reklama
Forum BabyBoom

Dzień dobry...

Starasz się o maleństwo, wiesz, że zostaniecie rodzicami a może masz już dziecko? Poszukujesz informacji, chcesz się podzielić swoim doświadczeniem? Dołącz do naszej społeczności. Rejestracja jest bezpieczna, darmowa i szybka. A wsparcie i wdzięczność, które otrzymasz - nieocenione. Podoba Ci się? Wskakuj na pokład! Zamiast być gościem korzystaj z wszystkich możliwości. A jeśli masz pytania - pisz śmiało.

Ania Ślusarczyk (aniaslu)

  • Czy pomożesz Iwonie nadal być mamą? Zrób, co możesz! Tu nie ma czasu, tu trzeba działać. Zobacz
reklama

Opowieści z porodówki - BEZ KOMENTARZA!

reklama
Mój poród...
Hmmm... Skurcze zaczęły się 11.02 około godziny 13 nieregularne i słabe... z czasem były częstsze... około godziny 17 miałam KTG wtedy też skurcze były co 2 min wyskakiwało 100% ale były znośne:) pół godziny po ktg... Były już nie do wytrzymania rozwarcie 3 cm... około 19 godz z wielkim trudem usiłowałam dojść na porodówke... Po drodze odszedł mi czop... Tam rozwarce było na 4 cm a skurcze okropne i wtedy zdecydowałam się na ZZO... Skurcze przy tym i tak było czuć ale nie tak bardzo nie pamiętam o której zaczęłam przeć o której się wszystko zaczęło... Ale strasznie to przeżyłam... Tak bardzo się starałam... Chciałam ją zobaczyć... Było już widać czubek główki... Naciskali mi na brzuch co bardzo mnie bolało:( Później okazało się że jakiś tam kanał jest za wąski i nie puści wtedy też powiedzieli że cesarka... Pamiętam, że coś podpisałam i bardzo płakałam i miałam ogromny żal do siebie, że nie udało mi się urodzić:( i tak około 2.10 jakoś tak byłam na sali cięć cesarskich... Dostałam najmocniejszą dawkę ZZO i zaczeli mnie ciąć tyle, że to nie zadziałało i czyłam skalpel w brzuchu...:( no i skończyło się narkozą... Kiedy się obudziłam nie wiedziałam co się stało... Podobno powiedziałam imię męża i wtedy go zawołali i wtedy jak go zobaczyłam dotarło do mnie że chyba urodziłam... Zapytałam o Anie i M. mówił że wszystko dobrze, że jest śliczna itd.... Ale słabo to pamiętam... Chcieli mi ją przynieść przystawić do piersi ale byłąm ledwo tomna... Zobaczyłam ją dopiero około godz 5... Popłakałam się ze szczęścia! Mój Skarb! ;* Kocham Cie ;*:*:*
 
