reklama
Forum BabyBoom

Dzień dobry...

Starasz się o maleństwo, wiesz, że zostaniecie rodzicami a może masz już dziecko? Poszukujesz informacji, chcesz się podzielić swoim doświadczeniem? Dołącz do naszej społeczności. Rejestracja jest bezpieczna, darmowa i szybka. A wsparcie i wdzięczność, które otrzymasz - nieocenione. Podoba Ci się? Wskakuj na pokład! Zamiast być gościem korzystaj z wszystkich możliwości. A jeśli masz pytania - pisz śmiało.

Ania Ślusarczyk (aniaslu)

  • Czy pomożesz Iwonie nadal być mamą? Zrób, co możesz! Tu nie ma czasu, tu trzeba działać. Zobacz
reklama

Opowieści z porodówki- bez komentarza

08.11., w czwartek szalałam ze sprzątaniem: myłam okno, zamiatałam, ścieralam kurze, aż padłam pół żywa. W piątek cisza, a miałam nadzieję, że coś się ruszy, a tu nic. Poszliśmy spać, zero skurczy, bóli, nawet przepowiadających. W sobotę nad ranem, o 4.30 obudził mnie ból w podbrzuszu. Skurcz trwał ok 2 min, ale postanowiłam go zignorować i zasnęłam. Na 10 min, bo dokładnie po 10 min zaczął się kolejny. Rozbudziłam się na dobre i zaczęłam liczyć dokładnie czas pomiędzy skurczami. Po 2-3 skurczach co 10 min, które trwały ok 1,5-2 min, kolejny przyszedł po 4 min. I potem tak już było. Jeden mocny skurcz, jeden słaby po krótkim czasie. M się obudził, pyta czy jedziemy, a ja mówię, że nie wiem, bo te skurcze takie dziwne. Postanowiliśmy, że poczekamy do 6.30 (będą 2 h odkąd zaczęły się skurcze co 10 min) i jeśli nic się nie zmieni to jedziemy. Nadeszła 6.30, nic nie przeszło, ale nadal te skurcze takie dziwne. Dodatkowo jeszcze nie odszedł mi czop śluzowy, nie odeszły mi wody, więc nie było żadnego jednoznacznego znaku.. Byliśmy już ubrani, Marcin jadł śniadanie - ja nie byłam w stanie. I nagle poczułam, że muszę do toalety i to natychmiast!!! Pognałam, a tam na wkładce krwawy czop i dodatkowo sporo krwi naokoło. I organizm się oczyszczał. Wtedy nabrałam pewności, że to naprawdę już i należy jak najszybciej pojechać, zwłaszcza, że do szpitala nie było blisko. I zaczęliśmy się spieszyć, zbierać resztę drobiazgów, które trzeba było dopakować, za chwilę zrobiła się 7.00, bo ja wszystko robiłam z opóźnieniem ze względu na skurcze i cały czas było, że jeszcze to i jeszcze tamto weźmy..Nagle ja patrzę, a tu Marcin sobie zęby myje spokojnie. Dobrze, że nie zaczął się golić!!!! I nie wytrzymałam i na niego zaczęłam wrzeszczeć.
W drodze skurcze były już co 6 min ( te mocne skurcze, bo te słabsze pomiędzy nadal były), zanim dojechaliśmy były już co 4 min. Nie powiem, trochę byłam przerażona, że możemy nie zdążyć, zwłaszcza, że miałam zaplanowane zzo, które robi się przy 3-4 cm rozwarciu..
