reklama
Forum BabyBoom

Dzień dobry...

Starasz się o maleństwo, wiesz, że zostaniecie rodzicami a może masz już dziecko? Poszukujesz informacji, chcesz się podzielić swoim doświadczeniem? Dołącz do naszej społeczności. Rejestracja jest bezpieczna, darmowa i szybka. A wsparcie i wdzięczność, które otrzymasz - nieocenione. Podoba Ci się? Wskakuj na pokład! Zamiast być gościem korzystaj z wszystkich możliwości. A jeśli masz pytania - pisz śmiało.

Ania Ślusarczyk (aniaslu)

  • Czy pomożesz Iwonie nadal być mamą? Zrób, co możesz! Tu nie ma czasu, tu trzeba działać. Zobacz
reklama

Opowieści z porodówki! - Jak powitaliśmy nasze styczniówiątka! - Bez komentarzy

reklama
No więc… tego wieczora wszystko wyglądało tak jak zwykle… jedynie mały był nieco bardziej aktywny bo przez ostatnie kilka tygodni straszny z niego był śpioszek… Pogadałam z koleżanką i koło 22 poszłam spać. O 23 obudziło mnie coś nieprzyjemnego… miedzy nogami robiło mi się mokro i myślałam że to znowu jakieś upławy. Dotykam i ze strachem stwierdzam ze coś tam tego jest za dużo! Wstałam i poczułam jak lecą mi wody po nogach. Przestraszona pobiegłam do łazienki i stanęłam nad miską napinając mięśnie brzucha bo sprawdzić czy to na pewno wody… ale tak bo leciało strasznie… Krzyczę do męża ze wody mi odchodzą i ze jedziemy na IP. W międzyczasie mąż zadzwonił po teściow (teść dla towarzystwa dla niego a teściowa do pilnowania Konrada) Ja za ten czas umyłam się, ubrałam i zabezpieczyłam – bo wody mocno leciały. No i pojechaliśmy do szpitala. Wiedziałam ze tego dnia dyżur ma nie mój szpital ale bardzo zależało mi na nim, więc mimo wszystko pojechaliśmy tam. Skurcze zaczęły się pojawiać na izbie przyjęć ale jeszcze nie bolały jakoś mocno… z paniki nawet ich mocno nie czułam… Tam szpital zamknięty ale się jakoś dobiliśmy do drzwi i każdy zdziwiony czemu my tu przyjechaliśmy i że mamy jechać do innego szpitala. Teść robił tam raban ze ja mu w aucie urodzę (kurcze… wróżbita…) i po kilku telefonach na oddział czy są miejsca przyjęli mnie bo bali się mnie odesłać ze wcześniakiem. Zaprosił mnie lekarz do gabinetu tam badanie na fotelu – 4cm rozwarcia i kiedy ginekolog wsadził tam łapę wody chlusnęły na ziemie jeszcze mocniej. Decyzja o szybkim przewozie na porodówkę. Mąż w panice poleciał do sklepu po fartuch bo strasznie chciał być przy porodzie! Ja przebrałam się w koszule do porodu i siedziałam sobie spokojnie na wózku inwalidzkim czekając na męża i na tą całą „papierologię”. Po koło pół godziny odwieźli mnie na porodówkę i tam leżałam sobie z mężem i zagadywała nas położna. Ot gadka o mojej pracy, dzieciach i problemach podczas ciąży. Skurcze już bolały tak, ze musiałam przerywać konwersację ale dało się wytrzymać… nie wiem ile ich było… z 5? I nagle krzyczę do położnej że zaczynam przeć! Boże jaka przerażona byłam! Z Konradem miałam zabrudzone poczucie skurczów partych przez ZZO a teraz poczułam „coś” nad czym w ogóle nie miałam władzy! Położna sprawdza a tam główka już przez szyjkę przechodzi i krzyczy żebym nie parła………….. JAK MAM NIE PRZEĆ???? NIE DA SIĘ!!!! Wbiłam pazury w ręke męża…. Przerażona tym co czuję… miałam wrażenie że szyjka mi się rozrywa a ścianki pochwy pękają. Słyszę jak przez mgłę „Pani Emilio, trzeba współpracować! Połamie pani dziecko!” Więc zacisnęłam zęby i czułam jak położna wsadza mi w środek ręce żeby uwolnić małego i zrobić mu lepsze przejście. Znów słyszę szczęk nożyczek – jak przy Konradzie – i ogromną ulgę kiedy główka była już na zewnątrz. Czułam jak wychodzą ramionka i za chwilę cały maluch! Łącznie wyszedł za około 6 partym… Słyszę Adriana płacz… coś przepięknego! Dzięki niemu wiem ze małemu nic nie jest! Za chwilę cały personel zbiegł się do sali po małego ale na szczęście najpierw dali mi brudasa na brzuch. Był taki fajny kudłaty i cały brudny! Potem zabrali go na wcześniaki a ja urodziłam łożysko jednym bez bolesnym parciem ale ciągle byłam przerażona bo miałam wrażenie że skurczę parte wrócą... Położna pogoniła męża bo przyglądał się mojemu "kroczu" :-D taki był zafascynowany tym jak rodzi się łożysko ale kobiecina powiedziała ze to "nie dla niego widoki"...hehe chyba sam nie wiedział na co patrzy ami bylo wszytko jedno... Mąż powtarzał mi ze jest mega dumny ze mne a na jego ustach ciągle widziałam podziw i uśmiech! Jednak drugi poród nie był dla niego tak straszny jak pierwszy! Potem szycie… myślałam ze umrę… szyli mnie na żywca bo jedynie popryskali czymś zimnym i piekącym… jak kobieta zaczeła szyć mi skórę na zewnątrz myślałam ze ją tam zjem… zakryłam twarz poduszką i darłam się gorzej niż przy porodzie. Dobrze ze była miła bo by kopa w twarz dostała… łącznie rodziłam godzinę i 45 minut w tym 5 min partych licząc od odejścia wód :-)

Potem powieźli mnie na połóg a mąż poszedł małego oglądać i porobić mu zdjęcia. Całą noc nie spałam i tak jak urodziłam o 12.50 to o 5 byłam już na nogach myć się i stepowałam z nogi na nogę żeby pójść do małego na górę – mogłam dopiero o 6…. Byłam taka stęskniona ze w ogóle bólu nie czułam… Pobyt w szpitalu też był bardzo „treściwy” ale o zostawie na inny czas bo już słysze że Adrian chce jeść – moje piersi też już to mówią.. :-D Tak więc ciąg dalszy nastąpi! :-)
 
Ostatnia edycja:
no to przyszedł czas na moją historię:) tylko nie wiem czy dam rade za jednym wejsciem bo maly sie budzi a starszam stale potrrzebuje mojej uwagi:)
w piatek dostalam sie do szpitala w zwiazku z poderzeniem cholestazy ciążowej (sama zrobilam sobie wyniki) . moj ginekolog jak uslyszam wyniki to kazal natychmiast przyjecha na oddzial. kazal tez odstawic ze wzgl na watrobe wszystkie leki w tym tez fenoterol czyli ten na podtrzymanie ktory bralam od 24 tygodnia ciązy. w piatek dostalam kroplowki i plyny aby oczyscic organizm z tej żółci wątrobowej i wydawalo sie ze jest lepiej bo przestalo swedziec cialo. jednak w sobote rano pojawily sie pierwsze problemy czyli bole porodowe, bardzo regularne co 4 minuty, dali mi od razu magnez i sie po jakims czasie wyciszyly, ale niestey na weiczor powtorka z rozryki, w sobote rano dostalam zastrzyk ze sterydem a moj gin poweidzial zebym sie nie martwila ze on bedzie specjalnie w szpitalu nocowal gdyby sie cos dzialo, na szczescie ostatnie bole byly o 22 w sobote i do niedzieli sie wyciszylly czyli strydy na plucka zadzialaly, na porannej wizycie w niedziele podjeto decyzje o zrobieniu cesarki o godzinie 12,
nie musze mowic ze wtedy dopiero zaczelam sie bac na dobre, bo przeciez przyszlam do szpitala ze swedzącym cialem a mam wyjsc z dzickiem, nie bylam na to przygotowana

o 12 zawieźli mnie juz przygotowana na blok porodowy i zaczeli cesarkę, stracilam bardzo duzo krwi , mieli problem zeby wydostac malego bo cos sie im zastopowal w trakcie i bardzo mna szarpali a na dodatek cos strasznie zaczelo mnie bole, wszyscy mowili ze niemozliwe bo doktor szyje przy spojeniu łonowym a ja narzekalam na bol w okolicach miedzy żebrowej, i w koncu doszlam do wniosku ze to widocznie przez to szarpanie cos tam obtłukli, ale bardzo szyko rozwialo sei to moje poderzenie kiedy gienkolog dotknął mnie w okolice bolacego miejsca, myslam ze zaczne z bolu klnąć (dobrze ze sie powstrzymalam bo ginekolog to zakonnica:). dziewczyny takiego bolu nie przezylam nigdy szybciej. okazalo sei ze mam przerosnieta macice i trzeba ja wymasowac zeby zaczela sie obkurczac, to masowanie ta jakis koszmar bo to miejsce nie bylo juz znieczulane, plakalam z bolu na sali operacyjnej, a jak juz mnie wywiezli to nie umialam przez 5 godzin do siebie dojsc, nie pamietalam o czym maz ze mna mowi, mialam jakis szczekoscisk i kółka latajace miedzy oczami. ale minelo na szczescie po jakims czasie.

