Dopiero po kilku dniach mogę obiektywnie spojrzeć na poród. Gdybym relację miała pisać dzień po, to zapewne morał z niej byłby jeden – nie piszcie się na rodzenie dzieci!
Jako, że minęło już parę dni, dzisiaj mogę tylko powiedzieć: dlaczego nie mogę tego powtórzyć?!
Fakt, jest to chwila najpiękniejsza na świecie i najwspanialszy dzień w naszym życiu – moim i Mariusza. A jak się zaczęło?
Niedane niestety mi było rodzić bez wywoływania. Mimo oczekiwania na skurcze – cały czas cisza, czasami lekkie ukłucie w brzuchu, które w nic konkretniejszego się nie zmieniało. Nadszedł więc dzień, w którym miałam zgłosić się na wywoływanie – piątek, 27 grudnia.
Po przyjściu do szpitala i wytłumaczeniu, dlaczego się zgłaszam, pani doktor poprosiła mnie do gabinetu zabiegowego. Tam podłączyła mnie do KTG i załatwiła wszystkie formalności. Pytanie, czy będę brała znieczulenie – odpowiadam hardo i zdecydowanie – NIE!
Wynik KTG – niewielkie, 40% skurcze. Czyli nic. Wody płodowe – znikoma ich ilość. Następnie badanie szyjki – zamknięta, rozwarcie zaledwie na jeden palec. Zostałam oddelegowana do sali, gdzie dostałam zakwaterowanie na najbliższe dwa dni z dwoma innymi kobietami na podtrzymaniu ciąży. Miałam wziąć szybki prysznic i przebrać się w koszulę. Wymyłam się elegancko, mówię, a biustonosz jeszcze zostawię sobie, przecież nie będę rodzić jeszcze.
Godzina 13:00 zgłaszam się do położnej, która informuje mnie, że zaraz dostanę zastrzyk przygotowujący macicę do podania oksytocyny, a później zobaczymy. Po zastrzyku cisza, z Mariuszem siedzieliśmy na półpiętrze – takie czekanie dobija, denerwuje, nudzi. Zniecierpliwienie moje + senność Mariusza zadecydowały, że on jedzie na godzinę do domu zjeść obiad a i ja w tym czasie położę się i odprężę. Pojechał. W międzyczasie miałam badaną szyjkę dwa razy – bez zmian, zamknięta na cztery spusty.
Około 17 miałam zgłosić się do położnej, żeby zbadać szyjkę i mieli mi zaaplikować kolejny zastrzyk – drugi z trzech przed podaniem oksytocyny. Nagle, o 16:00 na salę wpada moja doktor prowadząca – przed chwilą zaczęła zmianę i wiedziała, że dziś mam wywoływanie. Wyciągnęła mnie z sali mówiąc, że do rana mam urodzić, bo ona o 7:00 kończy dyżur a chce młodego odebrać. Powiedziała, że żadnych zastrzyków już nie będzie, że podłączą mnie do pompy z oksytocyną i „działamy!”. Piszę szybko do Mariusza, że zaraz będę miała pierwszą w swoim życiu lewatywę (hura!), zaraz po niej pompę.
Położna zaprosiła mnie na ten cudowny zabieg lewatywy, którego tak się bałam – bardziej niż porodu. Położna zaaplikowała mi toi owo tam gdzie miała – nie taki diabeł straszny ;P W międzyczasie upewniłam się, czy zdążę dobiec tam, gdzie król chodzi piechotą. Dostałam zapewnienie, że zdążę, o ile wstanę z kozetki w rozsądnym czasie. Faktycznie – zdążyłam.
Mariusz przyjechał po chwili, gdy ja już byłam jakieś 3kg lżejsza. Podpięli mnie do pompy i dostaliśmy nakaz – spacerować! Nie wiem ile razy w jedną i drugą stronę przeszliśmy korytarz, ale tylu km to ja w ciągu ostatnich 9 miesięcy nie przeszłam. No ale skoro miało pomóc na rozwarcie – dawaj, chodzimy!
Zaczynały powoli doskwierać skurcze – o oddychaniu musiał mi przypominać Mariusz, bo ja w czasie bólu zapowietrzałam się i wyglądałam jak nadymka akwariowa.
