reklama
Forum BabyBoom

Dzień dobry...

Starasz się o maleństwo, wiesz, że zostaniecie rodzicami a może masz już dziecko? Poszukujesz informacji, chcesz się podzielić swoim doświadczeniem? Dołącz do naszej społeczności. Rejestracja jest bezpieczna, darmowa i szybka. A wsparcie i wdzięczność, które otrzymasz - nieocenione. Podoba Ci się? Wskakuj na pokład! Zamiast być gościem korzystaj z wszystkich możliwości. A jeśli masz pytania - pisz śmiało.

Ania Ślusarczyk (aniaslu)

  • Czy pomożesz Iwonie nadal być mamą? Zrób, co możesz! Tu nie ma czasu, tu trzeba działać. Zobacz
reklama

Opowieści porodowe - BEZ KOMENTARZY

Hmmm...no to może ja napiszę....choć nie wiem czy jestem w stanie to odzwierciedlić...

Nigdy bym nie pomyślała, ze o tak będzie....w czwartek i piątek (9-10.czerwca) czułam się bolesna, taka rozlazła i prędzej bym się spodziewała porodu, poszłam nawet zrobić morfologię, odebrać wyniki GBS, co by mieć w razie co...ale ani jednego ani drugiego nie odebrałam, bo pani doktor miała u siebie, a jej nie było...
w sobotę wstałam radosna, byliśmy na zakupach a myśli porodowe odeszły daleko, kupiłam sobie 3 pomidory, po czym tylko raz pomyślałam, ze jakbym urodziła to kto je zje...zrobiłam serniczek z truskawkami na niedziele, mieliśmy gości wieczorkiem na grillu, żartowałam, do męża żeby na 2 piwie zakończył bo jak zacznę rodzić to kto mnie zawiezie, a wszyscy w śmiech, nie będziesz rodzić....odwoziłam ich ok 22 godziny, później jeszcze sprzątałam i poszłam spać ok 23...


W nocy obudziłam się ok 1ej i bardzo bolał mnie brzuch, ale nie wiedziałam, czy to z zaparcia, czy tak miesiączkowo, cały był twardy i obolały..poszłam do ubikacji, wyleciało mi sporo czopa, ale to już kilka dni mi się ulatniał wiec luzik, wróciłam do łóżka i próbuje zasnąć..
Znowu zabolał mnie strasznie brzuch, spojrzałam na zegarek była 1:17...ale nic to - przykładam się do poduszki, znowu boli mnie brzuch godz. 1:33, ale nic sobie z tego nie robię, ale znowu o 1:44, i znowu 1:54 i już myślę, ze jednak rodzę...ale zaraz nowa myśl - może przejdzie po godzince, raz już tak miałam...czekam jeszcze pół godziny, gdzie skurcze co 10-11 minut i budzę męza....mówię: "chyba rodzę" a on co?, a ja "chyba rodzę, mam skurcze co 10-11 minut" a ten jak wyskoczył z łożka i mówi "jedziemy"...a ja spokojnie, muszę dopakować torbe, umyć głowę, bo oczywiście miałam myć rano, obudzić mamę i tatę co by do Filipa przyszedł, bo mamę chciałam mieć ze sobą...
a mąż przed koma i czyta ile powinien trwać skurcz, co ile itp. mierzył mi czas skurczy, mierzył odstępy miedzy skurczami...ja o 4 z umyta głowa, mówię do Tomka - umaluje się jeszcze - a mąż w śmiech....mówię do niego, że skurcze stały się mniej regularne i myślę, że przechodzi. Jednak pojawiały się częściej i bolały coraz bardziej...więc 4:30 obudziliśmy mamę, siostrę i o 5 wyruszyłam na porodówkę - bo mam 50km, a wiadomo co się stanie po drodze..
o 5:40 byłam na miejscu, o 5:50 przyjecie, papierkowe sprawy, o 6:10 badanie i co?? nie całe 2 cm rozwarcia - a ja w bólach co 5-7 minut od 2 godzin...ja panika, co mnie czeka....miły pan doktor wytłumaczył co i jak, jeżeli chodzi o poród naturalny i cesarkę, ale jeszcze USG zrobimy i zdecydujemy. Poszliśmy na USG sprawdzić stan wód i stan blizny...no i co, okazało się, ze z prawej strony jest bardzo cieniutka, wód mało...rozwiązanie najkorzystniejsze jego zdaniem - cesarka...idziemy na porodówkę
Tam juz o godzinie 7 były nowe położne, wbiły mi wenflonik, pobrały krew, mocz i kazały chodzić, bo rozwarcie za małe na cc, bo będzie kłopot z oczyszczanie się później....a prawda taka, ze o 9 była zmiana lekarzy, wiec ten juz nie chciał się na koniec dyżuru "bawić"...
No wiec do 9:20 leżałam pod KTG, chodziłam po porodówce, gadałam z Tomkiem i mama - byłam znowu sama, jak z Filipem...nowa zmiana lekarzy i niespodzianka - ten sam lekarz co ciął mnie przy Filipie...pomyślałam - ładnie mnie pozszywa chociaż! Badanko, rozwarcie na 2cm, czyli nic do przodu, a boli coraz bardziej...decyzja cesarka na 11ą, nawadniamy i tniemy....a ja szczęśliwa, ze dziś dziecko będę miała a za razem posrana ze strachu przed tą operacją....
hahah, jak dostałam kroplówkę to myślałam, że się wścieknę - zaczęły się takie skurcze, ze hej, a miałam dostać 3 buteleczki po 500ml, wiec pomyślałam, ze jak tak będzie to urodzę naturalnie...i się te 1,5 godziny męczyłam,ale nie bolało tak bardzo jak z Filipem, nie krzyczałam nawet, na kTG skurcze wszystkie powyżej 90, w między czasie dostałam antybiotyk, przyszła pani anestezjolog (cudowna pani Małgosia), zakładany był cewniczek i ...10:50 położna mówi - "Idziemy na sale operacyjna, buziak od męża i ruszamy" a ja "idziemy????, jak???" cewnik mnie denerwował, dała mi to torebkę do ręki, skurcz minął, więc buziak od męża dostałam i heja przez pokój położnych prosto na sale, a tam ........