najmilszy moment całej cesarki to ten kiedy powiedzieli mi "urodzila pani syna" i w tym momencie Antek wydal jak do dnia dzisiejszego swoj pierwszy płacz. od niedzieli do dzisaj nie plakal, stale sobie śpi, je , spi , je i postekuje co jakis czas.

niestety w drugiej dobie wyszly mu zle wyniki z krwi i musial dostac antybiotyk i byl pod kroplowka przez cala noc. podejrzeali ze zarazil sie moim paciorkowcej albo w zwiazku z duzym ubytkiem krwi przeze mnie ma anemię, na szczescie nastepneego dnia odlaczyli go od kroplowki bo wyniki sie poprawily.

u mnie natomiast cholestaza dala kolejne objawy czyli straszny bol wątroby i biore antybiotyki, teraz jeszcze przez 5 dni mam brac. dlatego bylam o 1 dzien dluzej w szpitalu bo czekali czy wyniki beda spadac . na szczescie poszly w dol (dalekie to jest od idealu ale sie poprawia) i nas wypisali do domu,

maly ma krwawienie miedzykomorowe w glowce, jako wczesniakowi robili mu usg i to wykryli ale poweidzieli ze jest to w takim stopniu ze powinno sei wchlonac samo, w stycnziu pod koniec mam wizyte w poradni patologii noworodka gdzie dostane skierownie na usg glowki i bede musiala je powtorzyc, mam nadzieje ze bedzei dobrze. powiedzieli mi ze bede musiala tam jezdzic co miesiac przez pol roku. musze jeszcze isc z nim za miesiac do okulisty - wszystkie wczesniaki maja takie zalecienia

dziewczyny wiem ze dosyc haotycznie pisze, ale chcialam wszytko jak najlepiej opisac


do dziewczyn ktore mialay cesarke - nie bojcie sei jej tak bardzo bo kazdy przechodzi ja inaczej, wiem o czym mowie bo pierwsza cesarke przeszlam duzo lżej, no ale tez nie miaalm komplikacji i wiek inny:)
 
Ciąg dalszy pobytu w szpitalu….


Kiedy przewieźli mnie na połóg była godzina około 2 w nocy… Próbowałam zasnąć nauczona doświadczeniem ale nie było szans… byłam zbyt naładowana hormonami bo zmrużyć oko… Dziewczyna obok nie spała bo co raz zajmowała się córeczką to choć miałam z kim pogadać! Starałam się leżeć zupełnie bez ruchu bo strasznie bałam się bólu kurczącej się macicy a pamiętam ze z Konradem świeżo po porodzie wyłam z bólu. Fakt kiedy się przekręciłam przez pare minut bolało strasznie ale kiedy trwałam nieruchomo nic nie czułam. Około 5 rano nie mogłam już uleżeć i poszłam do łazienki. Szlag mnie trafiał bo wiedziałam ze o 6 mogę iść przystawić po raz pierwszy maluszka… Po mierzeniu temperatury i ciśnienia poleciałam jak poparzona na górę na wcześniaki. Mój Adrian leżał podłączony do urządzenia które monitorowało jego saturację i pracę serduszka (takie cuś przyczepione do stópki) Mały jednak nie chciał jeść bo wciąż był zmęczony porodem ale choć go poprzytulałam i zrobiłam zdjęcia… Przez cały dzień latałam do synka a poprzystawać do piersi a to po prostu popatrzeć na niego… Strasznie cierpiałam widząc na sali inne dzieci i nie mogąc go mieć przy sobie. Położne na odziale wcześniaków powiedziały ze jest szansa że oddadzą mi go na sale, bo mały ładnie je (później zaczął ssać pierś i dojadał z butelki MM) Chodziłam za pediatrą i pytałam kiedy mogę go zabrać itp ale nie chciała nic mi powiedzieć. Kolejnego dnia rano na obchodzie mój ginekolog zapytał co z maluszkiem więc powiedziałam ze może go dzisiaj dostanę i ze bardzo bym chciała. Mężczyzna okazał się złotym człowiekiem bo zadzwonił do pediatry i namówił ją by oddała mi malucha skoro nic mu nie jest a on chce mieć na względzie moje dobro bo widzi że jest mi ciężko… I tak po 12 – czyli pokarmieniu. – Bardzo miła położna ze wcześniaków odwiozła ze mną Adrianka na dół. Powiedziała ze dobrze robię że chce go do siebie, ze przy matce dzieci szybciej nabierają sił itp. I żebym się nie przejmowała krytyką czy wrogimi słowami, mam zaufać sobie… Kiedy mały był na sali ze mną rozpłakałam się jak dziecko… dopiero wtedy odeszły mi wszystkie emocję… Co jakiś czas zaglądał do mnie młody lekarz który pre tygodni temu zajmował się mną na porodówce kiedy miałam skurcze zagrażające porodem. Zapamiętał mnie skubany i co raz doglądał mojego stanu co było bardzo miłe. Nie miłe jednak było pokazywanie mu „krocza” na obchodzie ale cóż zrobić… Kolejnego dnia dostałam zakaz karmienia piersią (bo wtedy już tylko był na piersi) z powodu ubytku wagi. I Pani od laktacji pokazała jak mam ściągać mleko by nie dokarmiać malucha MM. Początkowo nie dałam rady ściągnąć więcej niż 50ml czyli tyle ile jadł Adrian i musiałam biegać do pokoju laktacyjnego co 2 godziny – czyli tak jak jadł mały. Latałam tak dwie doby… ściąganie – ok. 30min. Karmienie – około godziny bo Adrian nie chciał ssać buteli… wyciskałam mu na języczek mleko i masując symulowałam do połykania. Spałam po pare naście minut ale udawałam ze wszystko jest w porządku byle tylko mały przybierał na wadzę… Kolejnego dnia Adrian dostał żółtaczki i musiał być naświetlany. Pani od laktacji – Pani Basia – nie mogła już na mnie patrzeć i zabrała Adriana z lampą na dyżurkę bym się przespała a ja patrząc jej w oczy płakałam za swoim dzieckiem. Padałam na twarz a tak drżałam o małego że nie mogłam się z nim rozstać. Bałam się ze one nie będą miały tyle cierpliwości co ja i mały zaraz wyląduję na wcześniakach pod sondą bo przecież nie chce jeść..
W nocy po zmianie dyżuru nowe położne zaczęły przywozić małego mi na karmienie co zaczęło mnie strasznie frustrować bo niby po co on jest na dyżurce skoro i tak co 2 godziny muszę ściągać mleko i go karmić i to żaden odpoczynek – w dzień oczywiście dalej nie spałam bo przeżywałam rozstanie… Około 11 kiedy przyszłam po Adriana na karmienie – bo widziałam ze on już powinien jeść a one mi go nie przywoziły… zobaczyłam ze mały leży pod lampami bez okularków ochronnych z pieluszką na twarzy, denerwuję się bo ciężko mu oddychać a one sobie plotkowały i nie patrzyły co się dzieje. Możecie wyobrazić sobie moją wściekłość! Podniosłam raban i zabrałam Adriana z lampami do siebie na sale… złość przeplatała się ze zmęczeniem i płaczem… myłam ledwo zywa ale dalej dzielnie chodziłam ściągać to mleko i tańczyłam z małym na rękach śpiewając mu by wynegocjować kolejny mały łyczek mleka. Pokarmu zaczęło przybywać więc mogłam już ściągać dwie porcję na raz – a nawet więcej, więc w nocy nie musiałam już tak często chodzić ściągać i dzięki temu więcej spałam. Dla Adriana z każdym dniem można było podać więcej mleka choć wciąż każdy łyk był niezwykle skrupulatnie negocjowany bo mały nie chciał sam jeść. Bałam się ze to zaprzepaści moje karmienie piersią a pokarm niedługo mi zaniknie. Nie było jednak szans na przystawianie bo mały zmęczony butelką piersi ssać już nie chciał a w odwrotnej kolejności podać nie mogłam bo bałam się ze znowu zacznie spadać z wagi. Obserwowałam inne wcześniaki z tego samego tygodnia co mój mały i każdy był choć przez pare dni na sondzie… jedyny on jakoś się uchował więc starałam się nie narzekać i działać by go odtego uchronić… Co raz dostawałam inne porady i zalecenia… jedna położna mówi karm piersią… druga mówi broń boże zapomni o tym nawet w domu bo dziecko ci „uschnie”… itd. Itp…. Do tego doszła tęsknota za Konradem którego mąż raz do mnie przywiózł i tym samym płakałam od rana do wieczora wpadając w coś na kształt depresji. Chciałam wyjść ale nie mogłam zostawić Adriana… wiedziałam że jestem mu potrzebna choć większość matek już dawno powychodziła zostawiając swoje wcześniaki na oddziale… Los nam jednak sprzyjał bo na 7 dobę bilirubina spadła i dzięki dobrym wynikom zostałam wysłała do domu. Na wypisie mam napisane że mam karmić małego ściągniętym mlekiem ale już na 2 dobę przeszliśmy na pierś. Dopiero tu odnalazłam spokój i odpoczęłam…. Adrian zaczął jeść z piersi o wiele chętniej i nie trzeba było go do tego namawiać mimo ze ssał co godzinę. Teraz przybiera po prawie 50g dziennie!
Nasza historia mimo wcześniactwa z 34 tygodnia ma jednak dobre zakończenie…
 