W szpitalu jedna pani była przyjmowana, więc musiałam czekać na IP, a to wszystko tak długo trwało..!! Potem pani wyszła z położną, która mnie spytała z czym przyjechałam, po czym powiedziała, że zaraz przyjdzie lekarz. Po 20 min lekarza nadal nie było. Przerw między skurczami już nie liczyłam. Marcin nie wytrzymał, pognał po personel i rzeczywiście za 2 min przyszedł lekarz, stwierdził 6 cm rozwarcia (po 4h, bo już była 8.30). Potem położna, wypełniliśmy wszystkie dokumennty i ciach na przedporodową. Oczywiście 6cm dyskwalifikowało zzo... Położna jeszcze chciała zapis ktg, więc na przedporodowej musiałam leżeć przez 0,5h, przy czym pod koniec zapisu, kiedy ona wyszła i w razie czego wołać - ja poczułam, że mam skurcz party!! Więc Marcin pognał po nią i musiałam przejść na porodową korytarzem... :(( Tak mnie to zestresowało, że jak usiadłam na fotelu nagle cała akcja skurczowa ustała. Przyszedł jeden słaby skurcz, zaczęłam przeć, ale na następny czekamy, czekamy i nic :( Widocznie im się spieszyło, bo od razu podłączyli mi oksy. Była 10:05. Po 2 skurczach partych po oksy, o 10:10 wyjęli ze mnie Błażejka i bach mi go na brzuch :) Marcin płakał, a ja byłam w takim szoku, że nawet nie płakałam tylko go głaskałam podczas gdy go odśluzowywali na moim brzuchu. Urodził się w czepku, bo worek owodniowy został przebity dopiero jak już miał główkę na zewnątrz. W sumie to nawet nie wiem czy pękł sam, czy go przebijali..
Położna chciała ochronić krocze i mnie nie nacięła, ale myślała, że dziecko będzie max 3,5 kg (tak ocenił lekarz przy przyjęciu) i po wszystkim powiedziała mi, że tylko lekko pękłam. Ale jak się okazało kiedy przyszedł lekarz pęknięcie było dużo poważniejsze, bo III stopień. Znaczy to mniej więcej tyle, że pękłam w najgorszym z możliwych miejsc - mięsień zwieracz odbytu.. :(( I po urodzeniu łożyska (bleee..) było szycie.
I powiem Wam tylko tyle, że wolałabym urodzić jeszcze raz niż być szyta, zwłaszcza w okolicach odbytu. Bo sam poród nie wspominam najgorzej. Ból był okropny i bardzo chciałam żeby się skończył, ale jak się skupiłam na parciu to przestawałam o nim myśleć. I nie było wcale najgorzej. Gdyby nie to pęknięcie...
Po tym wszystkim musiałam być i nadal jestem na diecie półpłynnej i popijam syropek na luźne stolce, żeby się nie porozrywać przy załatwianiu. I dostałam antybiotyk. Ale wypisali nas już w poniedziałek, pomimo, że malutki bardzo stracił na wadze (z 3830 na 3540 w 2giej dobie, bo nie jadł prawie wcale, tylko zasypiał przy piersi).
Jeszcze tylko napiszę, że mój dzielny Marcin nie dość, że pomagał mi przeć (ciągnął za drążek razem ze mną !! ;P) to potem przeciął pępowinę i bardzo mnie wspierał cały czas. A na samym końcu w trójkę sobie siedzieliśmy w sali poporodowej i było fajnie :))
Poród: I faza 5h 20min, II faza 10 min :D
 
