bolesny. Wyłam dosłownie (ale nie krzyczałam:-)). Pamiętam jak przez mgłę, że mój S. kazał mi krzyczeć, ale mi to by nie pomogło. Wiem, że pomogło mi ściskanie go za ramię (tak z całej siły) za to myślałam, że go pogryzę jak mnie gładził, czy przytulał:dry:. Oczywiście nie ominęło mnie też rzyganko. Z Matim też przy rozwarciu strasznie wymiotowałam.
Położna cały czas mi powtarzała, że jestem dzielna i że bardzo ładnie wszystko idzie. Koło 23. zapytała kiedy siusiałam. Stwierdziła, że może pełen pęcherz nie pozwala małej zejść niżej i założyła mi ...cewnik...nie było to przyjemne, ale w porównaniu z całą resztą - wcale nie bolało. Pęcherz faktycznie był pełniutki (położna nie mogła wyjść z podziwu:-D)
Przyszedł lekarz (inny niż ten od przebicia pęcherza) i okazało się (koło 23.20), że mam już 10 cm, ale mała jest dość wysoko. To był prawdziwy horror. Podczas szczytowego skurczu wsadził mi paluchy i kazał przeć (ja jeszcze partych nie miałam) Ból był nie do zniesienia. Błagałam, aby przestali mi to robić, ale dzięki tym zabiegom mała zeszła niziutko i dostałam partych.
Kazali mi podnieść się wyżej na łóżku, by je przygotować do rodzenia. Wierzcie mi, ale nie miałam siły ruszyć się ani o milimetr. Lekarz, z S. i położną pomogli mi się podnieść. W tym momencie poprzychodziło kilka osób (neonatolog, kilka położnych od noworodków) Nawt nie pamiętam ile partych miałam, ale S. twierdzi, że koło pięciu. Lekarz i położna prowadząca bardzo mi pomagali. Trzymali za nogi i dokładnie instruowali. Ja starałam się ich słuchać i jak mówili na partym, że mam teraz nie przeć (co było dla mnie dziwne i baaardzo trudne)tylko oddychać jak piesek to ich słuchałam. Tak na prawdę to bardzo się starałam bo cały czas myślałam sobie o mojej niuni, która teraz też się męczyła.
moment wyjęcia Oliwki - boski. Wszystkie bóle ustały, wielka ulga i szczęście. Zobaczyłam moją niunię jak S. przecinał pępowinę. Była taka biała, cała umazana:) Słyszałam tylko jak neonatolog mówi, że jest bardzo mała. Płakała przepięknie, więc byłam już spokojna. Ktoś powiedział, że to córcia, zważyli ją zmierzyli i taką cieplutka i umazana położyli mi na brzuchu. Od razu przestała płakać. Miała otwarte oczka i wpatrywała się we mnie. Przykryli ją czymś i tak leżałyśmy prze jakieś pół godzinki. Potem zabrali ją do mycia (razem z tatusiem) zaraz potem wrócili i byliśmy już razem, a ja na sali porodowej miałam leżeć aż dwie godzinki. Była z nami jeszcze mama.
Mała dostała 10 pkt. Cały czas w szpitalu była przy mnie.

Powiem Wam jeszcze co mi pomagało.
-Obecność męża przede wszystkim (chociaż czasem mnie strasznie irytował:D)
-Nieustanne myślenie o niuni, która przecież męczyła się ze mną oraz chęć pomocy jej w tej trudnej drodze.
-Oddech (nie łagodził bólu, ale skupiając się na nim udało się nie zwariować i nie panikować:D)
-Słuchanie lekarzy i nie poddawanie się emocjom. Łatwo można popaść w panikę i cierpieć bardziej.

p.s. specjalnie dla krolci
Opieka w szpitalu na medal.Położne i lekarze cudowni. Sam szpital również. Sale poporodowe 2 osobowe, klimatyczne, baaardzo wygodne łózka, leżaczki dla dzieci, przestronne i czyste łazienki (każda sala swoją), podgrzewane przewijaki dla dzieci, kącik do mycia maluszka.
 