Wiktorek spi, wiec...
Zaczne opowiesci z porodu.
03.12. wtorek przyjeta do szpitala z podejrzeniem cholestazy na hospitalizacje..badania wykazaly cholestaze, wyniki srednie nie najgorsze ale niebezpieczne dla dziecka, grozace niedotlenieniem, lub martwica plodu...strach...
Ktg 3 razy dziennie co 3 dni badanie przeplywow, dieta watrobowa i czekanie. Lekarze mowia 33 tc za wczesnie na porod, wieksze ryzyko porodu w okresie wczesniactwa dla maluszka niz cholestazy...czekamy niech podrosnie.
I tak czekalismy, roslismy przez te ponad 3 tyg z wagi 2130 do 2920 ostatnie usg przed pordem.
Piatek 27.12 obchod, decyzja lekarzy wywyolywanie porodu, skonczone 36 tc, narastajace swedzenie od 2 dni.
O 11 wzieli mnie na badanie na samolot, badanie wod plodowych, nastepnie lekarka wstrzykla mi zel na szyjke macicy, nie moglam przez ponad godzine wstawac, praktycznie odrazu zaczely sie male skurcze, bole podbrzusza, na ktg jeszcze nic nie widac. O 13.30 pozwolono mi zjesc obiad. Bole caly czas co kilka minut. O 17.00 kolejne ktg widac juz regularne skurcze, boli...O 18.00 poszlam na porodowke,przyjechal maz, na poczatek ktg, 2 kroplowki nawadniajace, skurcze sie nasilaja, ale rozwarcie na 2cm szyjka twarda, zalecony prysznic, odsluch na ktg i spacery, kolejne badanie, rozwarcie bez zmian, skurcze sa, podpieto mi oksytocyne i kolejne ktg badanie, rozwarcie dalej na 2, znow prysznic i spacery z kroplowka, zastrzyki rozkurczowe, czopki. Jest juz kolo 24.00 chodze po korytarzu z zamnkietymi oczami..nie mam juz sil...maz liczy co ile skurcz, i znow kolejne badanie, wody odeszly na tym badaniu, czuje niesamowite cieplo, leci ta woda i leci i strach ze sie zaczyna, polozna caly czas przy mnie, oddychamy, skurcz za skurczem...zaczynaja sie parte, kaze czekac oddychac, ja juz nie moge wytrzymac zaczynam krzyczec z bolu..nie moge przestac boli...polozna wola lekarke ,ze sobie nie radzi ze mna..ze musze przestac krzyczec a zaczac oddcychac bo dziecko bedzie niedotlenione, wszytsko slysze co mowia ale nie mam sily im odpowiadac, w miedzy czasie polozna pyta czy wyrazam zgode na naciecie krocza dla dobra dziecka..zgadzam sie, dostaje tlen, maz mnie trzyma za reke, staram sie nbierac powietrze nosem i wypuszczac ustami, robie co mi kaze polozna, i kolejny skurcz, kaze nabrac powietrza i przec jak na kupe i siku z caly sil, wychodzi..pyta czy chce dotknac glowke a ja nieee..czekamy koleny skurcz nadchodzi znow nabieram powitrza i pcham, kaze zwolnic polozna ale juz nie daje rady, maly wychodzi, wyslizguje sie, niesamowite uczczucie, slysze krzyk, polozna kladzie mi go na piersi jest taki cieplutki, mowi mama pocaluj syneczka....teraz łzy mi naszly na samo wspomnienie, tata caluje...boi sie przeciac pepowine, zabieraja malucha na badanie , maz idzie z nimi. A ja leze i czuje spokoj, nie boli, zaraz bede rodzic lozysko, czekaja az macica lekko sie obkurczy i przy skurczu znow parcie lozysko wychodzi, ale zaraz lekarka sprawdza ze sajeszcze pozostalosci, trzeba zrobic lyzeczkowanie, robi je, mwoi szyjka bardzo popeklaa, trzeba zszyc, dostaje zastrzyki ale boli nie do zniesienie, zaczyna szyc szyjke ale nie wytrzymuje..szybka decyzja lekarza trzeba podac narkoze, czkemay na ansezjologa, przychodzi robi ze mna wywiad, usypiaja mnie...budze sie jest juz po wszytskim. Szycie trwalo 40 min. A maz caly czas byl zmaluchem, pediatra zbadal zdrowiutki 9pkt Apgar. Malucha zabieraja na sale noworodkow, mnie przewoza na sale, za jakis czas juz dostaje swoejgo tak wyczekiwanego kruszynka...Zmeczona ale szczesliwa....
 
Dopiero po kilku dniach mogę obiektywnie spojrzeć na poród. Gdybym relację miała pisać dzień po, to zapewne morał z niej byłby jeden – nie piszcie się na rodzenie dzieci!
Jako, że minęło już parę dni, dzisiaj mogę tylko powiedzieć: dlaczego nie mogę tego powtórzyć?!
Fakt, jest to chwila najpiękniejsza na świecie i najwspanialszy dzień w naszym życiu – moim i Mariusza. A jak się zaczęło?

Niedane niestety mi było rodzić bez wywoływania. Mimo oczekiwania na skurcze – cały czas cisza, czasami lekkie ukłucie w brzuchu, które w nic konkretniejszego się nie zmieniało. Nadszedł więc dzień, w którym miałam zgłosić się na wywoływanie – piątek, 27 grudnia.

Po przyjściu do szpitala i wytłumaczeniu, dlaczego się zgłaszam, pani doktor poprosiła mnie do gabinetu zabiegowego. Tam podłączyła mnie do KTG i załatwiła wszystkie formalności. Pytanie, czy będę brała znieczulenie – odpowiadam hardo i zdecydowanie – NIE!

Wynik KTG – niewielkie, 40% skurcze. Czyli nic. Wody płodowe – znikoma ich ilość. Następnie badanie szyjki – zamknięta, rozwarcie zaledwie na jeden palec. Zostałam oddelegowana do sali, gdzie dostałam zakwaterowanie na najbliższe dwa dni z dwoma innymi kobietami na podtrzymaniu ciąży. Miałam wziąć szybki prysznic i przebrać się w koszulę. Wymyłam się elegancko, mówię, a biustonosz jeszcze zostawię sobie, przecież nie będę rodzić jeszcze.

Godzina 13:00 zgłaszam się do położnej, która informuje mnie, że zaraz dostanę zastrzyk przygotowujący macicę do podania oksytocyny, a później zobaczymy. Po zastrzyku cisza, z Mariuszem siedzieliśmy na półpiętrze – takie czekanie dobija, denerwuje, nudzi. Zniecierpliwienie moje + senność Mariusza zadecydowały, że on jedzie na godzinę do domu zjeść obiad a i ja w tym czasie położę się i odprężę. Pojechał. W międzyczasie miałam badaną szyjkę dwa razy – bez zmian, zamknięta na cztery spusty.