.......zrobiło mi sie słabo!! nagle sama, wszyscy chodzą, szykują się na operacje...pani anestezjolog każe usiąść na stole, podłączają mi ciśnieniomierz, czujnik na palec, pani Gosia każe zrobić koci grzbiet i tu skurcz, że ja pierdu, czekam - słucham, ale jak zaćmiona, mówi do mnie co robi, wkucie było bezbolesne w sumie, w momencie czuje jak ból mija i każą szybko się kłaść, bo nie zdążę z nogami..hehe, było śmiesznie, ale tylko wtedy. Poźniej przechylają mnie na bok, dziwnie się czuje i rozglądam się, pani doktor od dzieci już czeka, położna też, lekarze wchodzą, i tu hop siup zasłonka i czekam......czekam aż będę czuć to cięcie, czy szarpanie czy co, patrze na zegarek minuty mijają, szybko a jednak wolno..pani anestezjolog mówi do mnie i zagaduje a ja gadam do niej, jest spoko (cudowna była), tlen mi nie potrzebny, wiec ok...ale w podświadomości czekam....czekam i nic nie czuje, kiedy zaczną ciąć - myślę...a pani doktor od dzieci mówi: o jakie ma długie ciemne włoski, o no jaka śliczna dziewczynka, A ja "rany to już???" i widze mała, kładą mi ja na ramieniu, mała łapkami wywija i leje mnie po twarzy, jest taka cieplutka a rączki zimne, ryczy w niebo głosy...a ja rogal na twarzy i znowu myśl - jaka ona maluteńka, pewnie z 1kg ma, rany i znowu szczęśliwa aż mnie w gardle zatyka i nagle ciśnienie spada, za chwile ok...
gadam z panią doktor od dzieci i widzę jak ja ważą, mierzą, punkty sprawdzają......wszystko widzę i wiem na bieżąco, szczęśliwa, ze to już...zawinęli ją i czekała sobie na mnie a ja czekam aż skończą....to się ciągnęło wieeeeeeeki, a w sumie tylko pół godziny....czułam lekkie szarpanie, poźniej mówi lekarz "można prostować Gosiu"i wtedy najgorszy moment, zrobiło mi się słabo, czarno przed oczami, głowa idzie w górę i leżę już płasko - myśl "leżałam głową w dół" i słyszę, "oliwia wszystko ok?? już dobrze?? ok????" no i już było ok...skończyli, zasłonka sprzątnięta i odłączyli mnie...Później chyba w 6 przekładali mnie na łóżko salowe...i tu znowu straszne uczucie widzę moje nogi w górze a ich nie czuje, jakby były oddzielnie, bezwładne, strasznie się z tym czuje, strasznie...

dostaje małą na łóżko i jadę na salę poporodową na monitoring, z kroplówka na wyrównanie ciśnienia, bo strasznie podobno skakało w trakcie - a ja tylko myślałam, że nie czuje nóg, ze może mi to nie minie, strach jeden i nic więcej...nie mogę sie podnosić, mała płacze głodna, wjeżdżam na sale i co? mąż szczęśliwy, mama też...a ja w szoku jeszcze, trzęse się, ale jest mi gorąco - to podobno reakcja po znieczuleniu, stres puszcza, itp...(z Filipem też tak miałam, ale było mi strasznie zimno)...mała nadal płacze, nie widze jej dobrze, bo ruszyć sie nie mogę, położna przystawia mi mała, ale ta nie ma co ciągnąc, bo mleka nie ma...wiec po pół godzinnych próbach poszła na oddział po mleko...ciumka zjadła i spała 4 godzinki...w tym czasie zdąrzyłam już zawitać na oddziale, mąż i mama ze mną...i zaczynam czuć ból, ałaj, straszny ból w ranie...później czułam uda, dopiero po 6 godzinach od cięcia poczułam końcówki palców...leki przeciwbólowe z kroplówki średnio działały, dopiero wybłagałam od położnej paracetamol w czopku i ulżyło...
Ale mała była już ze mną, zdrowa, śliczna, moja wymarzona...wiedziałam, ze właśnie tak będzie wyglądać...


Hmmm, reasumując, świadome podejście do cesarki było straszne....bałam się szalenie, na sali operacyjnej bałam się do bólu, te świadome wyczekiwanie, wszystkie rozmowy lekarzy, czas co płynie powolutku, latające nogi,...each....tyle, ze nie zmęczyłam się wcale, bóle do wytrzymanie, wyglądałam świetnie, czułam się luksusowo później.....
Jednak jeżeli chodzi o samą cesarkę lepiej było jak byłam zmęczona i nieprzytomna z bólu z Filipem, wszystko przespałam, wszystko, nawet odzyskiwanie władzy w nogach, pierwsze środki przeciwbólowe, bo nie bolało jak się obudziłam...

No ale się rozpisałam!!!! :zawstydzona/y: gratuluje cierpliwości w czytaniu!!!!!!
 