Ostatnia edycja:
no jestem jestem... jakoś na BB trochę brakuje czasu:-D

jak wiecie cała niedziela to skurcze... myślałam, ze noc jeszcze w domu spędze .. nawet optymistycznie ubrała sie w piżame:-D no ale skurcze mocniejsze, poszłąm do wanny, nasilały sie cały czas, więc o 12 obudziłąm męża, ze jednak jedziemy... skurcze co 3-4 min.

Na izbie o 1 w nocy 2 cm rozwarcia... połozono mnie pod ktg... póżniej prysznic i piłka do 4.30 rozwarcie 3 cm... myśłałam, z bede do południa rodzic w takim tempie.

Położyłam się na łózku pod ktg no i zaczęło sie tętno dziecka bardzo słabe, leze godzinę, 2, 3... o 5 rozwrcie 4,5 cm skurcze mocniejsze, szyjka płaska... dostałam coś rozkurczowgo...

O 7 zmiana lekarzy i połoznych... i słysze poród pod szczególym nadzorem... tetno słabe, skurcze mocno odczuwalne... podano mi glukozę i ten lek na F na spwolnienie skurczy...

7.45 rozwarcie 8-9 cm... modliłam sie, zeby juz sie zaczęlo....a tu lekarz na badaniu mówi do porodu to jeszcze troche :szok::no: znów lek rozkurczowy...kilka razy zostawaliśmy sami w sali więc wzwałam połozna , a w sumie J wzywał... słabe tetno

o 8 zaczęly sie parte... puścił pęcherz wody sie polały... parłam 4-5 razy a dzidzia nic nie schodzi i nagle tętna zero :confused2: zlecieli się lekarze kolejne badanie masaż szyjki przez połozna, potem lekarza... parte skurcze miałam non stop wcale nie odpuszczały... tak jakby jeden wielki skurcz, mówia mi,żebym oddychała, a ja tylko mogłam przeć. W głowie miałam,ze jeszcze troche i zaduszę dziecko jak nie wezme za chwile oddechu :-(

wyproszono mojego meża, załozono podpórki na nogi i na plecy... przyszło chyba 5-6 osób... nie wiem wszystko mi jedno było byle tylko sie skończyło już. Miedzy soba zaczęli mówić coś o cięciu... połozna wyciagneła kleszcze i podała lekarzowi...
Ostatnie przed zamknieciem oczu co widziałam to opanowaną, spokojna twarz lekarza, który powiedział, ze wszystko jest dobrze, spokojnie to tylko przyspieszy... i tak też było chwila bólu i usłyszałam płacz małej, była 8:47 (okazało sie, ze miała zawinieta pępowinę wokół szyi) ... położono mi ją na piersi zawołano mojego J, który przeciął pepowine... ja płakałam ze szczescia, co chwile buziakowalismy sie ... nigdy tego nie zapomnę... to była najpiękniejsza chwila jak przeżyłam (nawet teraz pisząc to mam szklane oczy:-p)
na chwilę ja oddałam do zwazenia i zmierzenia... a potem powiedziałam, ze nie nie dam do umycia... nie nie zabierajcie mi jej mówiłam :-) .., przeleżałam z nia całe szycie... i nie mogłam sie napatrzeć i nagłaskać

Bardzo jestem wdzięczna mojemu mezowi, ze był przy mnie, przypominał zebym oddychala, czuwał, fantastycznym połoznym trafiłam na dwie czułe i konkretne babeczki no i miały nosa, ze cos jest nie tak... a ja mówie pewnie mała sie nie rusza, bo ja ciagle leże pod ktg.
Jestem tez wdzieczna lekarzowi, nigdy nie zapomnę jego wzroku satysfakcji jak widział jak płaczę po porodzie... na szczeście znałam tego lekarza, na początku ciąży chodziłam do niego prywatnie i wierzyłam, ze spotkam go na tym oddziale w trakcie porodu.... i tak sie stało :tak: (choć on mnie nie pamietał, bo był zdziwiony jak mu powiedziałm, ze wiedziałam, ze bede miała na Pana dr szczescie;-))
 
nie wiem czy moja kolej....