Około 17 miałam zgłosić się do położnej, żeby zbadać szyjkę i mieli mi zaaplikować kolejny zastrzyk – drugi z trzech przed podaniem oksytocyny. Nagle, o 16:00 na salę wpada moja doktor prowadząca – przed chwilą zaczęła zmianę i wiedziała, że dziś mam wywoływanie. Wyciągnęła mnie z sali mówiąc, że do rana mam urodzić, bo ona o 7:00 kończy dyżur a chce młodego odebrać. Powiedziała, że żadnych zastrzyków już nie będzie, że podłączą mnie do pompy z oksytocyną i „działamy!”. Piszę szybko do Mariusza, że zaraz będę miała pierwszą w swoim życiu lewatywę (hura!), zaraz po niej pompę.

Położna zaprosiła mnie na ten cudowny zabieg lewatywy, którego tak się bałam – bardziej niż porodu. Położna zaaplikowała mi toi owo tam gdzie miała – nie taki diabeł straszny ;P W międzyczasie upewniłam się, czy zdążę dobiec tam, gdzie król chodzi piechotą. Dostałam zapewnienie, że zdążę, o ile wstanę z kozetki w rozsądnym czasie. Faktycznie – zdążyłam.

Mariusz przyjechał po chwili, gdy ja już byłam jakieś 3kg lżejsza. Podpięli mnie do pompy i dostaliśmy nakaz – spacerować! Nie wiem ile razy w jedną i drugą stronę przeszliśmy korytarz, ale tylu km to ja w ciągu ostatnich 9 miesięcy nie przeszłam. No ale skoro miało pomóc na rozwarcie – dawaj, chodzimy!
Zaczynały powoli doskwierać skurcze – o oddychaniu musiał mi przypominać Mariusz, bo ja w czasie bólu zapowietrzałam się i wyglądałam jak nadymka akwariowa.

Godzina 19 – bóle zaczynały być bardzo silne, zginały mnie w pół dosłownie. Położna zaproponowała mi wizytę pod prysznicem, żeby wziąć ciepły prysznic (masło maślane). Poszliśmy z Mariuszem – taaak, był ze mną cały czas, za co mu chwała, ja bym nie wytrzymała chyba psychicznie. Prysznic bardzo pomógł, ale tylko doraźnie, bo po wyjściu znów to samo.

Dalsza część porodu jest dla mnie zagadką, pamiętam go jak przez mgłę. Co chwilę bolesne badanie ułożenia młodego, na pełnych skurczach i myślałam, że uduszę własnymi rękoma panią doktor. Sprawdzała ponoć ułożenie główki, ja jednak dałabym sobie rękę uciąć, że zbadała przy okazji ułożenie żołądka.
Szyjka – nadal nic, ledwo drgnęła, na 2 palce rozwarcie. Cholera!
2 czopki zaaplikowała położna, na rozwarcie. Kolejne badanie, prysznic, podłączenie pod KTG – skurcze silne, częste, ale krótkie. Kolejne 2 czopki, badanie, KTG, prysznic.
Szyjka nic, ja jęczę z bólu, bo skurcze były okropnie bolesne – to podobno przypadłość wywoływanych porodów – są bardziej bolesne, ale to ocenić mogą jedynie osoby, które przeszły i taki poród i normalny, bez wywoływania.

Kolejne 2 czopki, bóle nie do opisania. Ani razu nie krzyknęłam, ale cały czas jęczałam na skurcach „ała ałaa”. Mariusz to znosił dzielnie, widziałam, że chce mi pomóc, ulżyć w bólu, ale nie wiedział jak i nie miał jak. Chyba nawet poszedł do położnych, czy mogą mi jakoś pomóc. Tak w ogóle, to w przerwach między badaniami byliśmy z Mariuszem na porodówce sami, położna za drzwiami.

Zaproponowali mi gaz rozweselający. Sztachnęłam się parę razy, zrobiłam z siebie pajaca, bo podobno zaczęłam opowiadać jakieś żarty, których niestety puenty ginęły gdzieś pomiędzy skurczem a skurczem. Później zaczęłam się histerycznie śmiać, personel się zbiegł i zaczęli się śmiać ze mną. I ze mnie. Tak więc pajaca z siebie zrobiłam tylko, w bólu to nic a nic nie pomogło. Gaz to zło! No i niedobrze mi się zrobiło jak po przeddatowaniu alkoholu. Za gaz więc podziękowałam.

Co dalej? Hm. Porzygałam się jak słynna Pani mówiąca o urokach ciąży, dwa razy. Jak kot. Położne nie wiedzieć czemu stwierdziły, że to dobry znak – podobno oznacza to, że szyjka się otwiera. Kolejne godziny to stękanie z bólu, płakanie ze zmęczenia, badanie, stękanie, płakanie. I tak w kółko.

Gdzieś tam skorzystałam z piłki na której bóle były spotęgowane – ale podobno skakanie na niej pomaga przy nierozwartej szyjce. Ból ból ból. Padło pytanie – chce Pani znieczulenie? TAAAAAK!!!!!
Pobrali krew, po jakimś czasie przyszedł anestezjolog (Dominik). Przystojny cholera, tylko okoliczności poznania się niezbyt, no trudno. Na czas wbijania się gdzieś tam z tyłu w plecach wszyscy musieli wyjść. Dominik musiał trafić z wkłuciem między skurczami, żebym mu się nie wywinęła gdzieś. Szukał tego miejsca na wbicie i szukał. Wbił się, huraa! Podał dawkę, po chwili wszyscy wrócili – pani doktor, dwie położne i Mariusz. Nogi zaczęły mi telepać po znieczuleniu , jakby z zima. Dziwne uczucie.
Po 5 minutach wydarłam się, że nic nie pomaga, na co Dominik :)), że jeszcze 10 minut i zacznie działać. Faktycznie! Po 10 minutach ból zmienił swój charakter na taki… stłumiony. Nadal bolało dość mocno, ale już nie jęczałam i nie płakałam.
Akcja porodowa się rozwijała - była chyba 23. Musiałam zmieniać pozycję – raz na kolana, raz siedząc. Co chwilę badanie, ale ze znieczuleniem już byłam kozakiem i mógł mnie badać kto chciał.

Rozwarcie na 8 – wszystko tak dłużyło się, skurcze za krótkie, rozwarcie nadal na 7-8. Około 0:00 znieczulenie zeszło – Pani doktor poprosiła o kolejną dawkę dla mnie – tym razem anestezjolog Dominik zastał mnie w pozycji na kolanach.

Dalej pamiętam tylko, że weszła Pani doktor, do której krzyczałam, że muszą coś zrobić, zatrzymać poród bo chce mi się… kupę. Na co ona uśmiech i mówi „to dobry znak, musimy tę kupę teraz z Ciebie wypchnąć”. Zaczęłam tłumaczyć, że tak wiem, że to poród, że ostatnia faza boli jak na… no muszę to napisać… dużego twardego kupsztala… ale mnie się naprawdę chce. Nikt mi nie uwierzył.
Ostatnie 15 minut to skurcze parte. Przyj, przyj, przyj, dociśnij, wymień powietrze. Przyj, przyj, przyj, dociśnij, wymień powietrze. Skurcze zbyt krótkie. Kajcisław podobno pojawiał się i znikał. Poczułam ręką główkę. Cholera! Dziecko mi się rodzi!
Nie wiem ile było tych skurczy partych, ale pani doktor stwierdziła, że nie możemy już tak dłużej, bo są zbyt krótkie, żeby Kajtka wypchnąć. Przy kolejnym skurczu Pani doktor próbowała pomóc naciskając na górę brzucha, żeby wypchnąć Kajtka. Nie dało rady. W międzyczasie zrobiła mi nacięcie – kompletnie nie czułam tego bólu. Kolejny skurcz, od góry Pani doktor naciska, od dołu położna pomaga główce się zrotować. W końcu Pani doktor prosi o pomoc Mariusza, żeby nacisnął z całej siły z nią na skurczu brzuch. Nacisnęli tak mocno, że… ach, nie do opisania. Główka wyszła, ramiona i… cały Kajtek o 0:35. 3660g, 55cm, 9/10 pkt.
Kupa okazała się fałszywym alarmem to… rodzący się Kajto tak bolał.
Bólu nie ma, zniknął gdzieś w sekundę. Kajko na pierś, najcudowniejsze uczucie na świecie, Mariusz obok. W międzyczasie łożysko się urodziło, doktor mnie zaszyła, ale już kompletnie nic nie czułam. Ulga i błogi spokój, który trzyma się nas do dzisiaj. Mariusz przeciął pępowinę. Nie wiem ile tam leżeliśmy, Kajcisław szukał cycka od pierwszych chwil. Po jakimś czasie przewieźli mnie na salę – niestety nie mogłam się umyć ani przebrać, bo byłam po znieczuleniu. Kajtka przynieśli mi na dwie godziny, leżeliśmy obok siebie, próbowałam karmić piersią i jakoś mi to nawet wychodziło nienajgorzej. Około 2:30 wzięli maluszka na noworodki a ja spałam do 4, bo akurat znieczulenie przestało działać.
Tyle chyba z porodu, aczkolwiek to i tak w duuuużym skrócie. Przez ostatnią całą fazę porodu leciała Enya w tle – teraz płaczę ze wzruszenia jak bóbr jak puszczam sobie jej utwory i już do końca życia będzie mi się kojarzyć z tym najpiękniejszym dniem w życiu. A Kajtkowi na osiemnastkę kupimy dyskografię całą.