Ostatnia edycja:
reklama
mój poród to było planowane cc. I pomimo tego ze planowane i niby mozna sie lepiej przygotowac to jak dla mnie fakt ze wiem co mnie czeka i kiedy, był paraliżujący i miałam mega stracha przed cięciem, ogarnialay mnie jakies czarne mysli typu ze moge sie nie obudzic itp.. Jednak z racji tego ze trzeba bylo jakos wydac na swiat dwojkę małych bączków, ktore wcale nie szykowały sie do wyjscia w sposob naturalny trzeba było sie jakos zmierzyc ze swoim strachem i zdecydowac na taki własnie sposób rozwiązania ciaży.
3 czerwca w piatek rano ok. godz. 8 stawilam sie z mezem i cała masą klamotów w szpitalu. W poczekalni zobaczyłam spora kolejkę brzuchatek, ktore podobnie jak ja miały zamiar tego dnia urodzic swoje pociechy. Usiadłam wiec na krzesełku i czekałam na swoja kolej. Po chwili oczekiwania poprosił mnie lekarz, zrobił usg i kazał dalej czekac, za jakis czas poprosiła mnie pielegniarka, przeprowadziła wywiad, dala jakies ankiety do wypelnienia i zaprowadzila do kolejnej poczekalni. Tam kolejna pielegniarka kazała przygotowac rzeczy dla dzieci i dla siebie oraz poprosiła o sali przedoperacyjnej, Marek juz wejsc ze mną nie mógł. Tam dostalam oczywiscie sliczna zieloną, szpitalna koszulkę, kazali mi sie w nia przebrac i polozyc na łozku. Tak sobie lezałam i czekałam chwilke. oczywiscie za chwilke dostałam wenflon i kroplówki. po obejrzeniu moich badan, z racji tego ze mialam bardzo niskie plytki krwi - 76 tys. pobrali mi krew do badania. No i niestety musialam czekac na wyniki. W miedzycasie zajełam sie rozmową z dziewczyna ktora tez była szykowana dio ciecia, ale nie długo pogadałysmy bo ja wzieli na blok. Ja czekam dalej, wysyłam esemseski, gadam przez komorke z markiem ktory czeka na korytarzu. Przyjezdza moja towrzyszka rozmowy juz po cieciu, zapłakana z radosci, ma chlopca. Pilegniarka dzwoni do laboratorium, maja juz moje wyniki, sa lepsze, płytki urosły do 96 tys. wiec nie trzeba bedzie robic znieczulenia ogólnego, ucieszyła się. Każą mi sie szykowac wiec kroplówka w ręke i idziemy rodzic. Mąz czekał i nawe mi fotke pstryknął jak wchodze na blok operacyjny. Na sali operacyjnej bardzo mila atmosferka i ogolne podekscytowanie, ze ja taka mała i bliźniaki bede miała. Na sali wszytko działo sie bardzo szybko. Kazali mi usiasc, wygiąc plecy, anestezjolog wkłuła mi sie w kręgosłup - nic nie bolałao, a tego bałam sie bardzo, poczułam od razu taki prad płynacy do prawej nogi. Szybko sie połozyłam i juz przestawałam miec czucie, dalej mi cos podawali, podłaczli, nalozyli mi maseczkę i wtedy zrobilo mi sie bardzo niedobrze i słabo wiec zapytałam czy tak ma byc, ale lekarka mnie uspokila ze to normalne uczucie, ułozyli mnie lekko na boku po ponoc mialo mi być lepiej, ale chyba nie było. Za chwilke przyszedl moj lekarz. Cały czas trwała jakas rozmowa moja z cała ekipa na sali. Wyciagneli stojak i zaslonili i wtedy zdałam sobie sprawe z tego, ze w zasadzie to za chwile moje dzieciaczki beda juz ze mną. I faktycznie dlugo nie musiałam na nie czekac, poczułam szarpniecie i moj gin mowi "jest Ania" (godzina była 13.05) i słysze płacz, za momennt mowi "jest Adas" (godzina 13.06) i znowu kwilenie. DZieciaczków nie widze tylko słysze, ze ładne, że takie długie W szoku byłam, w sumie to jak teraz o tym mysle to chyba troche byłam nieświadoma całej sytuacji . Za chwile pokazali mi mojego pierwszego bączka i nastepnie drugiego, a maluchy były takie podobne do siebie ze początkowo mysłałam ze pokazali i to samo dziecko. Lekarka powiedziała ze maluchy zdrowe dostali po 10 pkt, ważą Ania 2550 i 53 cm, a Adaś 2460 i 51 cm. Bylam szczesliwa, ale jakas taka nieobecna troche. POtem czułam tylko szarpanie i czasem myslałam ze zaraz spadne z tego łozka bo tak mnie targają, a potem tylko zobaczyłam nogi w górze i mysle sobie "czyje to nogi?" bo wydawalo mie sie ze moje dalej leza tam gdzie je połozyłam. Jednak okazało sie ze to były moje nogi i mnie juz przenoszą na normalne łózko. Ogolnie to wszystko dzialo sie tak jakby obok mnie, tak jakbym to nie ja uczestniczyla w tym wydarzeniu tylko ogladała jakis film, ale tez niezbyt uważnie. Marek czekał na mnie na korytarzu, dzieci jak sie okazalo juz widzial bo zostały przewiezione na noworodki i z racji tego że wielkie nie były wlożyli je do inkubatora do wygrzewajia sie. Ja pojechałam na sale pooperacyjną, za niedługo wrociło czucie w nogach, ale pojawil sie ból, na szczeście leków przeciwbolowych nikt nie żłaował wiec na chwile przychodziła ulga. Noc była straszna, bolało, a do tego bylo tak strasznie gorąco i duszno, lezałam nago, pic nie bardzo można bylo choc pielegniarka pozwoliła nam sie napic pare łyków wody. Nastepnego dnia rano stawiala nas pielegniarka do pionu, łatwo nie było, bol duży, ale jakos poszło, pierwszy prysznic z udziałem Marka, ktory pomógł mi sie umyc. A potem poszliśmy na noworodki obejrzec nasze maluszki. Jakież one były słodkie, dwa małe bączki razem lezące sobie na brzuszkach, slodkosci moje.
Jednak dla mnie to nie był koniec. okazało sie ze krwiak, ktory mi sie zrobił najprawdopodobniej z racji tego ze płytek krwi było bradzo mało, sam raczej niepredko zejdzie i ordynator zdecydowal ze trzeba go ewakuowac i w srode 5 dni po cc poszłam znowu pod nóż. Tym razem operacja byla juz w znieczuleniu ogolnym, a ze szpitala udało nam sie wyjsc w sobote 8 dni po cięciu.
 
Mój poród
Nic nie wskazywało, że tak szybko coś się rozwinie. Dzień wcześniej w piątek 27-go byłam na ostatniej wizycie u gina i miałam we wtorek się zgłosić do szpitala na ostatnie usg, badanie i ktg. Po wizycie zrobiliśmy runde po sklepach, do pracy L-4 i różne sprawy pozałatwiać.
Trochę się nałaziłam ale było ok. W nocy ok. 2 obudziłam się i wydawało mi się że koleżanka mi opisuje swój poród i ja to przeżywam, zaczęłam się śmiać – jak można wyczuć tak skurcze przez sen i poszłam spać. Po 20 min obudziłam się i poczułam – skurcz! I tak co kilka nascie minut to samo, potem coraz częstsze. Ok. 5 obudziłam męża, skurcze co 10 - 8 minut i mówie ze to chyba falstart i jak pójde do wanny to mi przejdzie. W wannie nie przeszło tylko się nasiliło. Jak wyłaziłam z niej mówie do Marcina że mi pociekło po udach a on, że spokojnie mnie wytrze a ja że mi wody pociekły. Zaczęliśmy się powoli zbierać miałam podpaskę, bo się wody sączyły cały czas- ale wg mnie mało ich było.
Pojechaliśmy na ip, położna mówi, że my dzis rodzić będziemy J
Po wypisaniu papierków ok. 8 poszłam na porodówke. Położne odesłały męża do domu bo lekarz przyszedł zbadał i powiedział, że 1 cm rozwarcia i to będzie wieczorny poród!!! A mnie napiepszały skurcze od krzyża że hej!
Po 15 min przyszedł mój lekarz (ordynator) i zaskoczony że co ja tu robie miałam we wtorek na badania przyjechać ;-) sprawdził co i jak i poszedł. Ja wyszłam na korytarz spotkałam się z Misialiną (ją akurat wypisywali).
Po jakimś czasie mój gin wychodził do domu i powiedział na obchodne, żebym dużo piła wody bo traci się dużo wody podczas porodu i życzył mi powodzenia, nie minęło kilka sekund za ginem idzie położna i mówi ze ma dla mnie kroplówke zleconą (z oxy).
Po 9 dostałam oxy i o 10 miałam mieć badania na gbs-a zrobione a tu o 10 rozwarcie na 7 cm!!! Za pół godz dzwonie po męża, ze na spokojnie ma się zbierać i przyjechać. Skurczybyki takie że zwijałam się na kolanach przy tym łóżku. Położna super o wszystko pytała a ja na wszystko się zgadzałam. Ona podać pani znieczulenie – ja tak, ona ogolić panią (nie zdążyłam w domu, bo nie myślałam że to będzie już)- ja tak, zrobić lewatywe – ja tak ogólnie stwierdziła że jestem bardzo zgodną pacjentką J.
Potem było mi lżej ale nie bardzo pamiętam co się działo miedzy skurczami, bo spałam.
Jak mąż przyszedł to słyszałam hasło: „dlaczego Pan nie wszedł zaraz przegapi pan poród własnego dziecka” Marcin przyjechał o 11.50. Podszedł do mnie zaczął masować po plecach i mówi”boli co”, a ja na to”w kur wy boli” ;-)
Położna mówi może pani iść pod prysznic, a ja że nie bo chce mi się kupe (nie wiedziałam że to są już parte) a ona no to rodzimy J
Po 3 partych Mateuszek był na świecie – 3570 g i 54 cm 9 pkt
Od razu położyli mi go na brzuchu i już nie pamiętałam o bólu wcale J
Potem położna zabrała go do zmierzenia i zważenia w między czasie urodziłam łożysko i lekarz mnie poszył.
Mnie przewieźli na sale poporodową i za kilka chwil przynieśli mi skarba na pierwsze karmienie. Po dwóch godzinach zabrali małego na dogrzewanie, bo urodził się przed terminem a mnie na sale. Niedługo po porodzie poszłam pod prysznic i potem po mojego skarba największego.
Szczerze myślałam że będzie gorzej, spodziewałam się wielogodzinnego porodu i pozytywnie się zaskoczyłam. Dodam jeszcze że mój lekarz na obchodzie w poniedziałek powiedział: ”Niech się pani cieszy ze urodziła pani wcześniej bo w terminie byłoby grubo ponad 4 kgJ