Jak już napisałam na ogólnym, w piątek 23.05 zauważyłam krew w śluzie, tylko nitki ale zawsze. W nocy o 2:30 obudziły mnie lekkie skurcze, a Grześ mocno się wiercił. Ale nie panikowałam, tylko obserwowałam... skurcze były taki, że nie mogłam się ułożyć dobrze, bo mnie bolało i ciągle wstawałam do wc. Około 3:30 poczułam jak ze mnie coś wypływa - chodziłam znów do wc ale tym razem po to, żeby zobaczyć, co mi tam leci :sorry: tak pomyślałam, że mi się wody sączą, więc w końcu obudziłam A, zadzwoniliśmy po moją mamę, żeby wsiadała w taxi, bo przecież Gabryś. W tym czasie się przygotowaliśmy i w drogę :cool2: na porodówce miałam na dzień dobry 4cm rozwarcia, potem skurcze się nasiliły, ale nie były jakieś straszne. Około 7 A pojechał do domu, żeby spakować Gabrysia i zawieźć ich do babci, wrócił ok. 9, akurat jak się zaczęło, bo wcześniej wzięłam lewatywę, która w mig doprowadziła do tego, że z 4cm zrobiło się 10cm :szok: bolało, ale bez dramatu :happy: no i jak już zaczęły się parte, to skurcze osłabły :confused2: podejrzewam, że to wina tego, że po1 - lekarz niepotrzebnie położył mnie na ktg, bo jak chodziłam, to o wiele szybciej szło, po 2 - wcześniej brałam spasmolinę na skurcze i może ona jeszcze działała w organizmie... więc trochę się męczyłam z tymi partymi, w końcu podłączyli oxy i dosłownie w 10min poszło :cool2: na tyle szybko, że główka już wychodziła, a nic nie było przygotowane na poród, nie było położnika ani pediatry, łóżko nie było przerobione na porodowe :cool2: więc dosłownie położna przytrzymywała główkę, żeby jeszcze nie wyszła a reszta personelu w biegu szykowała wszystko :-D no i się urodził :-D szybciutko :-D od razu go dostaliśmy, leżeliśmy razem w sali porodowej ok. 2godz, potem Grzesia wzięli, a mnie przewieźli na poporodówkę, zdążyłam się wykąpać i już go miałam przy sobie :-D i powiem Wam coś - dopiero przy drugim porodzie poczułam się spełniona - bo po pierwszym to się wszystkim stresowałam, że nie umiem przewinąć, że go nie umiem wziąć na ręce, a teraz skupiłam się tylko na dziecku :tak: generalnie muszę powiedzieć, że poród był super, w zasadzie w sobotę wieczorem mogłam iść do domu :cool2: jakbym się zatrudniła jako surogatka to chyba lepiej bym zarobiła niż u mnie w pracy :-D gorzej z donoszeniem, no ale widocznie tak miał się urodzić :-D i tak jak myśleliśmy, że to nasze ostatnie dziecko, to teraz nie mówię nie - jak się trafi trzecie, to będzie git - mój A jest przerażony :-D:-D:-D
 
Ostatnia edycja:
A więc nadszedł czas i na mnie...:-)

W nocy 11.06 ok 2:30 obudził mnie skurcz, leżałam jeszcze, bo nie wierzyłam, że to może być TO po tych wszystkich moich bólach. Za 10 min był kolejny skurcz, a więc zaczęłam już wierzyć;-) Wstałam, zaczęłam się wypróżniać i odszedł czop śluzowy z krwią. Wziełam prysznic i zaczełam troche krwawić, skurcze były co ok 8 min. tylko troche bolesne. Wzięłam jeszcze raz prysznic, obudziłam męża i ok 3:30 pojechaliśmy na porodówke. Po drodze miałam tylko jeden skurcz, myślałam, że nas cofną do domu, ale ku mojemy zdziwieniu po badaniu miałam 5 cm. Zrobili lewatywe, posiedziałam 10 min w toalecie i dali nas na sale porodów. W drodze dostałam skurcz, położyłam się na łóżku, jeszcze jeden skurcz i zaraz poczułam parte. Położna w szoku z niedowierzaniem zbadała mnie a tam 10 cm. Zaczęła sie bieganina zeby wszystko zdazyc przygotowac, powiedziala ze niedlugo odejda wody i w tym momencie chlusnely az sama w szoku bylam co sie dzieje i zaczelo sie na dobre, zaczelam przec, ale polozne troche mnie wstrzymywaly, bo wszystko szlo w takim tempie ze by mnie rozerwalo, ledwo udawalo mi sie powstrzymywac przec, ale po 5 parciach o 4:27 nasz skarb był już z nami:-)Dodam, ze nie rozerwalo mnie, nie mam zadnego szwu, po ok 20 min jak juz urodzilam lozysko, wstalam z mala na rekach i poszlam na drugie lozko gdzie cycowalismy 2 godzinki :-)Potem badanie, sniadanie i o 8 wrocilismy do domku :-)
 
