na początku było marzenie... moje dzieci dorosłe, on nigdy nie usłyszał "tato". Spotkaliśmy się 3 lata temu - "kobieta po przejściach, mężczyzna z przeszłością" - on tuż po trzydziestce, ja nawet bliżej czterdziestu, zmęczeni samotnością, spragnieni ciepła. Udało się, po dwóch latach wspólnego życia postanowiliśmy uzupełnić rodzinę o małe szczęście. Nie było na co czekać - mój zegar już nie tyka nawet, a głośno bije na alarm - półtora roku starań zaowocowało maleńkim życiem. Kolejnych 10 tygodni... Było jak sen - pierwsze usg, poranne mdłości, "alepachniezarazsięporzygam", wyszukiwanie w kalendarzach co teraz rośnie naszemu maleństwu, jakie jest duże, jak się rozwija... Radosne przekomarzanie: "tak, tato Zosi" i "tak, mamo Aleksa"... A potem przyszła noc, która zniszczyła nasz świat. Cholerny 03.czerwca... Jeszcze nie byłam pewna, nie chciałam dopuścić myśli... Przecież nigdy nie... Mam dzieci - zdrowe, każdą ciążę donosiłam... A jednak szpital, podtrzymanie, dopiero nazajutrz usg... Wyrok - ciąża jest ośmiotygodniowa, a my mamy w karcie 10 tygodni. Od dwóch tygodni nasze maleństwo nie żyje. Od dwóch tygodni... Kiedy cieszyliśmy się że naszej kruszynce rosną rączki i nóżki, kiedy cieszyliśmy się że jej serduszko bije, że już ma buzię... Jej już nie było. Nie umiem się pozbierać. W piątek minął tydzień od zabiegu, fizycznie czuję się doskonale, krwawienie ustało po paru dniach, nic mnie nie boli... Poza duszą. Bo wokół kłębi się życie - kobiety w ciąży, małe dzieci... Nie, nie zazdroszczę, nie czuję zawiści - po prostu patrzę na buzie cudzych maluszków i zaczynam się zastanawiać jak wyglądało by nasze maleństwo. Było by chłopcem, czy dziewczynką... Miało by jasne oczy ojca, czy brązowe po mnie?
Ciągle pytam dlaczego...
Ciągle pytam dlaczego...