reklama
No to moja historia.
W czwartek, 15 listopada, mąż wstawał o 7 do pracy. Ja też się przebudziłam. W nocy bolał mnie brzuch tak miesiączkowo. Poczułam, że mam wilgotną bieliznę. Pierwsza myśl, to, że się tak spociłam. Druga, że popuściłam mocz. Dopiero jak wstałam i poczułam strużkę na nodze przyszła myśl trzecia - wody! Spokojnie powiedziałam mężowi, że dziś chyba nie pojedzie do pracy. Wykąpałam się, zjedliśmy śniadanie, dopakowaliśmy torbę i pojechaliśmy niespiesznie do szpitala. Tam zostałam przyjęta o 9.30.
Skurczy nie miałam, tylko bezbolesne twardnienia brzucha. Ktg wychodziło wyjątkowo spokojne, w badaniu wyszło rozwarcie tylko na 1,5 cm. No ale skoro wody odeszły, to urodzić trzeba.
Rozgościliśmy się na porodówce. Tu znowu ktg i brak akcji skurczowej. A wody ciekną dalej...
O 14.30 dostałam oksytocynę i coś powoli się ruszyło. Przy regularnych skurczach co 3 minuty i rozwarciu na 4 cm zaczęłam się zastanawiać nad znieczuleniem. Niestety położna stwierdziła, że zzo zniweczyłoby to, co już udało się osiągnąć i znowu spowolnić akcję. W ramach relaksu zmieniła mi oksy na kroplówkę i zaproponowała 40 minut w wannie. Co za ulga!
O 19 zmieniła się położna. Podkręciła oksy i położyła znów pod ktg. I się zaczęło. W ciągu godziny rozwarłam się do 8 cm, a zaraz zaczęłam czuć pierwsze parte skurcze. Za chwilę zastąpiły one skurcze macicy.
Parcie nie było bolesne, ale wyczerpujące, zwłaszcza, że się przedłużało. Próbowałam na leżąco, siedząco, stojąco i w kucki. I nic. Za każdym razem główka była już prawie na zewnątrz i się cofała. Skończyło się na tym, że razem ze mną rodziło 5 osób. Położna masowała mi krocze, dwie pielęgniarki trzymały mi nogi, mąż przytrzymywał głowę, a lekarz wypychał dziecko z brzucha od góry. Okazało się, że problem był w zbyt ciasnych drogach rodnych. Dopiero kiedy pękła ściana pochwy (zalewające uczucie gorąca) położna zdecydowała się na cięcie krocza i Kubuś mógł wyjść.
Najgorsze i tak było szycie - znieczulenie miejscowe niewiele dało.
Podsumowując: faza I - 13h30min, faza II - 1h30min.

Ale muszę jeszcze powiedzieć coś na temat szpitala na Inflanckiej w Warszawie - trafiłam na bardzo zaangażowaną położną. Żałuję, że nie wiem, jak się nazywała. Prowadziła mnie krok po kroku, cierpliwie tłumaczyła, co może przynieść ulgę. A jednocześnie była stanowcza, bo w zmęczeniu niewiele do mnie docierało. Do samego końca starała się kierować mną tak, aby było mi jak najwygodniej. I do ostateczności starała się chronić krocze przed nacięciem. I jestem bardzo wdzięczna całemu zespołowi, że nie poddał się i nie skierował mnie na cesarkę, ale wspólnymi siłami udało się urodzić mojego synka.
 
U mnie zaczęło się w niedziele 18.11 około 18.30 leżąc sobie w łóżeczku poczułam twardnienie brzucha a po chwili puszczało i tak ze trzy razy co 18 min, potem było juz cały czas co 15 min niby to skurcze niby tylko twardy brzuch sie robił wiec do konca nie byłam pewna. około godz 21 było już co 8 min więc weszłam do wanny by się zrelaksować ale też nie brałam do wiadomości że to już!! po pół godzinnej kapieli skurcze były już co 5 min średnio bolesne więc decyzja - szpital.Ja dojechaliśmy były juz co 2 min i 4 cm rozwarcia!!! były strasznie bolesne. Na IP badanie i skierowano mnie na USG z powodu że mała cały czas była poprzecznie a tu pare dni wcześniej się odwróciła główką więc woleli sprawdzić i wyszło że jest główka. ale ,że mój GIn napisał wage dziecka około 4200 to lekarz odrazu powiedział,że robi cc ze względu na wagę dziecka i na to że miałam komplikacje przy pierwszym porodzie które sie zakończyły cc. Ulżyło mi bo przez całą ciąże chciałam cc!!! ale jak jechałam na porodówke to byłam przygotowana na ewentualny porod sn. więc męża wysłano do domu a mnie przygotowywać do cięcia :) trwało to około 1 h musiałam poleżec pod ktg i takie tam kroplówki,cewnik.. ale powiem że to była straszna godzina! miałał straszne bóle myślałam,że nigdy nie zaczną. Jak już mnie wzięli na salę operacyjną pani anestezjolog próbowała mnie znieczulić wkuwała się 7 razy i nie mogłatrafić w ten punkt, bolało strasznie!!! ja już niby coś tam jej się udało to jak mnie położyli okazało się,że mam znieczuloną prawą noge i posladki a reszte nie!!!! a skurcze czułam! to mnie uspili całkowicie. Jak się przebudziłam to stał nademną lekarz i się pytał czy oby napewno miała być córka???a ja że tak, to się zaśmiał i powiedział ,że mu ulżyło bo mój gin mógł się pomylić bo z wagą nie trafił:biggrin2:4200 a urodziła sie 3300. hehhe ale dzięki tej pomyłce miałam cc :):biggrin2::biggrin2:
Bardzo się ciesze,że tak potoczył się mój poród :)
 