Niech mówią co chcą ja i tak jestem najszczęśliwszą mamusią na świecie J
 
Mój cudowny poród nr 2
Termin miałam na 25.06 ale oczywiście oznak porodu ani widu ani słychu. W środę 29.06 miałam wizytę u gina (na której jak twierdził mieliśmy się już nie spotkać bo wszystko wskazywało że do tej pory będę już mamą po raz drugi). Miałam ogromną nadzieję że badanie ginekologiczne wywoła jakieś skurcze i tego samego dnia coś się zacznie (miałam takie doświadczenie z poprzedniej ciąży, również przenoszonej). Lekarz zbadał mnie i umówił się, że jeśli nie urodzę do piątku to mam przyjechać na wywołanie bo on ma dyżur. Bałam się jak cholera bo słyszałam o oxy że bardziej bolesne są po niej skurcze. I się doczekałam...
Czwartek noc...budzi mnie o 00.25 skurcz. Pomyślałam że przeczekam bo takich skurczy miałam już wiele. Ale za 10 min następny, kolejne były "rozskakane" raz co 3 min, co 7min, co 5min. Ale z racji tego że wszystkie były w odstępach mniejszych niż 10 min to budzę męża że chyba jednak dziś urodzę. Nagle zrobiło mi się niedobrze i wymioty. Wtedy już wiedziałam że to na pewno to. Przed poprzednim porodem też wymiotowałam (wiedziałam że to reakcja na rozwieranie szyjki).
Na IP byliśmy przed 3.00, skurcze co ok 5min i rozwarcie na 3 cm. Przyjęli nas (mieliśmy szczęście bo została ostatnia porodówka a jak mnie przyjmowali to już ktoś dzwonił czy można przyjechać i odmówili z braku miejsc). Po badaniu papierologia no i na porodówkę. Niestety mój gin przeoczył badanie na paciorkowca i musiałam dostać antybiotyk w razie czego żeby mała przy porodzie się nie zaraziła, gdyż nie miałam wiedzy czy nie jestem nosicielką. Dostałam antybiotyk o 3.00 i babka mówi do mnie że lepiej żebym nie urodziła przed 7.00 bo antybiotyk nie zadziała. Ja szok...pomyślałam że fajnie będzie jak o 7.00 będę chociaż w połowie porodu. O 5.00 rozwarcie na 4 cm (trochę dół bo łaziłam dużo i liczyłam na 5cm). Bardzo pomagało mi jak stałam przy drabinkach i w trakcie skurczy robiłam ogromne koła tyłkiem, to było lepsze niż skakanie na piłce. Przed 7.00 miałam rozwarcie 6/7cm i już coraz gorzej radziłam sobie ze skurczami. Zmieniły się położne, bo była to ich pora i ta nowa mówi że mam sobie stymulować sutki. No to dobra. Robiłam to 5 min i nagle trach wody poszły. Mąż woła położną, ona sprawdza, pytam o kolor, ona do mnie że seledynowe, po czym wychodzi na korytarz i krzyczy do drugiej "zielone wody". Jak to usłyszałam to tak zaczęło mną telepać że nie mogłam zapanować nad swoim ciałem. Później ktoś mi mówił że to podobno nie od stresu tylko reakcja organizmu na ból. W każdym bądź razie miałam wtedy myśli o niedotlenieniu i innych brzydkich myślach, bo miałam świadomość że jeszcze trochę czasu zanim urodzę a była to godzina 7.00 (jedyne co było pozytywem to fakt że podany mi antybiotyk na paciorkowca już zadziałał). Pytam położną czy mogę do wody, a ona że jak wody były takie to jest przeciwskazanie i niestety nie. A tu skurcze coraz gorsze, taki skurcz narastający, chwilę jakby parte i znów skurcz puszczał. Najgorszy ten moment partego bo kazała mi nie przeć żeby szyjka nie pękła. To dmuchałam, krzyczałam byle tylko to ciśnienie rozpierające od środka jakoś rozładować. Jednocześnie widzę że położna już się przebiera i wszystko szykuje. Myślę sobie: "cholera ja naprawdę zaraz urodzę...tak szybko?" I rzeczywiście o 7.30 już parte i o 7.40 mała na moim brzuchu z wagą 4380g i długością 60cm!!! Oczywiście byłam nacinana, chociaż jak lekarka wyszła to położna mówiła że były warunki by nie nacinać, ale może lepiej że jednak bo gdybym pękła to jeszcze gorzej...
Później szycie i drobne zabiegi kosmetyczne.
Ten poród wspominam cudownie. Bałam się go jak cholera, bo przy pierwszym miałam ZZO a teraz wiedziałam że nie dostanę bo w tym szpitalu nie dają. I wiecie co...na długo przed porodem już nastawiałam się na jakąś masakrę na porodówce a jak przyszło co do czego to walczyłam z bólem psychiką, nie koncentrowałam się na nim. Fakt że wiele pomogło że po odejściu wód rozwarcie poszło praktycznie w ciągu 20 min. Ale jestem z siebie dumna, nie wzięłam nic przeciwbólowego, przeżyłam ten poród bardziej świadoma swojego ciała niż poprzednio z ZZO i przede wszystkim trwało to krócej. Jeszcze 2 dni po porodzie nie mogłam uwierzyć że nastawiałam się na jakąś tragedię a było naprawdę cudownie.
 