pojechałam na IP 28.11.po 21 wieczorem byliśmy na miejscu. Główny powód wizyty to silne (mnie to mega bolało!!) skurcze i takie rzuty gorąca - aż momentami słabo. No i panikująca mama i mąz, że urodze w domu, bo z Wiki nic się nie działo i nagle 5 cm rozwarcia się okazało.
Przyjechaliśmy, przyszła położna, zbadała - 3 cm rozwarcia (ja już wkurzona:wściekła/y::angry:, że jechałam na darmo) ale mówi, że szyjka ustępliwa i zostaję, bo na pewno urodzę:nerd:. ("kiedyś na pewno" - mocno sarkastyczne podejście miałam, ale że bolało, więc siedziałm raczej cicho:dry:). Przeszliśmy z Marcinem do naszej sali - bez luksusów, a w porównaniu do porodówek rodzinnych na Polnej, to raczej bieda... Mi tam było bez znaczenia, bo mnie bolało jak cholera!!:szok:
Przebrałam się w swój t-shert do porodu i podłaczyła mnie pod ktg. Zapytała, czy chcę ZZO, ale stwierdziłam, że zobaczę podczas ktg. Podczas ktg prawie się wbiłam w sufit, skurcz na 60 (skala jak u nas). Mówię do Marcina, że nie ma co zgrywać bohatera, trzeba się znieczulić co dają, bo będzie krucho, skoro dopiero 3 cm i nie chce mnie wypuścić. :zawstydzona/y:
Przyszedł anestezjolog - taki młody czarny i mega sympatyczny koleś:tak:, który automatycznie wszedł w "moją ekipę". Przyszła pielęgniarka, która podłączyła mi glukozę od razu i tez juz była "moja", tak jak i pomoc położnicza. Czyli miałam 4 osoby, które do około mnie (nas, bo i Marcina również) biegały i pytały czy ok, co potrzeba itp. Rozwarcie poszło do 4,5 cm.
Skurcze przestały boleć, przegapiłam kilka 70 i nawet jedną 100! :szok::-D
Zrobiła się 12.30 (29.11), rozwarcie 6 cm, skurcze zmalały do 30-40 i cały czas się ten poziom utrzymywał - ani niżej, ani wyżej. Mnie zaczęło to wkurzać, bo ani sobie pójść do kibla, tylko jeden bok, plecy i drugi bok.
Położna przebiła mi pęcherz, co niby miało pomóc.
Gorąco jak w piekle, Marcin juz prawie też ugotowany, no a ja robię się złośliwa i wkurzona sama nie wiem na co, kogo, dlaczego...:baffled: po prostu rodząca jak się patrzy.
Około 1 w nocy podłączyła mi oksytocynę 0,5 na godzinę, aby coś się zaczeło dziać. Po kilku minutach leżąc na prawym boku czułam takie parcie, że mówię, że niech ja woła, bo mnie zaraz porozrywa, takie mam wrażenie, a sama się nie przekulnę na plecy. /To jest w ogóle zagatkowe uczucie, że czuje nogi, zegnę w kolanie, ale się nimi nie podeprę, aby zmienić pozycję, a że pokłuta w rękę i plecy i ciśnieniomierz na drugiej, to musiały być dwie osoby, aby mnie przekulnąc i nic nie pozrywać./ Przyszła, mówię co jest grane, więc mnie na plecy i mówi, że zbada. Zbadała i mówi - super, rodzimy, jest 10 cm. (powiedziała po naszemu "mamy dychę" i ja nie wiedziałam, ze to znaczy, ze mamy 10 cm, czy ze jest po prostu ok i musiałam dopytać:rofl2:) Ja na Marcina, on na mnie - szok, przed jakimiś 40-45 minutami 6, skurcze ustały i tu nagle 10, super!!
zawołała tę swoją pomagierkę, przerobiły mi te kosmiczne wyrko, krótkie przypomnienie jak przemy, oddychamy itp. Trzecie parcie - jest główka, czwarte - Adaś chlup na brzuch mamy i drze się w niebogłosy!! Poszło tak szybko i sprawnie, że nie zdążyłam się zmęczyć tymi skurczami partymi!! no i co dla mnie mega ważne - bez nacięcia!!:-D:-D Marcin w szoku, że tak poszło, jak już się gorzej zapowiadało, ja oszołomiona zaczęłam gadać do małego po francusku, ale szybko się zorientowałam, co za głupoty robię i przeszłam na polski;-):zawstydzona/y:
Nawet usłyszałam od męża komplement, że wyglądam dużo lepiej niż przy Wiki (bo u niej też szybko, ale mi popękały naczynka na twarzy i dekoldzie od wysiłku.