U mnie zaczęło się od poniedziałkowej wizyty na ktg - 19 listopada, na której to wyszły dwa skurcze i poza tym nic... pomyślała że puszczą mnie do domu i tyle, ale położna zawołała lekarza, a ten zaprosił mnie na cholernie bolesne badanie. Na badaniu stwierdził że rozwarcie 1cm, wód mało, a że on ma dziś cały dzień i noc dyżur oraz że akurat jest obecny najlepszy w naszym szpitalu anestezjolog, to najlepiej jakbym urodziła tego właśnie dnia. Miałam pojechać do domu po rzeczy i zaraz wrócić.
Po powrocie i "zalogowaniu" mnie poszłam od razu na salę porodową. Tu najpierw podłączyli mnie pod kroplówkę wzmacniającą i pod ktg, a następnie o 13.00 pod oxy. Na początku skurczy brak, tylko standardowe twardnienia brzucha. Około 14.00 poczułam pierwsze skurcze, które w przeciągu pół godziny urosły do bardzo bardzo bolesnych, a rozwarcie bardzo mało postępowało. Wysłali mnie na piłkę, potem pod prysznic i piłkę. I tak o 15.00 rozwarcie osiągnęło oczekiwane 4cm. Po 40 minutach dostałam zoo, praktycznie nic nie bolało cale szczęście:-) Niestety po 1h i 40min zoo zniknęło, a rozwarcie tylko 6cm... zatem o 17.40 dostałam drugą dawkę znieczulenia. Tym razem oxy i zoo się postarały bo już o 19.00 miałam 10 cm rozwarcia. I zaczęła się II faza porodu (20min), tyle ze z mega problemami bo, nie czułam bóli – na wznak brak skurczy, wyczuwalne jedynie na prawym boku. Zatem rodziłam bez bóli. Mała się cofała i niestety szła z rączką przy główce, zatem nie dość że nacięli mnie to jeszcze z drugiej strony pękłam. Do tego Mała została wypychana od góry. Niestety to nie był koniec niespodzianek.
Mój poród niestety miał jeszcze III fazę (od 19.30 do 23.50). Zaczęło się od tego że przy parciu na urodzenie łożyska złapało mnie coś w rodzaju bezdechu, nie mogłam oddychać. Od razu wystąpiły przed oczami mroczki, traciłam powoli świadomość. Jedynie co, to wiedziałam że nie mogę zamknąć oczu… Ciśnienie 70 na 42… podłączyli mnie pod aparaturę żeby kontrolować akcję serca, oddechów i ciśnienia itp. Dostałam krew i osocze (po 2 dawki). W tym czasie lekarz mnie zszywał i wydawał instrukcje jak mają mnie ratować. Wszystko słyszałam i pamiętam co się działo, co mówili, ale świadomość że jest ze mną źle nie pomagał mi. Dodam że przy całym porodzie i tej ”fazie III” był przy mnie mój mąż. I szczerze mówiąc podziwiam go za to, szczególnie że zachował zimną krew przy ratowaniu mi życia.
Po wszystkim okazało się że miałam krwotok i to prawdopodobnie on spowodował u mnie te sensacje. Obecnie mam ostrą anemię, jestem blada jak ściana i nie mam praktycznie siły. Całe szczęście jest z nami moja mama, która nam bardzo pomaga.