Godzina 19 – bóle zaczynały być bardzo silne, zginały mnie w pół dosłownie. Położna zaproponowała mi wizytę pod prysznicem, żeby wziąć ciepły prysznic (masło maślane). Poszliśmy z Mariuszem – taaak, był ze mną cały czas, za co mu chwała, ja bym nie wytrzymała chyba psychicznie. Prysznic bardzo pomógł, ale tylko doraźnie, bo po wyjściu znów to samo.
Dalsza część porodu jest dla mnie zagadką, pamiętam go jak przez mgłę. Co chwilę bolesne badanie ułożenia młodego, na pełnych skurczach i myślałam, że uduszę własnymi rękoma panią doktor. Sprawdzała ponoć ułożenie główki, ja jednak dałabym sobie rękę uciąć, że zbadała przy okazji ułożenie żołądka.
Szyjka – nadal nic, ledwo drgnęła, na 2 palce rozwarcie. Cholera!
2 czopki zaaplikowała położna, na rozwarcie. Kolejne badanie, prysznic, podłączenie pod KTG – skurcze silne, częste, ale krótkie. Kolejne 2 czopki, badanie, KTG, prysznic.
Szyjka nic, ja jęczę z bólu, bo skurcze były okropnie bolesne – to podobno przypadłość wywoływanych porodów – są bardziej bolesne, ale to ocenić mogą jedynie osoby, które przeszły i taki poród i normalny, bez wywoływania.
Kolejne 2 czopki, bóle nie do opisania. Ani razu nie krzyknęłam, ale cały czas jęczałam na skurcach „ała ałaa”. Mariusz to znosił dzielnie, widziałam, że chce mi pomóc, ulżyć w bólu, ale nie wiedział jak i nie miał jak. Chyba nawet poszedł do położnych, czy mogą mi jakoś pomóc. Tak w ogóle, to w przerwach między badaniami byliśmy z Mariuszem na porodówce sami, położna za drzwiami.
Zaproponowali mi gaz rozweselający. Sztachnęłam się parę razy, zrobiłam z siebie pajaca, bo podobno zaczęłam opowiadać jakieś żarty, których niestety puenty ginęły gdzieś pomiędzy skurczem a skurczem. Później zaczęłam się histerycznie śmiać, personel się zbiegł i zaczęli się śmiać ze mną. I ze mnie. Tak więc pajaca z siebie zrobiłam tylko, w bólu to nic a nic nie pomogło. Gaz to zło! No i niedobrze mi się zrobiło jak po przeddatowaniu alkoholu. Za gaz więc podziękowałam.
Co dalej? Hm. Porzygałam się jak słynna Pani mówiąca o urokach ciąży, dwa razy. Jak kot. Położne nie wiedzieć czemu stwierdziły, że to dobry znak – podobno oznacza to, że szyjka się otwiera. Kolejne godziny to stękanie z bólu, płakanie ze zmęczenia, badanie, stękanie, płakanie. I tak w kółko.
Gdzieś tam skorzystałam z piłki na której bóle były spotęgowane – ale podobno skakanie na niej pomaga przy nierozwartej szyjce. Ból ból ból. Padło pytanie – chce Pani znieczulenie? TAAAAAK!!!!!
Pobrali krew, po jakimś czasie przyszedł anestezjolog (Dominik). Przystojny cholera, tylko okoliczności poznania się niezbyt, no trudno. Na czas wbijania się gdzieś tam z tyłu w plecach wszyscy musieli wyjść. Dominik musiał trafić z wkłuciem między skurczami, żebym mu się nie wywinęła gdzieś. Szukał tego miejsca na wbicie i szukał. Wbił się, huraa! Podał dawkę, po chwili wszyscy wrócili – pani doktor, dwie położne i Mariusz. Nogi zaczęły mi telepać po znieczuleniu , jakby z zima. Dziwne uczucie.
Po 5 minutach wydarłam się, że nic nie pomaga, na co Dominik
), że jeszcze 10 minut i zacznie działać. Faktycznie! Po 10 minutach ból zmienił swój charakter na taki… stłumiony. Nadal bolało dość mocno, ale już nie jęczałam i nie płakałam.