Przez cały poród był przy mnie Mariusz, gdyby nie on, to wszystko mimo, że była to czysta rzeźnia, nie byłoby takie piękne. Jego pomoc przy oddychaniu, podawanie wody, nawilżanie ust pomadką, masowanie pleców – takie szczegóły złożyły się na całokształt. No i personel – trafiłam na genialne położne, anestezjologa Dominika :))), panią doktor… Dobrze, że w chwili, którą będziemy pamiętać do końca życia byli właśnie tacy ludzie, z powołaniem, życzliwi, kompetentni. Bo to ich będę wspominać, a nie nowoczesne łóżka porodowe :)
 
Mam nadzieję, że dacie radę przeczytać moje wypociny (dosłownie hihi) pisałam tego posta dwa dni, bo męczą nas w nocy okropne kolki :((((((

Jak wiecie, albo i nie :) cała historia zaczyna się w poniedziałek rano 23 grudnia. Pojechaliśmy z M na rutynową kontrolę do szpitala, tam jak wiadomo, ważenie, ciśnienie, i siusiu. Zaniosłam próbkę moczu do pielęgniarki, która po sprawdzeniu wyniku na paskach oznajmia mi, że mam za dużo białka w moczu i za jakieś pół godziny mam ponownie oddać próbkę. Wręcza mi nowy pojemniczek i taki płyn, żeby się podmyć, bo może od tego ten wynik zły. Za jakiś czas ponownie, zanoszę pojemniczek do pielęgniarki, historia ta sama- za dużo białka. Postanowili, że pobiorą mi krew, weszłam poza kolejką bo wynik musiał być na "już". Po pobraniu krwi, podeszła do mnie pielęgniarka i wręczyła kanisterek, oznajmiając mi przy tym, że muszę siurać do niego przez kolejne 24 godziny, i jutro rano stawić się z tym w szpitalu. Do tego mam zmykać już na inny oddział, gdzie zrobią mi KTG i będą co pół godziny mierzyć ciśnienie. Poszliśmy z M "na górę" na wskazany oddział, tam po oddaniu kolejnej próbki moczu podpięli mnie pod KTG, nakazali wyłączyć telefony żeby nie zakłócać wyniku i tak sobie siedziałam 40 minut, w tym czasie dwa razy zmierzono mi ciśnienie, które okazało się w normie. Każdy się dziwił, że nie wie co mi jest bo ciśnienie ok, krew ok, KTG tez ok, tylko, że to białko takie wysokie. Po konsultacji z lekarzem puścili nas do domu, z nakazem pojawienia się następnego dnia z kanisterkiem i torbą w razie, gdyby musieli mnie położyć na oddział. Tak się tym przejęłam, że w domu uszykowałam dla M jedzenie na święta, upiekłam ciasto, zrobiłam bigos, łazanki, krokiety i sałatkę i wszystko to w jeden wieczór- jakbym chyba coś przeczuwała :)
Następnego dnia 24 grudnia, wstaliśmy z M z samego rana, wyszykowaliśmy się, torba w ręce i do szpitala, byliśmy tam kilka minut po 10. Zameldowałam się grzecznie, że ja to ja, oddałam kanisterek no i czekamy na wynik. Czekaliśmy około 3 godzin, aż wreszcie przychodzi pielęgniarka i oznajmia, że wynik dwa razy przewyższa normę. Przyszła lekarka, spojrzała w kartę, na wynik i mówi, że muszą mnie położyć. Ja od razu w płacz, że nie chcę bo święta, itd. Powiedziały mi, że jak jutro będzie ok, to puszczą mnie na chwilę do domu. Pocieszona tym faktem dałam się odprowadzić na salę. Na początku ulokowali mnie w sali, gdzie rodzące czekają aż akcja się rozwinie (jeszcze nie poród, ale już coś się dzieje). Nasłuchałam się jęków i stęków, normalnie myślałam, że mnie tam rozniesie. Przyszła pielęgniarka i mówi mi, że mnie przeniosą niedługo na normalną salę, tylko muszą coś tam przygotować. Ucieszyłam się, bo im dłużej słuchałam tych jęków tym bardziej się bałam. Po około 2 godz. przenieśli mnie na tą inną salę, zmierzyli ciśnienie, zmierzyli temperaturę zrobili KTG i tak minął wieczór. Po 22 przyszła pielęgniarka wygonić M, bo odwiedziny mogły być do 21 :) Jakimś cudem po północy udało mi się zasnąć.
25 grudnia godz 6 rano, ja się budzę i nagle w głowie pojawia się myśl, że ten dzień będzie inny niż zwykle, że może to będzie już dziś? Przychodzi pielęgniarka, rytuał ten sam, ciśnienie, temperatura, KTG. Mówi mi, że o 9 jest obchód. W między czasie przyjechał M. Poszłam się umyć. Godz. 9 przychodzą dwie lekarki, sprawdzają wyniki- ciśnienie rośnie, sprawdzają który tydzień ciąży- 38+2. Lekarka mówi, że zrobi mi badanie szyjki i coś wstrzyknie do środka (mówiły mi, że będą mi indukować poród, ale ja nie zrozumiałam na początku, więc na luzie mówię "ok, ok" hehe). Zbadały mnie, myślałam, że z bólu to się normalnie posr....., wstrzyknęła mi ten żel i mówi, że mam leżeć godzinę, nie wstawać, żeby ten żel nie wyleciał. Zaczęłam odczuwać bóle takie jak na miesiączkę, mówię do M, że mnie boli jakbym miała okres dostać, ale wspólnie stwierdzamy, że to przez to badanie. Udało mi się na chwilę usnąć. Po przebudzeniu, przychodzi pielęgniarka i mówi, że będą mnie przenosić na inną salę....ZNOWU? Okazało się, że przeniosły mnie na tą salę, gdzie położyli mnie na początku, wtedy dotarło do mnie, że w sumie to ja zaczynam rodzić. O dziwo, byłam spokojna, bardzo podekscytowana i ciekawa jak to będzie. Co chwila przychodziły pielęgniarki, których nie zapomnę do końca życia, były po prostu wspaniałe, wspierały mnie, cierpliwie tłumaczyły, doglądały. Powiedziały mi, że o 16 przyjdzie lekarka i znowu będzie mnie badać, jak szyjka "nie pracuje" znowu będą wstrzykiwać ten żel, jak coś się jednak dzieje- przebiją pęcherz płodowy. W między czasie poszliśmy z M coś zjeść bo z okazji świąt stołówka dla personelu była też czynna dla "tatusiów". Cały czas czułam lekkie pobolewania jak na okres. Kilka minut po 16 przyszła lekarka, zaczęła mnie badać, darłam się w niebogłosy bo tak mnie bolało, że