Ostatnia edycja:
I ja postaram się opowiedzieć jak to było u nas. W piątek o wspaniałej dacie 13.06.2014 bardzo źle się czułam. Męczyły mnie wymioty i nudności, później doszły bóle brzucha, duszności. Mąż się uparł po powrocie z pracy, że mam jechać do szpitala. Zadzwoniłam do mojego lekarza, opisałam problem i powiedział, że mam brać skierowanie pakować torbę i na weekend do szpitala. Po przyjeździe zdjął szewek i powiedział, że szyjka pewnie się chciała juz skracać, że bardzo rozpulchniona i po zdjęciu szewka powinnam się lepiej poczuć, bo raczej jeszcze ze 2 tyg powinnam wytrzymać. Po zdjęciu szewka rozwarcie na 1 palec. Miałam ktg - wyszły skurcze, miałam usg - przepływy teoretycznie dobre, kolejne ktg - słabe tętno małej, duże skurcze i częste. Ze względu na moje duszności i wyniki badań krwi podejrzenie u mnie zatorowosci plucnej. Po 1 w nocy lekarz zadecydował. Pani Kinga szykujemy się do cięcia proszę podpisać dokumenty. Położonym kazał wzywać anestezjologa na za 15 minut. W miedzy czasie lekarz powiedział, że nie może obiecać czy mała sama da sobie radę, czy nie trafi do inkubatora, ale nie ma innego wyjścia. O godzinie 1:50 byłam na sali operacyjnej, stres, strach i wykonywanie poleceń, siadać tu, wygrać plecy, nie ruszać się, położyć i czekać... najgorsze 15 min w moim życiu. O 2:05 usłyszałam płacz. Szybko zabrali małą, mnie zaczęły się duszności, nudności biegiem leki dożylnie, więcej tlenu. Przyszła pani pielęgniarka i pokazała mała "widzi Pani, że córeczka? " waga 2900g lekarz w szoku, że tak dużo, 8 pkt appgar, na moje pytania o małą, mój lekarz powiedział, że z taką wagą i punktacja nie może być źle. I wszystko skończyło się dobrze.
 
No to kolej na mnie :-) a więc tak: po nudnej sobocie 21.06 położyłam się spać koło 21 wszystko było ok i nic nie wskazywało na to, że nie długo zacznę rodzić, ale siusiu biegałam co 5 min może to był objaw. Około 2.15 poczułam jakby ktoś zrobił dziureczkę w baloniku pełnym wody i obudziły mnie lejące się wody. Normalnie dostałam szoku bo w sumie czekałam aż odejdzie mi czop, a tego nie było. No to w tym momencie szybko obudziłam męża i pojechaliśmy na porodówkę. Tam przyjęli nas bardzo miło i sympatycznie, położna bardzo miła wszystko wytłumaczyła, badanie rozwarcia szyjki wcale mnie nie bolało później lewatywa, ktg, prysznic, spacerowanie ale skurcze nasilały się bardzo wolno szyjka rozwarta na 3cm - postępu nie było więc dostałam zastrzyk w pośladek na rozwarcie się szyjki i tak leżałam na wyrze podpięta pod ktg do godziny 7.00 czyli do zmiany. Przyszła inna położna tak wredna baba, nieprzyjemna jak zaczęła mnie badać to myślałam, że ją kopnę. Jak skończyła i powiedziała, że szyjka jest nadal twarda i 3cm to aż się poryczałam. Było źle. Dostałam następną porcję tym razem podwójną w następny pośladek na rozwarcie i kroplówkę na wywołanie skurczy. Ruszyło skurcze mocne, bolesne, położna robiła mi chyba masaż szyjki podczas skurczu, to był tak potworny ból że już nie dawałam rady, następna kroplówka ze środkiem przeciwbólowym, ale bez rezultatów bolało i dalej boli już wyłam na tym fotelu z bólu. Jestem w stanie dużo znieść, ale ten ból był silny i ostry. Następne badanie 8cm rozwarcia, ale główki brak w kanale rodnym, coś okropnego skurcz za skurczem i nikt nie potrafił mi pomóc. Nagle maszyna od ktg zaczęła piszczeć i widziałam tylko kątem oka że puls bardzo słaby, przyleciał lekarz zbadał i mówi proszę podpisać zgodę na cięcie. Podpisałam, przeszłam na salę obok w między czasie miałam jeszcze ze 3 skurcze. Zastrzyk w kręgosłup, ciach i o 10.30 22.06 słyszę płacz małej i komentarze personelu jaka duża i tłuściutka :-) sama tam leżałam i wstrzymywałam się od płaczu. Pokazali mi dzieciątko i zabrali.