Mały leżał sobie u mnie i krzyczał, Marcin w nas wtulony - oczywiście zaraz porównania, że wygląda jak Wikunia, że jaki sliczny, pewnie waży tyle samo główka tako blond kłaczek jak młoda miała.... słodko i miło było.
No i łóżysko w tym czasie trach poszło precz....

no i tyle:)
 
Ostatnia edycja:
To teraz może ja....

24 listopada 2010 wstałam rano przed 9, i z racji tego że łazienka była zajęta przez moją "ulubioną" współlokatorkę, otworzyłąm sobie w łóżku laptopa i weszłam na BB, i leżąc na lewym boku - bo w ciąży tak wypada :) - poczułam się jakbym popuściła...ale zbagatelizowałam i leżę dalej.Łazienka się zwolniła, więc poderwałam dupcię z łózka i przeżyłam szok!!! coś mi się zaczęło lać po nogach...nie zdążyłam dobiec do łazienki. Już wiedziałam że to wody.

W jednej chwili ogarnął mnie przeraźliwy strach i panika.Spodziewałam się, że wcześniej urodzę, ale ja miałam skończyć szycie pokrowców do szufladek w wiklinowej komodzie, miałam do poprasowania flanelowe pieluchy, miałam tyle rzeczy do zrobienia:D

Zadzwoniłam do męża, który włąśnie zdążył wejść do pracy, to już musiał z niej wyjść:) Ja w międzyczasie zjadłam śniadanie, dopakowałam torbę, bo już byłąm pewna że będzie mi ona niezbędna, i płakałam jak bóbr....zresztą były we mnie takie emocje, że dziś na samo wspomnienie chce mi się wyć:)