Akcja porodowa się rozwijała - była chyba 23. Musiałam zmieniać pozycję – raz na kolana, raz siedząc. Co chwilę badanie, ale ze znieczuleniem już byłam kozakiem i mógł mnie badać kto chciał.
Rozwarcie na 8 – wszystko tak dłużyło się, skurcze za krótkie, rozwarcie nadal na 7-8. Około 0:00 znieczulenie zeszło – Pani doktor poprosiła o kolejną dawkę dla mnie – tym razem anestezjolog Dominik zastał mnie w pozycji na kolanach.
Dalej pamiętam tylko, że weszła Pani doktor, do której krzyczałam, że muszą coś zrobić, zatrzymać poród bo chce mi się… kupę. Na co ona uśmiech i mówi „to dobry znak, musimy tę kupę teraz z Ciebie wypchnąć”. Zaczęłam tłumaczyć, że tak wiem, że to poród, że ostatnia faza boli jak na… no muszę to napisać… dużego twardego kupsztala… ale mnie się naprawdę chce. Nikt mi nie uwierzył.
Ostatnie 15 minut to skurcze parte. Przyj, przyj, przyj, dociśnij, wymień powietrze. Przyj, przyj, przyj, dociśnij, wymień powietrze. Skurcze zbyt krótkie. Kajcisław podobno pojawiał się i znikał. Poczułam ręką główkę. Cholera! Dziecko mi się rodzi!
Nie wiem ile było tych skurczy partych, ale pani doktor stwierdziła, że nie możemy już tak dłużej, bo są zbyt krótkie, żeby Kajtka wypchnąć. Przy kolejnym skurczu Pani doktor próbowała pomóc naciskając na górę brzucha, żeby wypchnąć Kajtka. Nie dało rady. W międzyczasie zrobiła mi nacięcie – kompletnie nie czułam tego bólu. Kolejny skurcz, od góry Pani doktor naciska, od dołu położna pomaga główce się zrotować. W końcu Pani doktor prosi o pomoc Mariusza, żeby nacisnął z całej siły z nią na skurczu brzuch. Nacisnęli tak mocno, że… ach, nie do opisania. Główka wyszła, ramiona i… cały Kajtek o 0:35. 3660g, 55cm, 9/10 pkt.
Kupa okazała się fałszywym alarmem to… rodzący się Kajto tak bolał.
Bólu nie ma, zniknął gdzieś w sekundę. Kajko na pierś, najcudowniejsze uczucie na świecie, Mariusz obok. W międzyczasie łożysko się urodziło, doktor mnie zaszyła, ale już kompletnie nic nie czułam. Ulga i błogi spokój, który trzyma się nas do dzisiaj. Mariusz przeciął pępowinę. Nie wiem ile tam leżeliśmy, Kajcisław szukał cycka od pierwszych chwil. Po jakimś czasie przewieźli mnie na salę – niestety nie mogłam się umyć ani przebrać, bo byłam po znieczuleniu. Kajtka przynieśli mi na dwie godziny, leżeliśmy obok siebie, próbowałam karmić piersią i jakoś mi to nawet wychodziło nienajgorzej. Około 2:30 wzięli maluszka na noworodki a ja spałam do 4, bo akurat znieczulenie przestało działać.
Tyle chyba z porodu, aczkolwiek to i tak w duuuużym skrócie. Przez ostatnią całą fazę porodu leciała Enya w tle – teraz płaczę ze wzruszenia jak bóbr jak puszczam sobie jej utwory i już do końca życia będzie mi się kojarzyć z tym najpiękniejszym dniem w życiu. A Kajtkowi na osiemnastkę kupimy dyskografię całą.
Przez cały poród był przy mnie Mariusz, gdyby nie on, to wszystko mimo, że była to czysta rzeźnia, nie byłoby takie piękne. Jego pomoc przy oddychaniu, podawanie wody, nawilżanie ust pomadką, masowanie pleców – takie szczegóły złożyły się na całokształt. No i personel – trafiłam na genialne położne, anestezjologa Dominika
)), panią doktor… Dobrze, że w chwili, którą będziemy pamiętać do końca życia byli właśnie tacy ludzie, z powołaniem, życzliwi, kompetentni. Bo to ich będę wspominać, a nie nowoczesne łóżka porodowe