Jak mnie już zszyli to pozdejmowali te wszystkie kotary i patrzę a tam 2 kobitki stoją 1 z jednej strony łóżka, a 2 z drugiej strony łózka i trzymają w górze jakieś ludzkie nogi i je myją, a ja się pytam "przepraszam bardzo a to są moje nogi?" :-D a one w śmiech i odpowiedziały "tak, pani" :-D wcale ich nie czułam :-D bardzo dziwne uczucie :-D
 
Ostatnia edycja:
No to teraz moje wypociny:-)

W nocy z 4-5 jak zwykle nie mogłam zasnąć. O 5 po siusianiu poleciało mi podczas wstawania z klopa dużo płynu. Po kilku minutach zaczęłam czuć delikatne skurcze. Nie kładłam się już tylko sprawdziłam ostatni raz torbę. Najadłam się porządnie, dokonałam depilacji zbędnego włosia ze wszystkich partii ciała i siedziałam jak na szpilkach czekając na rozwój sytuacji. Z Tomem szybko się rozkręciło od pierwszych objawów porodu więc myślałam, że teraz też tak będzie. Czekałam na oczyszczanie naturalne i nic. Zestresowana tym że podczas parcia urodzę oprócz dziecka kupę ze skurczami pojechałam jeszcze przed 12 do apteki po lewatywę bo w szpitalu u nas już nie golą i nie robią lewatywy ze względów chyba ekonomicznych. Chciałam sobie zrobić sama ale ta pozycja do samoaplikacji była dla mnie nie do wykonania z brzuchem. Przełamałam się i poprosiłam męża o pomoc. Po chwili się ładnie oczyściłam:-):-):-) Przed 13 skurcze były nadal słabe ale już regularne. Zadzwoniłam do rodziców, z zapytaniem czy mogą Tomka wcześniej ode mnie odebrać (miał jechać tego dnia o 15 do dziadków). Jak powiedziałam im że zmiana planów bo chyba poród się zaczął i chcę do szpitala jechać to zabrali mi dzieciaka już po 15 minutach:-) O ok 14 byliśmy w szpitalu. Położna mnie zbadała i stwierdziła, że rozwarcia zero a pęcherz nienaruszony. Podłączyli mnie pod ktg. Skurcze były już dosyć mocne jak dla mnie ale według położnej macica sobie ćwiczy i kazali do domu jechać. Uparłam się że ja nigdzie nie jadę. Zawołała położna lekarkę. Popanikowałam że ja mam coś z łożyskiem i że mała jest owinięta pępowiną i że ja nigdzie nie jadę. Lekarka mnie zbadała bardzo boleśnie. To chyba za mój upór. Później zrobiła usg. Łożysko było nisko ale na tyle ok że nie było wskazań do cc. Obejrzała ktg i powiedziała że z zerowym rozwarciem i takimi skurczami według niej przepowiadającymi to ja za tydzień mogę jeszcze nie urodzić. Jak złaziłam z fotela po badaniu wyleciał ze mnie mega skrzep. Taka piącha wątróbki wprost na podłogę. To nie był czop ale coś z macicy. Chyba baba wydygała po tym i powiedziała, że skoro chcę to mnie przyjmą na oddział ale to kilka dni może potrwać. Kazała założyć podkład i z każdą wydzieliną do położnej chodzić i pokazywać no więc tak robiłam a co chwilę jakieś skrzepy leciały. Skurcze były coraz mocniejsze i regularne. Co 3-4 minuty dosłownie. Po 18 poszłam jeszcze raz na ktg i mnie zbadała lekarka. Nadal rozwarcia zero i według baby takie skurcze to nie porodowe. Po badaniu wyprosili mojego męża z oddziału. Powiedzieli że ja urodzę dopiero za kilka dni i że obchód będzie niedługo. Lekarka chamsko dodała, że jak zacznie się coś dziać to mi o tym powiedzą i że on spokojnie zdąży przyjechać choćby w Warszawie był. Męczyłam się więc sama. Nie miał kto mi pomóc. Zagadać, pomasować pleców i wesprzeć psychicznie. O 21 już płakałam z bólu. Zadzwoniłam po chłopa żeby przyjechał do mnie. Ledwo wszedł na oddział. Ja wyszłam z sali bo byłyśmy we 3 i nie chciałam, żebyśmy przeszkadzali dziewczynom a już przylazła położna i nas zrypała, że przecież wyraźnie powiedziano nam że nie rodzimy jeszcze i obecność męża po godzinie odwiedzin w tej sytuacji jest niemożliwa. Znowu mnie zbadała i nadal rozwarcia zero. Ja z bólu zdychałam a mąż musiał pojechać. Weszłam więc do łóżka. Podczas skurczów wyłam już z bólu. Nie wiedziałam czy masować brzuch czy plecy. Byłam już wymęczona strasznie. Nie spałam przecież ponad 30 godzin. Huśtałam się w tym łóżku jakbym adhd miała aż nagle poczułam o ok 22:30 jakby balon we mnie pękł i coś trochę ciepłego poleciało. Znudzona tym pokazywaniem podkładu poszłam do położnej i mówię, że znowu mi coś poleciało. Ona zerknęła a to było inne niż te wcześniejsze wydzieliny. Zbadała mnie i panika. Pani już rodzi, rozwarcie pełne, proszę z fotela nie schodzić będziemy przeć. Zadzwoniła gdzieś, przybiegło kilka osób a ona się mnie pyta: dzwonimy po męża? To ja mówię że tak. Ona wiedziała gdzie mieszkamy i mówi do mnie, że bez sensu bo zanim on dojedzie (13 km) to już będzie po wszystkim. Wydarłam się na babę to migiem leciała na salę po mój telefon. Zadzwoniłam po chłopa. Dzięki Bogu w drodze do domu jak go wygonili wcześniej zajechał do kolegi wioskę od szpitala. W kilka minut już był. Jak już było główkę widać w kanale osłabły mi skurcze. Podali mi szybko kroplówkę z oksytocyną. Poprosiłam o gaz a położna powiedziała że ja muszę teraz szybko urodzić a po gazie nie będę odpowiednio współpracować i się przeciągnie. No to nie dali. Parłam, parłam i nic. Błagałam, żeby mnie nacięli a oni że nie mogą bo mam spore żylaki. Czułam, że zaraz zemdleję i ostatkiem sił zaparłam się i wyszła Ania. Oni mi ją na brzuch każą przytulić a ja straciłam przytomność. Ocucili i już było ok. Mąż przeciął pępowinę i zabrali dziecko do ważenia i mierzenia. Nawet mi nie powiedzieli ile ma. Zapytałam zanim ją zabrali czy zdrowa to mi powiedzieli że zdrowa i tyle informacji tylko. Mąż poszedł na noworodki z dzieckiem a ja w tym czasie urodziłam łożysko i mnie szyli. Ta niemiła lekarka mnie znieczulała a ja co jakiś czas mimowolnie uciekałam tyłkiem bo bolały wkłucia. Dosłownie do mnie gadała Pani jest niepoważna!... Proszę nie zabierać pupy!... Ja muszę Panią zszyć... To ja jej gadam, że mi tyłek sam ucieka że ja się staram nie ruszać. No ale co jak co tak mnie znieczuliła że kompletnie nie czułam później bólu jak szyła. Na szyjce miałam 2 szewki ale wargi mi strasznie popękały:-( Powiedziała baba, że straciłam bardzo dużo krwi i że nie mam prawa wstawać aż do rana.Po szyciu zawieźli mnie na salę poporodową. Przyszedł mąż. Położna od dzieci przywiozła małą pomogła mi ją przystawić do cyca. Zostawiła nam dziecko a po 2 godzinach jak mnie na moją salę przewozili razem z mężem zapytała cy chcę dziecko na salę czy wolę ją zostawić u niej a sama odpocząć. No pewnie że chciałam dziecko mieć przy sobie ale z racji, że mąż nie mógł zostać żeby mi przy niej pomóc a ja nie mogłam wstawać to byłam zmuszona ją zostawić na noworodkach. Przemiła położna od dzieci obiecała, że jak mała by płakała to mi ją na chwilę przywiezie na cyckanie. Do rana nie mogłam zasnąć bo jak zostawili mnie na sali to mi się zachciało siusiu. Nie mogłam iść do wc a do sikania do basenu jakoś nie mogłam się przemóc. No i tak leżałam czekając aż rano położna przyjdzie i mi pozwoli iść. Oj no ciężko było dziewczyny strasznie ale najważniejsze, że maleńka jest zdrowa. I cieszę się, że rodzenie Tomka nie było aż tak traumatycznym przeżyciem jak ten poród bo na 100% Tomiś by rodzeństwa nie miał. Dlatego świadomie na 3 dzieciątko się nie zdecyduję.