Przyjechał mój mąż, wsiedliśmy w samochód, i jak to w godzinach szczytu w wawie, włądowaliśmy się w super korki:) podróż do szpitala zajęła nam godzinę. Na IP byliśmy o 11, ale do gabinetu, mimo iż zapoznałam pielęgniary z moim przypadkiem, weszłam dopiero po 12...Polewały tą moją wkładkę i polewały jakims płynem który miał wykazać czy to wody się sączą czy nie.ale ona się wcale nie barwiła, posadziły mnie na fotel, doktorka zaczęła badać no i jej chlusnęło na rękę, na fotel, na podłogę...dały mi swoją wkłądkę i miałam sobie w niej pochodzić. Wyszłam z gabinetu.Chodziłam i ciekło nadal, w okolicach godziny 13:00 weszłam ponownie do gabinetu, wkładka została polana i zabarwiła się w końcu. podpięły mnie szybko pod ktg, potem cała ta papierologia związana z przyjęciem do szpitala, i tak o 14:15 byłam już na porodówce ze pierwszymi skurczami.przydzielono nam salę porodową i pozostawiono samym sobie, na pastwę losu, bólu, i Bóg wie czego jeszcze. na salę wchodziło masę osób, a to położna, a to lekarka, a to ktośtam i wszystkie miały tylko jedno pytanie "A Pani to się nazywa jak?". Srak, sobie myślałam za każdym razem.Bo mnie wnerwiało, że nie wiedziałam kiedy będę cięta, nic nie wiedziałam...Skurcze były coraz mocniejsze, a tu dalej nic nie wiadomo. koło 20 myślałam że zacznę zabijać z bólu...o 21 płakałam juz jak dziecko, szarpałam łóżkiem, i wszystkim co było w zasięgu ręki. ból nie do zniesienia. o 22 badanie, rozwarcie na 4 luźne palce, oczywiście wody sączą się cały czas...i w końcu przed 23 przyszedł ktoś kto oczywiście musiał zadać magiczne pytanie " a pani to się nazywa jak?" Srak. na szczęście padło również pytanie jak często mam skurcze. odpowiedziałam że co 3 minuty, i w ten oto sposób, mogłąm przejść na salę operacyjną.A w zasadzie to przebiec - bo "nie było już czasu". Trzęsłam się z bólu i strachu jak galareta, posadzili mnie na tym cudownie wąziutkim stole do cesarskich cięć, przyszedł anestezjolog, połaskotali mnie pod żebrami, dostałam zastrzyk między kręgi - jak dla mnie nie przyjemny - ale biorąc pod uwagę że zachwilę miałam być cięta, to jednak to był pikuś.położyłam się i straciłam władzę w nogach. WYsmarowali mi czymś pomarańczowym brzuch, przykleili na niego zieloną płachtę, i zaczęli czynić swoją rzeź:) w pewnym momencie, między rozmowami lekarzy usłyszałam "raz dwa trzy - wyciągamy", i czas dla mnie zaczął płynąć już jakby wolniej...usłyszałam najgłośniejszy i zarazem najcudniejszy płacz dziecka, a jedyne co byłam w stanie powiedzieć to " jaki on jest malutki" i powtarzałam to chyba z 5 razy...Położyli mi małego na klatce, dostał ode mnie buziaczka i w tym momencie przestał płakać. i został zabrany na mierzenie, ważenie...Patrzyłam i widziałam tylko jak mój mąż skacze przy położnych, i tylko mi na Boryska palcem pokazywał z miną tak dumną i przepełnioną szczęściem że aż miło:p
Moja kultura mnie mocno zdziwiła:) Podziękowałam lekarzom serdecznie, za wykonanie cc:) że też w takiej chwili miałam do tego głowę:D

leżałam na łóżku i nie mogłam się doczekać kiedy ponownie zobaczę syna:) przewizli mnie na pooperacyjną, czekał tam na mnie mąż z malutkim...

Przeżycie ogromne, tak wielkie emocje że nie da się ich opisać.Na samo wspomnienie chce mi się płakać.

Niestety cc nie było dla mnie miłe, dziś już minęła 7 doba a ja czasem mam momenty że nie mogę wstać z łóżka, boli niesamowicie, aż nogą ledwo ruszać daję radę, mimo iż szwy już zdjęte.Ale jest już o niebo lepiej, niż było na początku.Czyli, że da się przeżyć.
 
reklama
to może i ja skrobnę kilka zdań :-D


23.11. 7:40-9 pobudka- zaspaliśmy- pośpiech.Dziś zabieram się z mężem do L-na, aby odebrać synka, który nocował u babci. Po kilku minutach mówię mężowi, że dziwnie boli mnie brzuch i może weźmy torbę do szpitala- tak na wszelki wypadek. W drodze mówię, że Mikołaj nic się nie rusza, a delikatne mrowienia mam co 4-5 minut, dodaję że czuję się tym rozkojarzona i boję się jechać autem po Olka, wolę autobusem.