to teraz kolej na mnie - czytałam zawsze Wasze opowieści porodowe z zapartym tchem i nie mogłam się doczekać swojej a jak już mogę się pochwalić swoją historią to okazuję się że niewiele z niej pamiętam ale postaram się opisać tak jak ja to odczułam...
Jak wiecie 29.06 maiłam termin i poszłam na badania do szpitala w którym miałam rodzić okazało się że ładnie się wszystko ruszyło szyjka od ostatniego badania się znacznie bardziej rozwarła (miałam badanie w sob 25 po czym nastąpiło u mnie mega krwawienie i skurcze nieregularne + bóle jak na okres i stawiający się brzuszek) i wszystko ładnie postępuję, aha no i na ktg wychodziły mi piękne skurcze i to w miarę regularne których aż tak mocno nie odczuwałąm, znajoma położna i zarazem oddziałowa powiedziała że mam przyjść jutro, dała mi 2 czopki scopolanu i powiedziała że jutro postaramy się urodzić ja w skowronkach cała byłam myślałam że się zaraz popłacze z tego wszystkiego :D
nocke miałam nieprzespaną (ok 3 h snu) nie dośc że nerwy jak cholercia to jeszcze po tych czopkach skurcze dostałam bolesne ale nie przywiązywałam tak do nich wagi bo miałam świadomość że o 9 rano jadę rodzić ;)
...i pojechaliśmy z mężem i torbami do szitala, wlazłam na badanie - gmyranie mnie rozwaliło - fuck ból nieziemski - kazała mi się odwrócić i zanim się spostrzegłam miałam już robioną lewatywkę (tego też się bałam) potem standardowo kibelek a w tym czasie położna zajmowała się dokumentacją w moim imieniu, poszło szybciutko, przebrałam się w seksowną koszulkę szpitalną ;) i poszłam na salę porodów rodzinnych gdzie już czekał na mnie mąż, sala piękna warunki nieziemskie tylko jedyny minus że kibelka samodzielnego było brak ale nie szukała już dziury w całym...
przed 10 jakoś dostałam zastrzyk w tyłek przyśpieszający poród i dopiero zaczęła sie akcja, pochodziłam po korytarzu, prysznic, ruchy bioderkami i skurcze co 3 minuty, ktg pokazywało takie skurcze że masakra ale to i tak nie było nic strasznego w porównaniu do sprawdzenia rozwarcia i masażu szyjki (do tej pory mam ciarki na plecach), czas leciał mi tak szybko że nie wiem już kiedy miała rozwarcie na 4-5-6 cm,zaczeły sączyć mi się wody ale potopu nie maiłam, pamiętam że dostałam piłkę i w pewnych momentach mi ona bardzo pomogła, nie skakałam a ruszałam na niej tyłkiem, mój zrobił mi masażyk pleców ale dostałam takich bóli że później wszystko zaczeło mnie wyprowadzać z równowagi (zapomniałam dodać że mam parę zdjęć z tego okresu heh ale mam teraz bekę), kolejne badania i gmyrania wrrrrrrrrr....myślałam że tam padnę zaczęłam aż głośno sobie postękiwać, rozwarcie na przeszło 7cm skurcze co 2 minuty, trwające całą wieczność i tak bolesne że chciałam wygryzać ściany...
kolejne ktg i szok, przyleciała zaraz jakaś lekarka, ich miny były straszne od razu wiedziałam że się coś dzieję, gmyranko położnej potem lekarki przez cały czas ja leżąca na boczku i podłączona pod ktg, "stękałam pięknie" - jak to mój powiedział ;)
no i ten wyrok dziecko zle wstawione głowka nie zejdzie sama, a ręcznie się nie da jej wstawić, tętno dziecka silnie spada trzeba działać szybko - wpadłam trochę w panikę, tak nie miał przecież być!!! zaczełam płakać z tego wszystkiego mój też przerażony ale mnie uspokaja, bez wachania powiedziałam że się zgadzam na cesarkę, puerwsza co od mojego mężą "najważniejsze jest dziecko niech je ratują szybko a potem - a jak sie nie obudzę..." założyli mi cewnik, buziak na pożegnanie (to przerażenie, przejęcie i współczucie w oczach męża...) poszłam z gołym tylkiem i cewnikiem przez długi korytach, przeszłam przez salę gdze rodziła jakaś sn i darła się tak że myślałam że ja tam zarzynają, wlazłam do sali i miałam usiąść na stole, myślę jak jak mam cewnik mam se go wbić do srodka, byłam tak przerażona że cała latałam, usiadłam i miałam się nie ruszać i zrobić koci grzbiet, myśle sobie jak mam się kur.wa nie ruszać skoro skurcze mam częściej niż co 2 minuty a trwają jeszcze dłużej, normalnie wiecznośc, myślałam że padne, a ta kuła kuła i kuła i nic, 2 mówi do niej zmień igłę bo się juz tą nie wkujesz a ta odpowiada ja się nie wkuję i prubuję dalej, ból nieziemski nieudanego wkuwania i skurczy - myślała że im tam padnę...no i tak się stało
w jednej chwili zrobiło mi się słabo i ciemno przed oczami a do tego doszły trudności z oddychaniem, jednym słowem nie mogłam nabarć w żaden sposób powietrza do płuc jak by mi ktoś worek na łeb założył i trzymał, ciało flaczek i czuje że padam ledwo mnie tam złapali myślałąm żę ze stołu spadne, słyszałam tyło z oddali głosy szybko tętno matki spada zaraz nam na stole zejdzi intubować nie mamy czasu...ja tylko w tyślach pożegnałam się z synkiem i mężęm i całkiem odleciałam (aż mi sie chce płakać jak to pisze) pamietam moment jak przenosili mnie na przescieradle na 2 wyrko i głosy przy wybudzaniu Kasiu masz pięknego i zdrowego synka, nie mogłam wydobyc z siebie zadnego dźwięku a jak juz otworzyłam oczy wszystko bylo rozmazane nawet z bliska, moj zaczął mnie całować i mówić ze jestem dzielna itd nie mogłam uwierzyć ze jestem juz po :)
Tymek urodził sie przez cc o 13:50 z wagą 3300g i 10punktów apgar.
Tymcia widzialam na chwile pod wieczór ale po narkozie bylam tak pijana że niewiele pamiętam z reszta położyły mi go pod pacha ze widzialam go z gory nawet nie mogac stwierdzić do kogo jest podobny, na następny dziń mogłam sie juz cieszyc pieknym zdrowym synkiem i to bylo najwazniejsze !!!
kto by pomyslal ze przezyje pord prawie 2 w jednym :) ale dla dobra dziecka ni zachowawczym sie zrobic to jeszcze raz, jestem bardzo szczesliwa mamcią!!! Było warto!!! :D
 