A jeszcze na 2 dzień po porodzie ta niemiła lekarka jak schodziła ze zmiany mówi do mnie, że za poród rodzinny : " trzeba wykupić dobrowolną cegiełkę na rzecz szpitala w kwocie 100 zł". (za ktg kupowałam cegiełki za 10 zł). A ja do niej mówię, że ja za taki rodzinny poród płaciła nie będę. Że poród był dla mnie traumatycznym przeżyciem, że było bardzo niemiło i według mnie rodzinnego porodu nie było bo wtedy kiedy ja potrzebowałam obecności męża, żeby mi pomógł. pomasował... jego nie było bo go wypraszano. Minę miała fest ale tylko coś pod nosem powiedziała i poszła. Wiecie to nie chodzi o kasę bo ja wiedziałam, że taki zwyczaj w szpitalu panuje i byłam naszykowana na ten wydatek ale im się chyba coś pomyliło. Płacić za coś czego nie było? Może to będzie dla nich nauczka. Jak Tomka rodziłam to mąż był ze mną cały czas od momentu kiedy pojechaliśmy do szpitala aż do wieczora. Przed 10 rano urodziłam. On mi pomógł przy dziecku. Mogłam się spokojnie przespać a po kilku godzinach poszedł ze mną pomóc w kąpieli. Płaciliśmy za to 150 zł ale to rodzinne faktycznie było
 