Zosia urodziła się z wagą 3500g, wzrostem 54cm i niestety dostała tylko 7 pkt, przez kolor skóry i napięcie mięśni.
 
22.11. o 8:00 stawiłam się na izbie przyjęć gdzie zostałam przyjęta na porodówkę i od razu podłączona do ktg. Potem kolejno pobieranie krwi, lewatywa, usg, wenflon, pierwsze płyny i na końcu cewnik. Gdzieś tam między tymi wszystkimi czynnościami było bardzo bolesne badanie przez ordynatora, który chciał mnie ze złością w głosie przekonać, że wcale nie muszę mieć cc, bo jak to stwierdził poród naturalny miednicowy, a cięcie cesarskie takiego też położenia niesie ze sobą takie samo ryzyko. Mój lekarz prowadzący stał za tym bałwanem i tylko pukał się w czoło. Ja oczywiście stanowczo pozostałam przy decyzji jaką podjęłam wraz z moim ginem. Ordynatorowi nie udało się mnie przekonać więc poszedł i już więcej przez cały pobyt w szpitalu się nie pojawił. Aż w końcu koło 12:30 trafiłam na blok. Tam dostałam nieprzyjemne znieczulenie podpajęczynówkowe, które błyskawicznie pozbawiło mnie czucia. Szybkie cięcie, lecz lekarze mieli problem z wydobyciem małej, a szarpanie mną i tym stołem spowodowało, że ciśnienie zaczęło mi spadać i zrobilo mi się strasznie niedobrze. Szybka reakcja Pani anestezjolog, dzięki której nie zwymiotowałam. Jak już uporali się z wyjęciem małej okazało się, że nie obróciła się, bo miała bardzo krótką pępowinę, którą dodatkowo owinęła sobie przez bark. Początkowo mała nie umiała zaczerpnąć oddechu, musiała mieć podany tlen, a następnie być monitorowana dlatego dostała kolejno 7/8/9 punktów. Od poniedziałku jesteśmy w domu. Nikola urodziła się z wagą 3250gram i wzrostem 54cm. 
 
A więc tak.....
W sobotę kazano mi się zgłosić na wizytę kontrolną w celu zrobienia ktg... No i wyszedł klops malutka znowu miała tachykardię i musiałam zostać już na oddziale.Na początku było mi to nie na rękę bo przecież na niedzielę planowałam urodzinki syna no ale koniec końców uznałam że zdrowie malutkiej przede wszystkim i zostałam w szpitalu.
W niedzielę odwiedziła mnie rodzinka(mąż musiał sam ich w domu ugościć) , synek przywiózł mi torcik którego nie zdążyłam opędzlować bo jakieś dziwne skurczyki mnie łapały.I tak całą noc miałam takie dolegliwości.... Położna twierdziła że skończę na 100% na porodówce a tu klops usnęłam i rano po skurach ani śladu;p
W Poniedziałek rano na ktg Alicja miała spadki tętna (do 70) i od razu spytali mnie czy zgadza się na wywołanie porodu?! Zgodziłam się oczywiście i zdziwiłam że nie chcą mnie podłączyć pod oksytocyne tylko chcą przebić pęcherz z wodami płodowymi....
I tak o 11 byłam już na sali porodowej .... pare minut później przebili wody i pomału się rozkręcało. Mała bardzo uciskała mi na odbyt więc dostałam zastrzyk z nospy , potem spędziłam godzinkę pod prysznicem .... a jak szyjka rozwarła się na 4 cm. poprosiłam o znieczulenie.Po zzo leżałam sobie i nie czułam nic widziałam tylko jak ktg rejestruje mega skurcze .
Trwało to ok. 40 minut i wtedy moja położna oświadczyłam mi że jest już 9 cm i że zaraz rodzimy.:szok:
W 40 minut poleciało 5 cm.....:szok::szok::szok:
Partych nie czułam wcale tylko poznawałam ze sie zbliza po ruchach małej .... Ok. 10 parć i mała wyskoczyła jak z procy!!!
Położna nacięła mnie troszkę ale mam tylko jeden szew którego nawet nie czuję.Generalnie poród rewelacja , siedze na tyłku normalnie , mam apetyt.... troszkę dokucza mi obkurczająca się w zastraszającym tempie macica.Malutka zdrowa , piękna i ślicznie ssie pierś....ahhhhh takich porodów życzę wszystkiim:-)
Takich