Szymi zasnął więc i ja coś skrobnę. Wszystko zaczęło się tak nagle, ale za to 9 dni po terminie... niektóre z Was pewnie pamiętają, że byłam już lekko podłamana psychicznie - teraz wydaje mi się to takie niepoważne;) Ale do rzeczy! Codziennie, żeby zabić czas oczekiwania oglądałam sobie po kilka odcinków mojego ukochanego serialu Gotowe na wszystko. Ciekawa byłam czy zdążę ogarnąć cały siódmy sezon przed porodem. No i właśnie gdy skończyłam oglądać ostatni odcinek, o 14:00 poczułam skurcz, taki miesiączkowy, bardzo delikatny. Pomyślałam "niemożliwe", ale minęło równo 10 minut i bach - następny skurcz! I poczułam że coś mi się sączy chyba. Pobiegłam więc na kibelek, nadstawiłam dłoń i się napięłam a tu chlust - cała garść wody:)) "Ale numer - to chyba już" - pomyślałam, zadzwoniłam do Michała i powiedziłam mu żeby na spokojnie pokończył w pracy co ma do zrobienia, pożegnał się ładnie bo dzisiaj rodzimy:) Sama wskoczyłam pod prysznic, umyłam głowę, co by tłuszczem nie świecić na porodówce i napisałam Wam na forum że rodzę:) Potem wszystko potoczyło się tak szybko....
Michał był o 15:00 - ja przez tę całą godzinę skucze miałam równiutko co 10 minut. W szpitalu byliśmy 15:30, bo jeszcze na stację po zapasy wody pojechaliśmy. Ja po drodze obdzwoniłam rodzinę i psiapsiuły:)) Przed Izbą Przyjęć skurcze były już co 7-8 minut, ale nadal takie nienajgorsze, do zniesienia, jak ból miesiączkowy normalny. Jak już weszłam na badanie to modliłam się żeby skucze się pisały na ktg, bo wiadomo że bywa różnie. Ale na szczeście pisały się na 100% i to co 5 minut już:) Badanie rozwarcia wykazało 3-4 cm i po tym badaniu znowu mi wody chlusnęły. Położna powiedziała że postęp skurczowy mam książkowy więc na pewno szybko urodzę:) Zaczęłyśmy wypełniać papiery, a ja zaczęłam mieć już skurcze co 3 minuty i już niestety nie takie przyjemne:/ Wtedy od razu spytałam o znieczulenie - nie zakładałam tej opcji, ale ten rozwijający się ból automatycznie mnie do tego zmusił!
Na oddziałe byłam koło 16:30. Przebrałam się w mój sexy męski t-shirt, powiedziałam Michałowi co gdzie jest w torbach, żeby nie szukał i rozsiadłam się na fotelu - nie porodowym tylko takim zwykłym mięciutkim:) Fajnie się w niego wbijało paznokcie z bólu. Bo skurcze już miałam co 2 minuty i to konkretne. Przyszła położna, pobrała morfologię do znieczulenia, rozwarcie już 5 cm. Powiedziała że zaraz wraca z wynikami i z anestezjologiem. Moje skurcze już hardcorowe - zaczęłam jęczeć na maska. Michał blady, nie wiedział jak mi pomóc. Najgorsze było to, że między skurczami nie miałam praktycznie przerw, jeden słabł a już drugi narastał.
Przyszła położna i oznajmiła "krew się zsiadła i musimy pobrać ponownie" - ja już ledwo ciepła, z żył mi lecieć nie chciało więc z nadgarstka pobrała. Pomyślałam, że nie dam rady tak czekać na kolejną morfologię, że umrę z bólu przecież! No ale po paru minutach wyniki były gotowe i zza mgły bólu oczom moim ukazała się Pani Anestezjolog - mój zbawca:) Niestety pierwsza dawka nie zadziałała - cewnik się zawinął i musiałam czekać pół godziny dla pewności przed podaiem następnej dawki. W międzyczasie przeniesiono mnie na ten wielki fotel porodowy i musiałam usiąść i wypiąć kręgosłup - o dziwo ta pozycja okazała się dobra dla moich skurczów. W ogóle anestezjolożka mega miła - chwaliła mnie że jestem dzielna i że ładna ze mnie kobietka, że na pewno dzidziuś będzie śliczny i takie tam. Póki znieczulenie nie działało to słyszałam ją jak przez mgłę. W ogóle te skurcze odcięly mnie od rzeczywistości. Ale Pani A. obiecała że jak zacznie działać zzo, to będą istne Hawaje:)
No i nagle - odlot na Hawaje:) KTG napierdziela na 100% a ja NIC nie czuję! Świetny wynalazek to zzo:) Pani A. sobie poszła. A ja radośnie obdzwoniłam rodzinę i psiapsiuły że poród jest extra;))) Przyszły dwie nowe położne - przedstawiły się i powiedziały: "Sylwia, masz już pełne rozwarcie, niedługo urodzisz. Teraz zaczniesz mieć bóle na pupę - to znaczy że synek wychodzi już na świat. Ale dajmy mu chwilkę, niech sobie spokojnie wychodzi i jak poczujesz główkę pod palcem to rodzimy". I tak też się stało:) Kolejne 1,5 godziny miałam parte, takie bezbolesne w zasadzie, czułam tylko rozpieranie.
Położne przychodziły, pytały co słychać, "zagładały" do mnie:) i w końcu powiedziały: "Proszę wsadzić paluszek TAM, to poczujesz pusujące ciemiączko główki". No i wsadziłam i SZOK - normalnie główka już była tuż tuż:))) To mnie miało zmotywować do ciężkiej pracy, która mnie czekała - PARCIE... Trwało to na szczęście jakieś 40 minut, ale cholernie bolało! Dużą pomoc miałam w położnych - klaskały, kibicowały i chwaliły mnie za każde pacie. Zachowywaly się jakby ktoś je opłacił;)))
Okolo 10 min. przed finałem miałam kryzys - darłam ryja, że ja nie urodze i w ogóle już czułam że nie dam rady. Michał wyszedł ochłonąć. Ja kątem oka zaobserwowałam, że położna wzięła nożyczki... Jak je zobaczyłam, tak się przeraziłam i zmobilizowałam że po kolejnym parciu Szymi wyjrzał główką na świat. Po kolejnym skurczu był już cały na zewnątrz i zaraz na moim brzusiu. Kolejny skurcz i urodziłam łożysko, już zupełnie bezboleśnie:)
Przyszedł Michał, przeciął pępowinkę, a ja nie wierzyłam że to już koniec. Niby ponad 7 godzin od pierwszego skurczu, ale samego parcia niewiele. Okazało się że nawet nie pękłam - tylko jakaś błonka w środku - trzy szwy samowchłanialne - bardzo łaskotało jak mnie szyła położna:))
Potem zabrali synusia do pomiarów i spytali czy chcemy go jeszcze takiego naguśkiego czy już ubrać. Woleliśmy naguska. I tak kolejną godzinkę spędziliśmy we trójkę. Synuś na moich piersiach. Przygasili nam światło i mogliśmy celebrować narodziny:) Super, że teraz w szpitalach jest taka możliwość. Można odreagować, poprzytulać się z mężem i popatrzeć na cud natury jakim jest dziecko:)
W ostatniej fazie porodu miałam w głowie taką myśl, że następny poród tylko przez cc, ale już minutę po wszystkim wiedziałam, że dam radę i kolejny raz. Ból masakryczny, ale jak widać do przeżycia:) I na pewno ogromnie pomógł mi personel - trafiłam na suer fajne babki, dzięki którym poród był sprawny i Szymek wyszedł na świat zrelaksowany;) I taka miłość mnie wypełniła, że nawet nie zdawałam sobie sprawy że tak można kochać:)
 