Ostatnia edycja:
To i ja opiszę jak to u nas było.
Skierowanie do szpitala miałam na poniedziałek 14.07.14. Operować miał mnie mój lekarz, ale pech chciał, że we czwartek 10.07 zasłabł i sam wylądował w szpitalu. Jednak po konsultacji telefonicznej kazał mi się mimo to zgłosić tego 14ego do szpitala, bo stwierdził, że jak nie on, to jego kolega zrobi cc. Stwierdziliśmy że pojedziemy jak najwcześniej, bo z doświadczenia wiedziałam, że są kolejki, a chciałam być szybko przyjęta na oddział. Na miejscu okazało się że jesteśmy pierwsi więc super :) Przyjęcie odbyło się w miarę sprawnie. Lekarka po konsultacji telefonicznej stwierdziła, że od razu biorą mnie na porodówkę, bo ponoć byłam ujęta w planowych cc tego dnia. Byłam w sumie mile zaskoczona, bo w sumie chcieliśmy mieć to z głowy. Na porodówce wszyscy mnie zaczepiali i kojarzyli z pierwszego porodu, mówiąc że mają nadzieję że tym razem obejdzie się bez komplikacji, gdyż byłam podobno jedynym takim przypadkiem. Po wypełnieniu sterty dokumentacji wzięli mnie na salę przedporodową, zbadali, pobrali krew i podpięli pod ktg. W tym czasie oczywiście byłam na telefonie z mężem, bo nie przypuszczaliśmy że to tak szybko nastąpi i że się już nie zobaczymy. Przed 11 przyszedł anestezjolog (nie wyraziłam oczywiście zgody na znieczulenie w kręgosłup, tylko na ogólne z racji moich komplikacji po 1 porodzie). I ok 11 poszłam na salę operacyjną. Generalnie było dużo mniej "przyjemnie" niż przed 1 cc. Chcieli zrobić koło mnie jak najwięcej rzeczy niczym zaaplikują znieczulenie, żeby nie zadziałało ono na Stasia. W związku z tym zakładanie cewnika, mycie, wkłuwanie itd było "na żywca". Anestezjolog kazał mi głęboko oddychać przez maskę i jak już mi zaaplikowali znieczulenie to nawet nie wiem kiedy zasnęłam. To był moment. Zaczęłam się już wybudzać gdy mnie przewozili z sali operacyjnej na separatki i to też zaliczam do jednych z najmniej przyjemnych momentów. Automatycznie razem z wybudzaniem czułam od razu okropny ból całego brzucha. Czas w którym czekałam na zadziałanie środków przeciw bólowych był okropny. Ale po otwarciu oczu pierwsze o co spytałam położną to jak mój Staś i czy może mi podać telefon (wiedziałam, że mąż się wszystko wypyta i mi wyśle smsa i oczywiście zdjęcie Stasia). Położna dała mi tel i mogłam się cieszyć zdjęciem synka :) Potem na separatkach spędziłam kilka godzin. Niestety w tym czasie nie przynieśli mi Stasia, bo dostał on najpierw 8pkt a potem 9pkt, ze względu właśnie na to, że zadziałało na niego to znieczulenie trochę, w związku z czym był pod obserwacją. Staś przyszedł na świat 14.07.14 o godzinie 11:28 ważył 3680g mierzył 57cm. Ok 18 przewieźli mnie na oddział poporodowy. Niedługo potem dali mi Stasia i od razu przystawiłam go do cycora :) Złapał dzielnie i od samego początku jesteśmy na szczęście tylko na piersi :) Pionizowali mnie tego samego dnia wieczorem. Przyjechali moi rodzice i mama pomogła mi się obmyć w łazience. A już następnego dnia rano dzielnie wstawałam już sama. Bolało, ale byłam bardzo zmotywowana do tego by szybko dojść do siebie. I tak też się stało. Błyskawicznie wracałam do siebie, a Staś był i jest zdrowiutki :) W związku z tym we czwartek nas wypisali dzięki czemu byłam prze szczęśliwa! :) Mogłam wyjść razem ze synkiem, a córcia z meżem po nas przyjechali. Cudowne uczucie, nie da się tego porównać z 1 porodem. :)
Staś przybiera pięknie na wadze, a Zuzia przyjęła go superowo :) Jest bardzo opiekuńcza, non stop go całuje i głaska :)
 