szok, dobrze, że M był cały czas obok mnie. Decyzja- szyjka się skraca, przebijamy pęcherz. Poczułam nagle jak zalewają mnie wody, pielęgniarka pobrała próbkę i pokazuje mi, że wody są czyściutkie i że "bejbi jest happy" jak ma takie wody :) Kazały mi wstać, żeby reszta wyleciała, a w raz z nimi czop. Wtedy zaczęły się regularne skurcze, co dwie minuty i bardzo bolesne. Poprosiłam o coś przeciwbólowego, ale pielęgniarka powiedziała mi, żebym najpierw poszła pod prysznic i lała sobie ciepłą wodę na plecy. M poszedł ze mną, w chwilach skurczów podawał mi rękę. Po około pół godzinie wróciliśmy na salę, ból troszkę zelżał, ale skurcze trwały coraz dłużej. Pamiętałam o oddychaniu za co chwaliły mnie pielęgniarki, mówiły, żebym starała się odprężyć to ból wtedy nie będzie taki dokuczliwy- działało. Oddychałam i starałam się nie spinać. Po około godzinie poprosiłam o coś przeciwbólowego, pielęgniarka spytała czy prysznic mi pomógł, powiedziałam jej, że tak i ustaliłyśmy, że pójdę jeszcze raz, a jak wrócę to zbada mi szyjkę i da coś przeciwbólowego. Tak zrobiłam, jak wróciłam okazało się, że szyjki zostało pół centymetra, że szybko idzie i zaraz będę szykować się na porodówkę a tam dadzą mi epidural. M zabrał ze sobą najpotrzebniejsze rzeczy, telefon, wodę a torbę oddaliśmy do przechowalni. Przyszła pielęgniarka i powiedziała mi, że teraz idziemy po dzidziusia :) Odprowadziła mnie na porodówkę, przekazała położnej i zapewniła mnie, że za góra 4 godziny będę tulić już córę w ramionach, bo szybko wszystko idzie była godzina 20 35. O 20.45 już leżałam na porodówce, poprosiłam o epidural bo skurcze coraz bardziej się nasilały i stawały się coraz dłuższe. Położna zmierzyła mi ciśnienie, które okazało się zbyt wysokie do znieczulenia, podpięła mnie pod kroplówkę, która miała na celu obniżyć to ciśnienie, żeby mogli podać mi epidural. W tym czasie przy skurczach wdychałam gaz, który nic nie pomagał, co więcej nawet mnie nie zakręciło po nim. Po obniżeniu ciśnienia przyszedł anestezjolog, pozakładał wszystkim maseczki i rozpoczęła się procedura podawania znieczulenia, odpowiednia poza itd, było mi wszystko jedno czy boli czy nie boli, czy igła ma centymetr, pięć, dziesięć. czy nawet metr. Chciałam, żeby choć trochę mi ulżyło. Ale po 10 minutach nie ma poprawy, 15 minut nic- skurcze jakie były takie są- nawet silniejsze. Lekarz nakazał poczekać około 30 minut i jak coś to ponownie poda. Przyszedł po pół godzinie, pyta o poprawę- nic, zero. Żeby mi chociaż o milimetr ból zelżał- zapomnij. Jest decyzja, że działają jeszcze raz, procedura ta sama, maseczki, poza, podanie leku. Po pół godzinie znowu pada pytanie, czy ból maleje, odpowiadam, że nie, było już kilka minut po 22. Pocieszałam się tym gazem, wkręcałam sobie, że mi pomaga, M miał rękę siną tak mu ściskałam. Nagle zaczęły się bóle parte, badają rozwarcie po niecałych 2 godzinach- jest 6 centmetrów. Ja szczęśliwa, że to tak szybko idzie, jednak pielęgniarki nie kłamały :D Mówię do położnej, że muszę przeć, że to samo mi się tak robi i nie potrafię tego powstrzymać, po jakimś czasie nacinają mnie (czułam lekkie szczypanie) i każą przeć mocno, raz, dwa, trzy- odpoczynek i od nowa. Jest godzina 23:02 pytam położnej jak długo to potrwa, ona odpowiada, że góra 20 minut i będzie po wszystkim. Po 10 minutach Natalcia jest już na świecie. Sam poród trwał 2 godziny i 27 minut. W momencie jak już wyszła, cały ból ustąpił, mogę napisać, że to tak, jakby ktoś odciął go nożyczkami. Pyk i nie ma, dosłownie nic. I ta radość, łzy, szczęście. Od razu dali mi ją na brzuch, skóra do skóry, była taka cieplusia, maleńka i piękna. Po chwili zabrali na ważenie, ubrali jej pieluszkę, owinęli w kocyk i dali M w ramiona. Mi w tym czasie podali oksytocynę w udo, żeby urodzić łożysko. Urodziłam łożysko i zaczęło się to co po porodzie jest najgorsze- szycie. Wdychałam ten nic nie dający gaz i znowu wmawiałam sobie, że to coś daje. Co chwila spoglądałam na M, który tulił małą w ramionach i to pomagało mi znieść szycie. Na szczęście ten koszmarny ból się skończył i mogłam w pełni cieszyć się córeczką przystawiono mi ją do piersi, ssała jak opętana :) Po jakimś czasie przyszedł lekarz i powiedział, że zabierają małą na obserwację bo urodziła się z niską wagą i muszą sprawdzić czy wszystko jest ok i że oddadzą mi ją na drugi dzień. Zabrali ją na noc, a mnie przewieziono do sali poporodowej, w momencie kiedy pomagano mi przemieścić się z jednego łóżka na drugie pielęgniarz powiedział mi, że teraz mogę starać się o kolejne dziecko :) Grzecznie odparłam, że jak już stąd wyjdę to długo mnie tu nie zobaczą :D W międzyczasie złapał mnie tak straszny głód, że poprosiłam o coś do jedzenia :D Udało mi się zasnąć koło 4 nad ranem, obudziłam się po 7, pielęgniarka pomogła mi wstać.
Napiszę jeszcze tak: nacięły i zszyły mnie tak, że rana prawie wogóle mnie nie bolała, wiadomo, przez pierwszych kilka dni czułam pewien dyskomfort, ale nie przeszkadzało mi to aż tak bardzo przy siadaniu czy wstawaniu, po 4-5 dniach już wszystko robiłam normalnie :) od paru dni nie krwawię więc wydaje mi się, że szybko doszłam do siebie :)
Z perspektywy czasu inaczej myślę o porodzie, jestem z siebie dumna, że dałam nowe życie i tego poczucia życzę wszystkim przyszłym mamom :))))
A dziś po dwóch tygodniach malutka waży 2700g :))))))))))))))))))))
 