19.06
wczesnie rano obudzily mnie bole menstruacyjne o raczej slabym natezeniu. Ogarnely mnie sprzeczne uczucia, z jednej strony cieszylam sie, ze moze w koncu cos sie rozkreci a z drugiej przypomnialam sobie o traumatycznych przezyciach zwiazanych z utata mojej pierwszej fasolki dokladnie rok wczesniej I poprosilam tego na gorze zeby przez przypadek nie uczynil mnie matka wlasnie dzisiaj.
Poranek minal normalnie, bole menstruacyjne minely, a ja zabralam sie za coniedzielne obowiazki. Ok poludnia, jednak bole powrocily z wyrazniejszym natezeniem I regolarnoscia. W dalszym ciagu nie dopuszczalam do siebie mysli, ze wlasnie dzis urodze. Jednak ku przezornosci powiedzialam domownikom, ze IDE wziasc prysznic zeby w razie czego byc gotowa do wyjscia. Zdazylam wejsc pod prysznic kiedy poczulam jak po moich nogach spywa ciepla ciecz. Pomyslam-zaraz przeciez jeszcze nie odkrecilam wody;D, to musza byc wody plodowe!!! Wychylilam sie wiec z lazienki I powiedziala mezowi I mamie zeby sie ubierali. Przyszla babcia spanikowala I zaczela plakac(jak by mi to bylo potrzebne!)
W szpitalu bylismy ok 1.30. Kupa papierkologii I takie tam wiec zanim sie polozylam byla pewnie ok.3. Ja calkiem zalana tam na dole, Bo wody przez caly czas sie saczyly.
Kiedy sie w koncu polozylam dostalam kroplowke z glukozy I cos na P przyspieszajacy rozwarcie. Na poczatki ostro sie upieralam zeby przejsc przez to wszystko bez znieczulenia, ale kiedy specyfik na p zaczal dzialac skurcze staly sie tak intensywne a moje cisnienie niski, ze razem z lekarzem podjelismy decyzje o znieczuleniu. Epek niestety od razu nie zadzialal I lekarz musial sie wkuwac 3 razy. Ale warto bylo, bo po nim odczulam niesamowita ulge, niestety nie na dlugo. Potem skurcze wrocily I przez ostatnie 4 h bylam praktycznie nieznieczulona. Ok godz 23 mialam juz pelne rozwarcie tylko jeszcze glowka byla za wysoki zeby przec wiec przez ostatnie 4 godziny porodu przezywalam skurcze jeden za drugim z nadzieja szybkiego happy end-u. Kiedy lekarz mi dal zielone swiatlo do parcia, wypchnelam go z siebie po trzecim podejsciu. Ben przyszedl na swiat juz po polnocy, 20.06 o 2.52 zdrowiutki I sliczny dokladnie takiego jakiego sobie wymazylam;)))!
 
Zabierałam się do napisania tych wspomnień od miesiąca :zawstydzona/y:
Zatem...termin miałam na 13 czerwca, jednak moja ginekolog miała złe przeczucia (podejrzenie hipotrofii u Hani, spadek tętna na ktg) i zadecydowała że mam się stawić 31 maja w szpitalu i zostane do samego rozwiązania. Żeby pożegnać się ładnie z mężem rano przed szpitalem było małe barabara :-) i jak tylko wyszedł do pracy poczułam, że mi się coś delikatnie sączy - szybki test 5 papierkami wykazał że to wody :szok:
Torby do taksówki i witaj szpital, okazało się że jest już rozwarcie na 2cm (wcześniej wszystko skrzętnie pozamykane) ale odesłano mnie ładnie na ginekologię gdzie spędziłam tydzień leżąc i marudząc z nudów.
W międzyczasie w piątek 4 czerwca miałam pierwszą próbę z oxy (38t3d) ale kompletnie nic a nic nie ruszyło.
W poniedziałek zapadła decyzja, że we wtorek 7 czerwca kolejna oxy (39t), więc nauczona pierwszym razem poszłam z książką-kryminałem w ręku, bo co się będę tyle godzin nudzić, przecież to i tak nic kompletnie nie da :-D-byłam przekonana Hanka chce tam zostać chyba do 42t.
O 7 rano wystartowała pompa z oxy, 8:30 pojawiły się niewielkie ale regularne co 3 minuty skurcze, po 9 badanie przez 3 lekarzy (kurde 3 łapy pod rząd wsadzali :wściekła/y:) - rozwarcie nie ruszyło ale szyjka mięciutka, skrócona.
Po 10 zaczęły się skurcze coraz bardziej odczuwalne i bardzo regularne. 11:55 nagle słysze puk i czuje mokro: pękł pęcherz i leją się wody, na co położne- no to Pani Małgosiu dziś rodzimy, zostaje już Pani z nami :szok: Ja nadal jakaś słobo przekonana do pomysłu rodzenia właśnie dzisiaj - nawet wody nie były dobrym argumentem.
Skurcze już mocne co 2 minuty, więc pisze sms do męża że wody odeszły i to dziś chyba Hanka wyjdzie i jakoś nie chce mi się w to wierzyć, więc niech spokojnie pracuje i będe go informować kiedy ma się urwać z pracy (chcieliśmy rodzić razem). Z każdą kolejną godziną było coraz gorzej, skurcze częste, bolało coraz mocniej i tylko czekałam aż pozwolą mi wstać i pochodzić, żeby ruszyło rozwarcie. Już prawie witałam się z piłką, położna ją przygotowywała, kiedy na ktg tętno Hanki spadło do 70. Mogłam już zapomnieć o opuszczeniu łóżka, pozostał mi tylko lewy boczek - nawet leżenie na plecach było zakazane. Kolejne skurcze coraz gorsze - bolało jak diabli, zwłaszcza że nie mogłam się ruszać. O 16 rozwarcie na 5cm, po badaniu ręka lekarki cała we krwi, na co położna podpowiada że to na pewno krwawienie z szyjki i już :no: więc telefon do męża żeby zmykał do domu, bo ma 40km do przejechania.
Skurczybyki nie do wytrzymania, podają mi ciągle maskę z tlenem ale nic nie daje, Hanki tętno znowu spada na 68. Wpychają mi do buzi jakąś rurkę, żebym głębiej oddychała. Kolejne 2 godziny mijają podobnie, skurcze ciężkie, lewy boczek, tlen - masakra. 18:15 Hanki tętno znowu 70 - panika wśród położnych i lekarki na dyrzurze. Dzwonią całe blade do ordynatora, szybko dają mi do podpisania zgodę na cc, przebierają w szpitalną koszulę. Ja się zwijam w skurczach i ciężko mi oddychać, Hanki tętno bardzo nieregularne...dzwonie do męża że jest niebezpiecznie dla Hanki i będzie cc (on w taksówce już pędzi do szpitala). Słysze jak położne obdzwaniają lekarzy i ściągają na sale operacyjną, mówiąc że nie możemy zwlekać. Wtedy zaczynam się bać co z Hanią, ale tak szybko mnie przewożą, że jestem w szoku że skończy się to cc. Słyszę jak ktoś dobija się do drzwi oddziału (jestem pewna że to mój mąż) ale słysze tylko, że nie ma czasu na otwieranie, trzeba szybko działać i wyciągać małą. Anestezjolog przygotowuje się do wkłucia, proszę go tylko żeby chwilę poczekał, bo akurat jest skurcz. Potem parawanik i czuje nogi takie odrętwiałe, czuje jak rozcinają mi brzuch i nagle takie ciepło zalewa mi brzuch i mostek (to chyba krew), stwierdzają że łożysko się odkleiło, wyszarpują coś z całej siły, mam wrażenie że latam po całym stole od tych szarpnięć. Wyciągneli Hankę, ale neonatolog ją od razu zabiera. Próbują pobrać krew pępowinową (bo miałam wykupiony zestaw z PBKM), ale łożysko niewydolne (wcześniejsza krew popwinna im zasygnalizować, że coś jest nie tak z łożyskiem:wściekła/y:), pępowina też ledwo dycha - nie udaje się upuścić ani kropli. Strasznie szkoda, bo chcieliśmy zabezpieczyć Hankę, ale to nie było wtedy tak istotne. Ordynator stwierdza, że jakaś słabo krzepliwa jestem, bo krew leci i leci. Podczas gdy czyszczą wszystko w środku, przynoszą zawiniętą Hankę i mówią że 3170g, 52cm, 10A - widze tylko buźkę ale ciesze się strasznie że 3170g, bo miała być hipotrofikiem z usg 2600. Zaszyli mnie i przenoszą ze stołu na łóżko i wchodzi mój mężuś spłakany, że widział Hanię i jest taka ładna, zdrowa, duża- płaczemy razem. Hanię zabierają do cieplarki, a mnie przewożą na oodział położniczy, mężuś jest przy mnie - nie możemy uwierzyć że Hania jest już na świecie i tak to się potoczyło. Ja jestem w głębokim szoku i nie dowierzam że jestem już mamą i mam pusty brzuch. Po 16h mnie spionizowali, a kolejne dni to już tylko ból, ból, ból po cesarce. Nie mogłam sie obrócić na bok, wstanie z łóżka graniczyło z cudem, podczas gdy 3 inne babki z pokoju po sn chodziły i zajmowały się swoimi dziećmi, karmiły. Ja ledwo ją trzymałam, mleka w piersiach nie było, ona płakała - zanim się zwlekłam żeby ją podnieść mijało 10 minut i już krzyczała jak szalona. Byłam załamana sobą po cc, ale na szczęscie ładnie się goiłam, Hania też miała dobre wyniki i wypuścili nas w 4 dobie do domku :)
 