no to pora na moją opowieść z porodówki:)

Generalnie od tygodnia ( w 38/39tyd) robiłam wszystko, co by "przyspieszyć" poród:) chodziłam zestresowana i miałam różne głupie pomysły, jak np. 5km spacer. Nic się nie działo, a jednak. W nd 21.09 wydawało mi się, ze mała w brzuchu nie rusza się, lub ruchy są lekko wyczuwalne, więc ok. 16 pojechaliśmy do szpitala, co by zobaczyć czy wszystko jest dobrze. Przyjęli mnie na patologie ciąży, co by poobserwować brzdąca. W chwili przyjęcia skurcze minimalne, rozwarcie na opuszek. Mój M jak nas ulokowali na oddziale wrócił do domu, obejrzeć mecz finałowy Mistrzostw Świat w siatkówce, ja na oddziale obejrzałam. Byłam święcie przekonana, że w poniedziałek wypuszczą nas do domu, bo mała zaczęła się pięknie ruszać, ale myliłam się. O 2 w nocy coś się zaczęło, skurcze, wycieczki do łazienki i odszedł czop śluzowy. PO 2 godzinach poszłam do położnych ( 4 nad ranem) zakomunikować, że coś się dzieje, podłączyli mnie pod KTG, po obejrzeniu zapisu wezwali lekarza, lekarz mnie obejrzał - 3cm rozwarcia - i odesłali mnie na porodówkę. Szybki telefon do M, co by się budził i przyjeżdżał. O 5 trafiłam na porodówkę, M był 15 minut później. Zaczęło się mało ciekawie, podłączyli mnie pod KTG i tak pod Ktg musiałam poczekać na nową zmianę położnych. to było straszne, nie mogłam się ruszać, a organizm podpowiadał, że jak pochodzę, będzie mniej boleć. Chwilę po 7 przyszła nowa położna i lekarz, badanie - rozwarcie 4cm... ja przerażona, gdzie tu do 10.... ale już pozwolili mi się ruszać. pochodziłam po pokoju, korzystałam z toalety i zaraz miałam z położną pogadać o środkach przeciwbólowych, ale przy kolejnym badaniu było już 8cm rozwarcia i usłyszałam, że już za późno. Potem wszystko szło błyskawicznie, zaraz było 10, podłączenie pod KTG, co by badać tętno małej. Wody odeszły same, potem 6 chyba skurczy partych i mała była na świecie. Nacięcie krocza też było gdzieś w między czasie i podanie oksytocyny w 2 fazie porodu, i o 8.45 przytuliłam mała. Powiem, że działo się wszystko tak szybko, że nie wiem czy wszystko dobrze opisałam:) wiem, że bolało. Bolał krzyż jak cholera, ale oddychanie i mój M, który mnie wspierał, trzymał za rękę i krzyczał kiedy było trzeba pomógł:) a na koniec ochrzaniłam personel, że poszło tak szybko, że nie mogłam skorzystać z całej wiedzy na temat aktywnego porodu, że nie zdążyłam zażyć kąpieli relaksującej, że nie kołysałam się na piłce itd:)

Poród przebiegł w miłej rodzinnej atmosferze, i wspominam go pomimo bólu z uśmiechem:)
 
reklama
Zapomnialam opisac jak to bylo u mnie.