A wiec zaczelo sie w sumie od tych skurczy 05.01, ktore jak sie okazuje nic konkretnego u mnie nie zdzialaly, nie byly bolesne,teraz bardziej boli obkurczanie macicy.
06.01 o 1.40 jak juz 3 raz zasypialam, maly kopal i nie dal wczesniej usnac, poczulam takie pykniecie lekko bolesne w kregoslup i pierwsze co pomyslalam: aha wody... ale dotykam sie miedzy nogami i sucho... i mowie nie wstaje bo poleca, a ja chce spac hehe.
No ale slysze ze Viki tupta do nas do sypialni, wiec wstalam zeby go wysadzic... i co ? Wody leca. Usiadlam na brzegu wanny, bo Viki siusiu robil i mowie , Viki idz do lozeczka bo mamusi wody odchodza i dzidzia chce wyjsc z brzuszka, a Viki : mamo moze Ty siusiu robisz...hehe. nie chcial isc do siebie wiec jak wody przestaly leciec zaprowadzilam go do mnie i sie polozylam, tu w uk jak odejda wody i skurczy nie ma to dopiero rano musialabym sie w szpitalu stawic, myslalam ze jeszcze usne. Mowie do m, kochanie wody mi odchadza, choc pidaj mi majtki i wytrzyj wody z podlogi, mowie zeby wracal do lozka moze jeszcze usnuemy, poczulam skurcz, a za chwile drugi, ale slabe... mimo wszystko mowie jedziemy do szpitala bo nie wiadomo jak bedzie pozniej.
W szpitalu bylam przed 3, sprawdzili na wkladce czy to wody, ale pewni nie byli i chcieli jeszcze raz, ale w trakcie badania rozwarcia troche wod wylecialo wiec juz nie bylo potrzeby sprawdzania. O 3.30 rozwarcie na 2 cm.. mysle sobie ehhh potrwa to jeszcze.
Po badaniu polozyli mnie na patologii bo porodowka byla pelna i nie bylo wiadomo jak dlugo rodzic bede..a tu dopiero po 24 godz. Od odejscia wod cos wywoluja.a wczesniej sie czeka czy samo sie cos rozwinie.
A ze skurcze byly nieregularne ale byly to kazali czekac. Zeby moc sie przespac wzielam jakies tabl. Przeciewbolowe, ale one niestety calkowicie zablokowaly skurcze, o ok. 10 zaczely mi sie skurcze ale niezbyt bolesne i zadkie, raz co pol godziny a raz co 2 minuty...bylo to dla mnie dziwne...
myslalam ze z nudow padne w tym szpitalu...smialam sie do m ze moglismy pojechac dzieci do szkoly zawiesc i do adwokata hehe. Cala noc nie spalismy oczywiscie, bo jak juz zasnelam, to sniadanie i swiatla zapalili... polozna przychodzila tylko mierzyc mi cisnienie, ktore bylo w normie, temperatura na poczatku podwyzszona pizniej w normie , posluchac serduszka i tyle...prosilam o sprawdzenie rozwarcia, to nie chcialy tlumaczac ze odeszly mi wody i ze nie chca tam grzebac dopuki porod sie nie zacznie na dobre bo nie chca by doszlo do zakazenia.
Aa polozna macajac brzuszek wyczula ze Emilek byl w zlej pozycji do porodu i to powodowalo ze akcja nie szla jak powinna i ze wlasnie przez to dlugo na skurcze czekalam. Maly byl ulozony pleckami do mojego lewego boku i glowka krzywo w kanal weszla. Wiec ja zeby go wysunac polezalam chwile z tylkiem u gory , nastepnie lezalam na lewym boku, skakalam na pilce, krecilam sie na pilce i chodzilam po korytarzu a pozniej juz po calym szpitalu z m hehe. Raz chodza po szpitalu dostalam silniejszego skurczu ze sie w pol zgielam i jakas kobietka do mnie are you ok ? Itd...hehenie mialam sily nawet odpowiadac, a ona dalej ze moze mnie gdzies zwprowadzi itd... a ja z m bylam i mowie ze nie ze damy rade, a w glowie mialam mysli by powiedzie s.p.i.e.r.d.a.l.a.j.
Po calym dniu chodzenia, skakania i podsypiania bylam umeczona tym czekaniem, bo szczerze nastawialam sie ze jak sie zaczelo to urodze a nie bede czekac az sie akcja rozwinie...
Chwilke przed 23 ublagalam o badanie rozwarcia polozna ktora mnie przyjela dzien wczesniej. W trakcie badania mowi ze sie nie zmienilo (czyli 2 cm) i mowi, no moze troszke i ze mam 3-4 cm... , skurcze w tym czasie byly regularne i bolesne. Ale wiedzac ze dluga droga przede mna polozna stwierdzila ze podadza mi morfine i zebym zasnela, bo nie bede miala sily przec. O 23.10 dostalam morfine.
23.13 skurcz boli...mam czekac az morfina zadziala jakies 15 minut...
Leze na prawym boku, przysypiam bo morfina uderzyla do glowy, fajnie mi bylo, blogo nic nie czulam..tzn tak myslalam bo dlugo skurczu nie bylo a tu sie okazuje ze sa ale nieregularne..
23.23 baardzo silny skurcz, czuje ze to juz niedlugo, ale usiluje zasnac.
23.27 skurcz po 4 minutach boli,
23.35 skurcz po 7 minutach zadnej regularnosci, ale boli, stekam..
23.44 kolejny mega bolesny skurcz ale po 9 minutach, mysle ze pewnie zaraz sie uspokoi akurat polozna byla u innej na patologi, stwierdzila ze morfina nie dziala...mowie ze dziala na glowe ale nie na skurcze...dotyka brzucha w trakcie skurczu i brzuch od gory mieciutki , powinien byc twardy jak przy innych skurczach... bolaly ledzwia i cale podbrzusze jak na okres plus rozrywanie takie... stekam sobie i kwicze.
23. 46 kolejny mega skurcz, tamten ledwo minal i przyszedl drugi, mowie ze czuje juz lekkie parcie... polozna mowi wait a moment...ja jeszcze , nawet nie myslalam ze inne kobitki spia, na szczescie w miare cicho bylam tylko takie mrucznie sie ze mnie wydobywalo.
Mowie do m, pewnie poszla zadzwonic na porodowke zeby mnie wzieli bo zaklucam im tu cisze nocna...
23.52 skurcz po 6 minutach i ostatni zapisany skurcz przez mojego m bo w te pedy Wiezli mnie na porodowke na lozku z patologii bo juz nie bylam w stanie wstac, ba nawet mnie nie pytali... w trakcie skurcze, czuje ze ida parte, noga sama sie rozchyla (dobrze ze chwile wczesniej m mi sciagnal spodnie...
W trakcie skurczu jak mnie wiezli czulam kazda nierownosc , tych polaczen plyt podlogowych... juz nie mowie jak bolalo jak mnie z windy wywozili... przec zaczynalam w windzie, slysze ze prosza bym poczekala, wjechalismy do pierwszego pokoju...szybko sciagaja majtki i kaza przeniesc sie na lozko do porodu..przekladam sie i w miedzy czasie druga polozna pytala czy chce gaz...taak bo mi sie z tym badziewiem w buzi lepiej prze... kolejny skurcz, czuje jak polozna mnie tam dotyka i mowi ze juz jest glowka... wiem wiem przeciez czuje... wdychalam gaz i parlam powoli i caly czas sobie w myslach mowilam powoli, zeby mnie nie rozerwalo... sama specjalnie spowalnialam parte, nawet nie wiem jak udalo mi sie to kontrolowac.
Tak wiec o 00.02 urodzil sie Emilek i gdyby urodzil sie 3 minuty wczesniej to nie dosc ze urodzilby sie 6.01 to jeszcze w windzie lub na patologii..
Polozne byly pelne zdziwienia ze jak w ciagu doslownie kilku minut rozwarcie poszlo o 6-7 cm...
Aa i ta polozna co sprawdzala mi rozwarcie, m mowi ze w szoku byla i strach w oczach miala, bo przeciez jej mowilismy ze u mnie tak jest ze szybko idzie.
Jak juz pojdzie to nie ma zmiluj.
I byla z nami do porodu, w sumie to innego wyjscia nie miala, bo zbierali wszyscy moje zeczy z podlogi, na koncu mnie przeprosila ze nie wiezyla mi ze to juz, ze skurcze nieregularne i brzuch miekki a ja rodze... powiedziala ze sie duzo nauczyla i pogratulowala. Ogolnie bardza mila kobitka i wiem ze nie chciala zle. W sumie jestem jej wdzieczna ze to akurat ona byla w tym czasie.
m nawet aparatu nie zdazyl wyjac by malemu zrobic zdjecie, dopiero po przecieciu pepowiny wyjal.
Wiec ogolnie moje wrazenie z porodu, ze jak dla mnie za szybko sie to dzialo.., najpierw te czekanie na skurcze i do konca byly nieregularne faktycznie moze to zmylic bo i mnie zmylilo. Jak mozna rodzic ze skurczami raz co 9 a raz co 2 minuty ?? W domu gdybym byla a wody by nie odeszly to nawet na porodowke bym nie jechala jeszcze. Tzn pojechalabym po tym jak poczulam parte a przeciez kilka minut pozniej urodzilam.
Aa przed badaniem rozwarcia bralam prysznic bo tez skurcze mialam co 3 minuty i minely wiec naprawde u mnie to strasznie dziwne bylo.
Jak skurcz odchodzil to mialam wrazenie ze do porodu daleko, bo naprawde nie byly mega bolesne. A jak np. Byl bolesny to czesto nastepny leciutki i tak w kolko.
Aa z tego wszystkiego ze takie nieregularne byly to m spisywal skurcze na opakowaniu na brudne podpaski hehe. Wiec mam pamiatke .