9- 9:30- u męża w pracy siedzę na zapleczu- liczę, kiedy mrowienia mam co 3 minuty mówię, że jedziemy na IP.

przed 10- badanie wstępne 4-5 cm rozwarcia, robią usg- Miki ma mieć ok 3100g ( myślę nie jest źle -jak na 37t4d idealnie :D)

po 10- przyjmują mnie na trakt, czopek, papierologia, mrowienia nadal co 3 min.

od 11- podpinają mnie pod ktg- powyżej 30% nic nie pokazuje- czyli nic. Mąż mnie wkurza swoimi uśmieszkami,a ja jestem zła, że nic się nie dzieje i co ja tam w ogóle robię. Przychodzi lekarz i bez zbędnych ceregieli przebija pęcherz ( wyciskanie wód bardzo boli)- czekają na reakcję- żadna. Jak później powiedziała położna - ONI z wieloródkami ( heheh jak to brzmi ) się nie cackają i jak taka przyszła rodzić to bez malucha nie wychodzi :)

kilka minut przed 12 podają oksy, od razu dostaję bardzo booolesnych skurczy. Położna leje wodę do wanny, ja mówię, że musi mnie jeszcze odłączyć bo muszę do toalety. Po 15 minutach wchodzę do wanny- położna sprawdza rozwarcie-nadal 4-5 cm. W wannie jest suuuuuper- mąż polewa brzuch wodą przy skurczach. Po 10-15 minutach mówię, że mam parcie na odbyt przy skurczach. Położna mówi że tak jest dopiero przy 8 cm, mimo to mnie bada- i... mam 8 cm i słyszę "się pani nakąpała, zapraszam na łóżko". Po kolejnych 10-15 min i bardzo bolesnych skurczach mam 10 cm. Przychodzi lekarz, mocno zdziwiony, że już rodzę. Położna rozkłada swój "zestaw porodowy".

Nie wiem ile parłam- chyba na 4-5 razy. Obyło się bez nacięcia.

13:05 ( nie 13:15 jak napisałam w sms-ie) usłyszałam krzyk, poczułam ulgę "tam" i przyjemną pustkę w brzuchu. Nogi drżały. Mąż uciekł gdy położna zapytała się czy chce przeciąć pępowinę- za parawanu słyszę "nie nie na pewno " i " jeszcze zemdleję czy coś" :-D
Mówię do położnej: "jaki on jest malutki", na co położna "gdzie tam, co najmniej 3,5 kg". Widzę różowe ciałko i prawie czarną buzię- myślę że pewnie sina z wysiłku. Malutki leży mi na brzuchu, położna każe przeć a łożysko od razu zgrabnie wyleciało. Zabrali małego. Za chwilę mąż szczęśliwy do mnie zagląda i mówi : 3800g i 57 cm... szok:szok: Dobrze, że myślałam, że będzie malutki bo ze stresu za chiny ludowe bym nie urodziła :)

szwy- mam ( oczywiście Mikołaj musiał pójść w ślady starszego brata i rodził się z rączką przy buzi)- przed ich założeniem poprosiłam lekarza o ładne szycie zastrzegając, że to mój ostatni poród ;-) Jest ich z 10-15, z czego 2- takie kosmetyczne, bliżej ujścia już zgubiłam :) Reszty nie czuję.

aha - z tych emocji tak jak ewwe też każdemu dziękowałam, baaaa! nawet przytulałam położną :)

Poród wspominam super :)



komplikacje- za masywne wybroczyny na buzi Mikiego ( a nie jak myślałam zasinienie) położna odjęła 1 pkt apgar, w czasie pobytu w szpitalu mały dostał 14 zastrzyków z cyklonaminy ( przeciwkrwotocznych), miał silną żółtaczkę ( 8 dni fototerapii, maks stężenie 17,71%, w dniu wypisu 12,06%), zrobili mu usg przez ciemiączko ( wszystko ok).


Ze szpitala wyszliśmy po 10 dniach.

Teraz jesteśmy w domu i jest super :) Nooo może oprócz nocy- mały najwyraźniej lubi sobie wtedy pooglądać świat :)
 
Do góry