Drogie mamy!
Wstąpiłam tutaj po pomoc osób bardziej doświadczonych, które być może będą mogły doradzić mi w problemie, który rozpoczał się jakiś rok temu.
Ale zacznę od początku - swoje dziecko urodziłam mając nieco ponad czternaście lat. Była to dla mnie niesamowita tragedia, jak zapewne się domyślacie. Zawaliłam rok szkoły. Proszę, nieosądzajcie mnie, ja sama dzisiaj patrząc wtecz nie umiem uwierzyć w to, co się stało. Urodziła mi się córeczka - po mojej zmarłej mamie nazwaliśmy ją Emilia. Chłopak, a właściwie mężczyzna, zniknął z mojego życia gdy tylko się dowiedział - mogę śmiało powiedzieć, że przestraszyła go sprawa o pedofilię.
Wychowywałam córeczkę wraz z ojcem, który opuścił nas trzy lata temu. Mimo że było to dla mnie ciężkie, nie radziłam sobie najgorzej - pogodziłam naukę z dzieckiem, starałam się, można rzec, że "wyszłam na ludzi".
Dzisiaj mam lat 28. Udało mi się skończyć studia, znaleźć pracę, ustawić się "na swoim". Nie, nie przelewa mi się, ale nie chcę pisać o sprawach finasowych - radzę sobie.
Moja córka, jak może ktoś zdążył policzyć, ma lat czternaście. Zawsze byłyśmy sobie bliskie. Zabierałam ją na spacery, odprowadzałam do przedszkola (mimo pogardliwego wzroku niektórych osób). Ufała mi. Starałam się wychować ją jak najlepiej - wspierałam w lekcjach, byłam na przedstawieniach w szkole, nauczyłam, jak mi się wydawało, że jest kochana, ale wpoiłam jej również pewną dyscyplinę. Tu pewnie odezą się przedstawiciele "bezstresowego wychowania", ale nie mogę kłamać, że nie zdarzyło mi się jej szarpnąć czy krzyknąć - oczywiście, nigdy nie było to brutalne!
Problem zaczął się, gdy Emilia poszła do gimnazjum. Nie wiem jakim sposobem (może i ona sama powiedziała?), w eter poszła informacja o moim wieku. Równieśnicy zaczeli śmiać się z mojej córki, obrażać mnie w jej obecności. Z początku przybiegała do mnie, a ja oczywiście pocieszałam ją i mówiłam, żeby się nie przejmowała - zmiana szkoły nie wchodzi niestety w grę, chociaż myślałam o tym przez chwilę.
Całe to naśmiewanie się, sprawiło jednak, że córka powoli się odemnie oddalała. Z dziewczyną, z którą wychodziłam na lody do parku, którą bez obaw puszczałam z koleżankami na dwór, stała się pyskatą wagarowiczką. Z początku pomyślałam; "Przejdzie jej", zwracałam jej co prawa uwagę, ale nie byłam zbyt władcza. Córka zaczeła wracać później do domu - ostrzegałam ją i prosiłam, aż w końcu nałożyłam szlaban - z którego nic sobie nie zrobiła. Pomogło uciecie kieszonkowego. Przez jakiś czas znów wszystko było spokojnie, dopóki nie dostałam wiadomości, że córka przez dwa tygodnie nie chodziła do szkoły - prócz tego zataiła przedemną termin zebrania, o któym szczęśliwie dowiedziałam się z ust innej mamy.
Tym razem miarka została przebrana - postanowiłam przywozić ją do budynku szkolnego i patrzeć jak wchodzi do środka - nie miałam szansy odbierać jej ze względu na pracę (zresztą do niedawna uważałam ją za odpowiedzialną i mądrą dziewczynkę). Okazało się, że i tak opuszcza lekcje. Co gorsza, pewnego dnia wróćiła do domu całkiem pijana. Zabroniłam jej wychodzić w weekendy, chyba że do kogoś do domu, i tylko wtedy kiedy w tym domu będzie inny rodzic z którym mam kontakt.
Nic nie pomaga - córka staje się coraz bardziej oddalona, coraz bardziej niegrzeczna.
Nie mam pojęcia, gdzie popełniłam błąd. WYdawało mi się jakiś czas, że jestem za ostra - te szlabany, kieszonowe, odwózka, krzyki, upomnienia - ale z drugiej strony, czy miałam spokojnie patrzeć, jak moja córka "spada w dół"? Próbowałam z nią rozmawiać, pytać, prosić - ale ona siedziała tylko z założonymi rękami. Chciałam żeby była odpoweidzialną i samodzielną osobą, która czuje miłość swojej matki, a teraz widzę, jak powoli tracę swoje dziecko.
Czy ktoś ma może jeszcze jakiś pomysł? Sposób? Czy potrzebny mi psychiatra czy tam psychoterapeuta, do rozmów z córką? Straciłam tą więź, która nas łączyła, i pojęcia nie mam, jak ją odzyskać.