klz9hdge5yzwxosx.png
 
Moja historia o porodzie.
W nocy czułam, że boli mnie brzuch, ale spałam sobie w najlepsze tylko wybudzałam się jak bardziej bolało. Wstałam gdzieś o 5 rano i zaczełam liczyć skurcze. Wszystkie były NIEREGULARNE , co 13 min. , co 7 min, co 3 min, i znów co 10 itd. Zadzwoniłam do swojej położnej z którą byłam umówiona na poród. Ona poradziła mi, że skoro są nieregularne to wziąść 2 nospy, kąpiel i poczekać. Oczywiście nic nie pomogło. Zaczęłam się szykować, myć głowę, golić. Wszystko bez pośpiechu. Zaraz jednak nabrałam tempa, bo skurcze były już co 3 min, później co 2 min. Mój mąż szybko pakował torby, a moja mama mnie ubierała między skurczami. Dobrze, że szpital mamy 6 min jazdy samochodem. Wpadliśmy o 8 rano, a tam 8 cm rozwarcia, skurcze co min. Szybko na chwile pod ktg.Jeszcze zdążyli mi dać oxytocynę, nawet nie wiem kiedy i po co. Odrazu zaczeły się parte i o 8.30 urodziła się córeczka. Bez nacinania, bez pęknięcia. Szła tylko z rączką przy główce, więc zruszyła śluzówkę i dwa szwy miałam na śluzówkę ( za cholerę nie wiem gdzie to jest). Mój poród był błyskawiczny przez to, że czekałam na regularne skurcze, a ich poprostu nie było. WOdy miałam przebijane przy porodzie. Ogólnie najgorzej wspominam parte mimo , że miałam je tylko 15 min. Cały poród w karcie wpisany coś ponad 3 h.
W porównaniu do pierwszego porodu był dużo szybszy, ale też bardziej bolesny. Najważniejsze, że dziecko zdrowe.:-)
 