14 sierpnia rano kilka razy obudzil mnie bol brzucha. Gdy sie przebudzalam to nic sie nie dzialo i spalam dalej. Kolo 6 poszlam do kibelka i zobaczylam ze zaczyna leciec czop. Na godzine 9 mialam miec spotkanie z polozna wiec napisalam jej tylko smsa ze cos sie zaczyna dziac i ze nie przyjde dzisiaj. Maz wrocil z nocki kolo 6:30 i przerazony (chociaz to 3cie dziecko) nie mogl zasnac. Skurcze zaczely sie nie regularne i slabe, ale wyczuwalne. Namowilam malza na sen, bo nigdy nie wiadomo kiedy sie wszystko zacznie na dobre i ile bedzie trwalo. Okolo 15 wzielam prysznic, skurcze nadal nie super regularne. Malzonka obudzilam, co by mial czas zeby dojsc do siebie i zadzwonilam okolo 16 do szpitala( taka tutaj procedura). Babki mnie dobijaly, w sumie to rozmawialam z trzema roznymi, odsylaly jedna do drugiej. Pytania te same, w sumie trwalo to z 15 minut. Powiedzialam ze skurcze regularne i mocne i ze musze do nich jechac( chociaz skurcze byly co ok. 5 minut, 3 min, 7 min). Niestety nie mamy w domu prawka, ani auta wiec zamowilam taksowke i gotowa czekalam. O godzinie 17 bylismy w szpitalu, ale tutaj nie sprawdzaja rozwarcia na wstepie. Pobrali krew, kazali zrobic siusiu i polozyli mnie w pokoiku z lazienka. Tylko jedno lozko, dwa fotele. Po kilku minutach przyszla polozna i zapytala czy cos jadlam bo mocz byl nie taki. Przyznalam ze tylko sniadanie, bo jakos apetytu nie mialam. Nakrzyczala na mnie ze musze cos zjesc bo sil nie bede miala. Przyslala kucharke do mnie i dostalam zupe, kanapki, banana, jogurt i dzbanek wody. Wcisnelam na sile troche zupy i banana. Co jakis czas polozna przychodzila i sluchala tetna dziecka, stwierdzila ze mala ciagle nie zeszla do kanalu rodnego, ze jest wysoko i ze moze sie tak stac ze gdy wody odejda to pepowina wypadnie pierwsza. W pewnym momencie stwierdzila ze tetno dziecka za wysokie (160) co normalne jest i przewiozla mnie z odzialu polozniczego na drugi polozniczy. Na tym pierwszym same polozne a na drugim polozne i lekarz. Lekarz przyszedl i stwierdzil ze nie potrzebnie mnie tu przeniosla bo tetno ok i nic sie nie dzieje. Tutaj mnie przebadano w koncu i sie okazalo ze rozwarcie na 6cm. Czyli zostajemy w szpitalu, bo byla mozliwosc ze nas wypuszcza... Podlaczyli mnie do ktg, zalozyli welfron i dali wode fizjologiczna, nie wiem po co? Skurcze coraz silniejsze. W pewnym momencie skurcze sie zmienily i poczulam jakby balon chcial peknac i wody mi odeszly.(pierwszy raz, wczesniej mi przebijali). Maz polecial po polozna, bo normalnie przychodzila co 15 minut, ledwo weszla do pokoju zaczely mi sie bole parte. Zdazyla tylko powiedziec "gdybym czula ze musze przec to zebym parla", na co ja jej ze juz musze. W sumie jak wody odeszly o 21 to mala sie urodzila o 21:04. Szybko poszlo bez pekniecia. Podobno mala wyszla na supermena, z reka do przodu. Po dwoch godzinach polozna napuscila mi wody do wanny, co bylo super, bo po wyjsciu czulam sie jak nowo narodzona. Przeniesli nas do sali z 4 lozkami, ale tylko ja tam bylam. Mala monitorowali co 2 godziny, bo w brzuchu (przypuszczam ze ze stresu zwiazanego z porodem) oddala smolke. Mierzyli temperature i sluchali stetoskopem. Nastepnego dnia okolo 13 juz zostalysmy wypisane do domu.
 
Do góry