Prosze o pomoc,
Natalia
Wstąpiłam tutaj po pomoc osób bardziej doświadczonych, które być może będą mogły doradzić mi w problemie, który rozpoczał się jakiś rok temu.
Ale zacznę od początku - swoje dziecko urodziłam mając nieco ponad czternaście lat. Była to dla mnie niesamowita tragedia, jak zapewne się domyślacie. Zawaliłam rok szkoły. Proszę, nieosądzajcie mnie, ja sama dzisiaj patrząc wtecz nie umiem uwierzyć w to, co się stało. Urodziła mi się córeczka - po mojej zmarłej mamie nazwaliśmy ją Emilia. Chłopak, a właściwie mężczyzna, zniknął z mojego życia gdy tylko się dowiedział - mogę śmiało powiedzieć, że przestraszyła go sprawa o pedofilię.
Wychowywałam córeczkę wraz z ojcem, który opuścił nas trzy lata temu. Mimo że było to dla mnie ciężkie, nie radziłam sobie najgorzej - pogodziłam naukę z dzieckiem, starałam się, można rzec, że "wyszłam na ludzi".
Dzisiaj mam lat 28. Udało mi się skończyć studia, znaleźć pracę, ustawić się "na swoim". Nie, nie przelewa mi się, ale nie chcę pisać o sprawach finasowych - radzę sobie.
Moja córka, jak może ktoś zdążył policzyć, ma lat czternaście. Zawsze byłyśmy sobie bliskie. Zabierałam ją na spacery, odprowadzałam do przedszkola (mimo pogardliwego wzroku niektórych osób). Ufała mi. Starałam się wychować ją jak najlepiej - wspierałam w lekcjach, byłam na przedstawieniach w szkole, nauczyłam, jak mi się wydawało, że jest kochana, ale wpoiłam jej również pewną dyscyplinę. Tu pewnie odezą się przedstawiciele "bezstresowego wychowania", ale nie mogę kłamać, że nie zdarzyło mi się jej szarpnąć czy krzyknąć - oczywiście, nigdy nie było to brutalne!
Problem zaczął się, gdy Emilia poszła do gimnazjum. Nie wiem jakim sposobem (może i ona sama powiedziała?), w eter poszła informacja o moim wieku. Równieśnicy zaczeli śmiać się z mojej córki, obrażać mnie w jej obecności. Z początku przybiegała do mnie, a ja oczywiście pocieszałam ją i mówiłam, żeby się nie przejmowała - zmiana szkoły nie wchodzi niestety w grę, chociaż myślałam o tym przez chwilę.
Całe to naśmiewanie się, sprawiło jednak, że córka powoli się odemnie oddalała. Z dziewczyną, z którą wychodziłam na lody do parku, którą bez obaw puszczałam z koleżankami na dwór, stała się pyskatą wagarowiczką. Z początku pomyślałam; "Przejdzie jej", zwracałam jej co prawa uwagę, ale nie byłam zbyt władcza. Córka zaczeła wracać później do domu - ostrzegałam ją i prosiłam, aż w końcu nałożyłam szlaban - z którego nic sobie nie zrobiła. Pomogło uciecie kieszonkowego. Przez jakiś czas znów wszystko było spokojnie, dopóki nie dostałam wiadomości, że córka przez dwa tygodnie nie chodziła do szkoły - prócz tego zataiła przedemną termin zebrania, o któym szczęśliwie dowiedziałam się z ust innej mamy.
Tym razem miarka została przebrana - postanowiłam przywozić ją do budynku szkolnego i patrzeć jak wchodzi do środka - nie miałam szansy odbierać jej ze względu na pracę (zresztą do niedawna uważałam ją za odpowiedzialną i mądrą dziewczynkę). Okazało się, że i tak opuszcza lekcje. Co gorsza, pewnego dnia wróćiła do domu całkiem pijana. Zabroniłam jej wychodzić w weekendy, chyba że do kogoś do domu, i tylko wtedy kiedy w tym domu będzie inny rodzic z którym mam kontakt.
Nic nie pomaga - córka staje się coraz bardziej oddalona, coraz bardziej niegrzeczna.
Nie mam pojęcia, gdzie popełniłam błąd. WYdawało mi się jakiś czas, że jestem za ostra - te szlabany, kieszonowe, odwózka, krzyki, upomnienia - ale z drugiej strony, czy miałam spokojnie patrzeć, jak moja córka "spada w dół"? Próbowałam z nią rozmawiać, pytać, prosić - ale ona siedziała tylko z założonymi rękami. Chciałam żeby była odpoweidzialną i samodzielną osobą, która czuje miłość swojej matki, a teraz widzę, jak powoli tracę swoje dziecko.
Czy ktoś ma może jeszcze jakiś pomysł? Sposób? Czy potrzebny mi psychiatra czy tam psychoterapeuta, do rozmów z córką? Straciłam tą więź, która nas łączyła, i pojęcia nie mam, jak ją odzyskać.
Prosze o pomoc,
Natalia