Mąż zajmuje się małym więc mam chwilkę żeby opisać mój poród, który niestety nie należał do łatwych i przyjemnych:baffled:
27.11 miałam się stawić do szpitala w celu obserwacji i ewentualnego wywołania porodu. Tak też zrobiłam. Z samego rana byłam na oddziale. Ktg nie wykazywało żadnych skurczy. Mój lekarz stwierdził że niebawem weźmie mnie na porodówkę i podłączy kroplówkę i zobaczymy czy coś ruszy. Ale niestety porodówka była zajęta bo 3 inne dziewczyny usiłowały urodzić. U jednej z nich po porodzie pojawiły się straszne komplikacje-musiała mieć usuniętą macicę. Ok 22 widziałam się z moim lekarzem i powiedział ze dobrze że nie poszłam na porodówkę bo to zły dzień jest na rodzenie.
Poszłam się położyć spać. Ale pojawiły się skurcze, które nie pozwalały uleżeć. Szwendałam się wiec po korytarzu. Skurcze były regularne co 7 min. Poprosiłam o ktg które nic nie wykazało. Więc spacerowałam dalej i znów pojawił się mój lekarz. Stwierdził że mnie zbada. Okazało się ze jest rozwarcie na 4cm i bierze mnie na porodówkę. Spakowałam się i o 24 leżałam już pod oxy. Skurcze były okropne! dostałam zastrzyk i spałam godzinę. O 7 rano przyjechał mój mąż i na szczęście przyszła inna zmiana:biggrin2: Męczyłam się już strasznie! Nie mogłam w ogóle leżeć. Cały czas chodzenie, piłka, przysiady itp. Moja położna która akurat miała zmianę nie zostawiała mnie ani na chwilę. Była cudowna, pomagała jak mogła. Powiedziała że do 12 muszę urodzić. Co jakiś czas zaglądał do mnie mój lekarz, który mimo że nie miał dyżuru został w szpitalu. Bardzo bolesne były badania w trakcie skurczu. Chcieli mi przebić pęcherz ale jak się okazało pęcherza już nie było nawet nie wiemy kiedy pękł. Rozwarcie było już na 9cm ale skurcze trwały zbyt krótko by wyprzeć synka. To było straszne. Położna stwierdziła że główka ustawiona jest pod kątem i mały nie może się przecisnąć. I miała rację. Minęła 12 a tu dalej nic-skurcze bolesne jak cholera ale nadal zbyt krótkie. Parłam i nic. Przed 13 przyszedł lekarz i stwierdzili że nie urodzę. Tętno małego zanikło. Wielki szum i panika! Przygotowywali mnie do cesararki! Szybka akcja, morfologia na cito, golenie brzucha itp. Po czym mój lekarz stwierdził ze nie odpuści i próbujemy ostatni raz! 6 osób pomagało mi urodzić, położyłam się na boku i wtedy poczułam jakby mały się przekręcił. Parłam z całych sił, lekarz i cała ekipa dosłownie wydusili mi małego. Ja ze zmęczenia dostałam krwotoku z nosa, żyłki w oczach od ciśnienia popękały. Straciłam mnóstwo krwi i mam silną anemię. Gdyby nie lekarz i cały zespół mogłoby się skończyć tragicznie. W między czasie nacięli mi krocze. Mały pojawił się na świecie o 12.50. To by było na tyle.
 