M byl przy mnie caly czas, podawal mi wode, caly czas mnie wspieral i robil wszystko zeby mi pomoc. Podawal recznik zebym mogla dlonie wytrzec po skurczu szczegolnie na koncu kiedy juz byly bolesne.
Bede ten dzien wspominac bardzo milo, mimo tego ze trwalo to poniekad dlugo ale z drugiej strony krotko.
Jak polozyli mi Emilka na brzuchu, odrazu sie zakochalam, zaczelam do niego mowi (po angielsku) sama nie wiem czemu nie po polsku, chy a po tej morfinie siebtak rozklepalam i ten szok ze tak szybko hehe.
Aa i jeszce mi sie przypomnialo, ze ja juz te parte mialam a w glowie mysl, ze dopiero co zasypialam, ze ja nie chce ze chce isc spac.

Sorki ze tak chaotycznie ale jakos do konca mysli zebrac nie moge.

Jeszcze mi sie przypomnialo, ze jak juz parlam to m patrzyl na mnie z przerazeniem i kontrolowal czy nie dzieje sie to co z Vikim, tzn. Ze oddechu nie moglam zlapac i odlatywalam... na szczescie tym razem moje wolne oddechy pomogly i jedyne co to czulam dretwienie nog i rak.

A pierwszy placz Emilka zostanie w moim sercu na zawsze..i tak patrzyl na mnie bezbronnie...
 
Ostatnia edycja:
małe śpią więc i może ja coś wreszcie naskrobię ;)
9 stycznia około 1-1.30 obudził mnie lekki ból brzucha, taki jak na okres. z chęcią bym jeszcze pospała ale postanowiłam sprawdzić czy nic z tego więcej nie wyniknie. po 30 min byłam praktycznie pewna, że to już poród. poszłam do P (spał w innym pokoju bo Nataniel go wypędził z łóżka heh) i mówię, że to chyba już ale niech sobie pośpi jeszcze, ja pójdę pod prysznic i pochodzę trochę po domku. więc się wykąpałam, sprawdziłam torby. wcześniej jeszcze napisałam do was że się zaczyna :) o 3 nakazałam mu wstawać i sprowadzać na dół teściową, żeby kładła się do Nataniela a my jedziemy do szpitala. chyba myślał, że sobie jajca robię z niego i dalej spał!!! no to ja wrzeszczę na niego, że serio się zaczyna! zeszła teściowa i zadziwiona że niby jak jak rodzę jak chodzę i się śmieję :p no faktycznie skurcze nie były bardzo bolesne ale wyraźnie czułam, że mały strasznie się pcha na szyjkę! o 3.30 wyjechaliśmy do szpitala. o 4 weszliśmy na oddział. byłam sama, żadnych innych rodzących. położna podłączyła mnie pod ktg, skurcze nieregularne takie do 70-80. kazała 30min leżeć pod ktg. skurcze całkiem znośne, po tych 30 min miałam sobie pochodzić , poprosiłam też o lewatywę. po 20 min ktg mówię do położnej że czuję parcie na kupkę ;) wyobraźcie sobie że dopiero wtedy sprawdziła mi rozwarcie - sama w szoku krzyczy że już 5cm! 30 min minęło, odpięła ktg i już szykuję się do wstania gdy nagle czuję takie wielkie uderzenie małego głową o szyjkę! i sekundę później lecą mi po udach wody,więc krzyczę do położnej że mały pęcherz przebił! ta postanawia, że znów mam leżeć, żeby zobaczyć tętno małego. zdążyłam się położyć z powrotem gdy skurcze stały się nie do zniesienia, ból okropny, czuję wręcz jak mały rozsadza mnie od środka. od odejścia wód skurcze regularne, częste i masakrycznie bolesne! darłam się na całą porodówkę! nagle czuję mega parcie i krzyczę, żeby sprawdziła mi szyjkę. położna w szoku bo nagle pełne rozwarcie się zrobiło ale coś tam jeszcze trzymało, kazała się powstrzymać od parcia bo by mi szyjkę rozsadziło, jeszcze jeden skurcz i szyjka gotowa! od razu na plecy i przemy. jeden skurcz, czuję jak mały się przesuwa. drugi - wyszła główka! i trzeci i wreszcie ulga- calutki Gabryś jest na świecie!!! od razu chlap na brzuszek do mamusi :) popłakałam się, że on taki malutki jest. leżeliśmy tak z 10 min, w międzyczasie urodziłam łożysko. potem mały do mierzenia i ważenia a ja do szycia :) położna nie nacinała mnie, lekko pękłam - do szycia tylko skóra, dwa szwy. potem 2 godzinki się kangurowaliśmy, cycowaliśmy itp ;) małego zabrali na noworodki na godzinkę a ja piechotką na położniczy doszłam. 2 godziny po porodzie nie czułam się w ogóle jakbym rodziła :) cały czas podczas porodu był ze mną mąż ale tak jak przy pierwszym porodzie był dla mnie wielkim oparciem, tak teraz denerwował mnie do granic możliwości... jak nie latał z telefonem, to podchodził do mnie i pytał " a co ty taka mokra jesteś???", wiecie co, mało go nie zabiłam na tej porodówce. on chyba myślał, że poród to lekka sprawa, nie ma się czym przejmować... za to wielkim wsparciem była dla mnie położna - cudowna kobieta! naprawdę anioł nie człowiek. jestem jej tak wdzięczna za wszystko, za całe wsparcie w czasie porodu. gdyby więcej takich ludzi było na świecie to by było cudownie :) no w każdym razie mąż ze swoją głupotą opanował się dopiero jak zaczęłam przeć i mały wyszedł ;) popłakał się bidulek :-p trochę chaotyczny ten mój opis. Gabryś przyszedł na świat 09.01.2014, godzina 5.40 - 20 min po przebiciu wód
 
reklama
Witajcie!
to teraz moja kolej zeby napisac jak to z moim porodem bylo :-)

Na ktg bylam 3 stycznia i nie pokazywalo ani jednego skurczu. Lekarz mnie zbadał i stwierdził,ze rozwarcie juz na 5 cm jest. Zastanowił sie chwilke i zapytal nas kiedy chcemy rodzic:-p My z mezem na to,ze wtedy kiedy on ma dyzur to pozwolil wybrac pomiedzy 7 a 8 stycznia. Wybralismy 7 bo balam sie ze nie dotrwam i urodze na dyzurze innego lekarza.

7 stycznia stawiliśmy sie w szpitalu o godz 7:30. W domu zrobilam makijaz, fryzure i czulam sie swietnie:-) Bylam troszke przestraszona, ale maz dzielnie mi towarzyszyl. Po wypelnieniu papierkow zbadal mnie moj lekarz- rozwarcie juz na 6cm. Mąz oplacil porod rodzinny,a ja przebralam sie i poszlam na sale z moja polozna. Dostalismy sale jednoosobowa wiec pelen komfort, jeki innych kobiet ledwo slyszalne;-) Po uzupelnieniu wywiadu podlaczono mi kroplowke z oksytocyna. Po ok pol godziny polozna bada mnie i pyta czy czuje skurcze. Ja jej odpowiadam zgodnie z prawda,ze tylko brzuch lekko sie napina. Po 15 min znowu to samo pytanie, a moja odpowiedz niezmienna:-) Polozna na to: To chyba wogole bez bolu Pani urodzi! :-) Podbudowalo mnie to bardzo i stres caly gdzies zniknal. Moj ginekolog przychodzil do mnie co jakies 10-15 min i sprawdzal postep. Zartowal, smiał sie i ogolnie atmosfera byla bardzo mila i spokojna. Po jakies godz skurcze zaczely przybierac na sile, czulam je regularnie i dosc mocno, ale podczas badania okazalo sie,ze szyjka "zatrzymala sie" na jakis 9 cm. Lekarz przyszedl i stwierdzil, ze zrobimy Amniotomie. Po przebiciu pecherza skurcze zaczely byc juz bardzo bolesne. Maz dzielnie przy mnie trwal, masowal plecy, glaskal, trzymal za reke- kochany byl;-) W koncu dobrnelismy do 10 cm. Polozna stwierdzila,ze glowka jeszcze wysoko wiec mam pochodzic. Dopiero wtedy bol byl straszny, ale maz mnie masowal a ja oddychalam gleboko i dalo sie go zniesc. Głowka zeszla nisko i lekarz oglosil: Bedziemy finiszowac!:-)

Byłam przygotowana ze jeszcze z godz sie pomecze, ale wszystko zostalo przygotowane do ostatecznej akcji. Lekarz byl z nami caly czas. Kazali sie odpowiednio polozyc, ulozyc nogi itd. Powiedzieli mi jak mam przec i zaczelam: dwa- trzy parcia i moj kochany synek byl na moim brzychu!:-) pozniej maz przecinal pepowine,malenstwo zwazyli, zmierzyli itd;-) synek caly czas byl z nami to bylo piekne! :tak: pozniej lekarz mnie czyscil, bo zostala resztka łożyska i zszyl krocze:-) wszyscy gratulowalimze jako pierworodka tak szybko i sprawnie urodzilam i w miare bezbolesnie! ani jednego krzyku nie wydalam,bo nie czulam potrzeby;-) potem juz lezac na lozku dostalam ubranego synka i przystawilam go do piersi, a maz robil zdj i dzwonil do dziadkow :-)

takze podsumowujac...moj porod byl piekny i nie ma co sie bac na zapas!;-)
 
Do góry