reklama
Mały spi to i ja napiszę jak było u mnie.
Nie wiem czy pamiętacie, że miałam planowe cc ze względu na ułożenie pośladkowe synka. Data została ustalona tj TP, a że wypadalo w sobotę to na IP zgłosiłam się w piątek. Teraz tego żałuję, bo leżec w weekend kiedy jest mniej personelu, nie ma laktacyjnej to katorga, ale wiem, że tez że nie dałabym już rady doturlac się do poniedziałku, bo byłam strasznie nastawiona na to, że już niedługo zobaczę synka.
W piątek o 7.30 pojawiłam się na Izbie, gdzie zostałam przyjęta dopiero ok. 9.30, tzn przyjeły mnie połozne ale zanim zbadał lekarz (urwanie głowy mieli). Póżniej przyszła moja ginka i powiedziała, ze niestety cos jej wypadło i czy mogę poczekać do ok. 13, chyba że chce by ciął ktos inny. Wiedziałam, ze może cos jej wyskoczyc, więc byłam na to przygotowana i powiedziałam, że poczekam. Zabrali mnie na przedporodowa o podłaczyli ktg (kolejne, bo na ip tez miałam i pisały się całkiem całkiem skurcze). Po godzinie mnie odłaczyli i powiedzieli, że mogę iśc od męza na korytarz. Jak do niego wyszłam to czas trochę przyspieszył,a że byłam na czczo to było troche ciężko. Słyszałam jak rodziła kobitka, ech… Odbywały się tez cc inne, przede mna były trzy tego dnia. A ja czekalam, myślałam już tylko o tym by mieć to za sobą, mój mąz nie mógł się już doczekać No i znowu zawołali mnie na przedporodowa i podłaczyli ktg, znowu skurcze calkiem bolesne. Załuje, ze nie spytałam o ile silniejsze sa porodowe, bo mówily tylko „o masz skurcze”. Ok. 13.30 pojawila się moja ginka i zaczełam się szykować, przebieranie i takie tam, a ok. 14 hasło „idziemy”. No i się zaczęło :happy2: Trzęsłam ze strachu :happy2: Mój mąż podbiegł do mnie na korytarzu, wycałował powiedział, ze kocha i weszłam na salę. Tu się zaczelam telepac jeszcze bardziej, w ogóle chciałam uciec. Po prostu się przestraszyłam tego zabiegu i tych ufoludków :happy2: A że to był piątek i 14 i ostatnie cc (planowe) to personel tez chciał jak najszybciej skończyć i leciec do domu. Trochę sobie żartowałam z anestezjologiem, ale to było takie ze strachu. Jak mi wkłuwał znieczulenie to trzymał mnie pielęgniarz tak mocno a ja i tak czułam, że się trzęsę. Później mnie połozyli, cewnik i inne podpięcia i non stop żartujący anestezjolog (tak chyba każdy ma). Weszła moja ginka tez już przebrana i druga babeczka. Bla bla bla, malowanie brzucha i na szczęcie nie wiem kiedy się zaczęła akcja, bo tego się bardzo balam, ze cos poczuję, nawet muśnięcie skalpela. Anestezjolog o wszystkim mnie uprzedzał, że będzie szarpało, że poczuje ucisk na klatkę piersiową. Z początku uznałam, ze po co on mi to mówi, bo sie przestraszyłam, ale jak to juz to zrobiły to byłam mu wdzięczna, że mnie uprzedził.
I nagle słyszę anestezjologa „ooo rodzi się, widze nóżki, ooo chłopak :happy2: … Jest już” I głos moje Ginki „Ania gotowa?” I nagle nad parawanem pojawia się mój Skarb! Śliczny mój synek! Troche krwi na mnie kapnęło z niego i go zabrali. Słyszałam jak płacze i ja już tez płakałam, normalnie fontanna z oczu. Już jak mnie szarpały i dusiły było mi wszystko jedno, myślałam tylko o nim i o moim czekającym na korytarzu mężu. Przez drzwi machała do mnie dr neonatolog cos pokazując, ale światło odbijało się w szybce i do końca nie wiedziałam co zreszta miałam zlane oczy. W końcu uchyliła drzwi i woła do mnie „mama słyszysz? wszystko dobrze J” (10 pkt, 3500 g, 54 cm). No i kolejna fonntana J Personel mi oczy co chwile przecierał gazikiem, bo już się porzędnie zlalam. I nagle drzwi się otwieraja i wnosza moje największe szczęscie już ubrane i podaja do wycałowania (fontannaJ). Nie wiem kiedy mnie już pozszywały, bo to nie było ważne, chciałam jak najszybciej do synka i meża, choc wiedziałam, że dziecka nie zobaczę przez ok. 2 h,a mąz na pocięciową wejść nie może. Jak już mnie wieźli to szukałam wzrokiem męza i pytałam „widziałeś go, widziałeś?” Widział, miał łzy w oczach. Za chwilę poszedł do Frania na oddział noworodkowy i tak odbyli swój pierwszy korytarzowy spacer:happy2: a ja opatulona na sali po szyje czekałam na swoja kolej, czyli kiedy mój mały Skarb przyjedzie do mamusi:happy2:
 
Ostatnio edytowane przez moderatora:
Do góry