Ja chyba jestem ostatnia.... no ale w końcu może uda mi się opisać swój poród - męża w domu nie ma, więc jest szansa, że nikt mi posta nie skasuje ;)

Termin porodu był na 01.06. Tego dnia miałam pierwsze KTG. Pani dr po KTG i konsultacji na której stwierdziła, że są "warunki żeby rodzić" skierowała mnie na USG, aby zobaczyć jak się ma Mała (ostatnie usg było robione miesiąc wcześniej). Wg USG waga Mai to ok 3940g. Pani dr stwierdziła, że nie ma co czekać, bo dziecko duże, donoszone, obciążony wywiad położniczy więc zapisała mnie na listę osób oczekujących na łóżko na oddział patologii, żeby wywoływać poród. Mam dzwonić i pytać czy nie zwolniło się łóżko, jeśli nie, to kolejne KTG 03.06. Łóżko się nie zwolniło, więc 03.06. znowu jadę na KTG. Idę do tej samej pani dr na konsultację co 01.06. Podczas badania wchodzą 3 palce. Pani dr dzwoni na oddział patologii i rezerwuje dla mnie łóżko pacjentki, która ma być "wypychana" po południu na porodówkę. Mam zadzwonić na oddział po 14ej i upewnić się, że mogę jechać. Po badaniu zaczyna mnie pobolewać brzuch jak na @. W domu sprawdzam jeszcze torbę do szpitala. Dzwonię po 14ej na oddział - każą zadzwonić po 17ej, ale w odpowiedzi na moje pytanie słyszę, że łóżko dla mnie powinno dzisiaj być. Mąż już o 15ej jest w domu. Skurcze coraz bardziej dokuczają.... Dzwonię po 17ej słyszę, że mogę już powoli przyjeżdżać. Mama patrząc na mnie mówi do męża, żeby się nie ociągał, bo ja dzisiaj urodzę! Skurcze co 5 minut, regularne... W szpitalu rzecz jasna trochę zeszło. Zanim mnie zarejestrowano na IP musiałam swoje odczekać. W końcu pan doktor prosi mnie do gabinetu na badanie. Dr się przedstawia i mówi, że będzie mnie przyjmował na oddział patologii... Znamy się, bo w 12tc ten sam lekarz na IP robił mi na prośbę mojej pani dr usg, kiedy ta nie mogła wyszukać tętna detektorem. Chyba strzeliłam grymas, kiedy przyszedł skurcz, bo dr pyta co się dzieje. Pięknie odpowiadam, że skurcz mnie złapał. Kładę się na fotelu do badania. Pan doktor stawia oczy i mówi mi, że on miał mnie przyjmować na patologię a ja tu rodzić będę - rozwarcie na 5cm!!! Przyznam szczerze, że nie czułam wcale tego badania, a w południe kiedy pani dr po KTG wcisnęła swoje 3 palce, to bolało :-/ Pan dr dzwoni na oddział i mówi, że ma pacjentkę do porodu. Miała się zwolnić sala na porodówce, ale trochę trzeba było poczekać. Kierują nas na KTG, żeby przeciągnąć w czasie. Pół godzinny zapis ktg pokazuje skurcze - są co 5 i 3 min. Boli jak cholera, ale myślę sobie, już bliżej końca. Nie mam pojęcia o której dokładnie trafiliśmy na porodówkę, ale mogło być ok 19-19:30. Poznajemy położną. Mąż twardo kroczy obok mnie, chociaż miał nie rodzić ze mną. Dostajemy salę wiśniową :-), przebieram się w koszulę, co jakiś czas zagląda położna i mówi co robić gdy skurcz nachodzi. Zmierzono mi miednicę - podobno piękne wymiary ;). Położna twierdzi, że Maja nie będzie raczej taka duża. Zaczynam w to wierzyć i powtarzam sobie w myślach, że nie będzie tak źle, że dam radę... Mówię położnej, że chce mi się chyba do toalety, więc mąż twardo idzie ze mną. Okazuje się, że to jednak skurcze parte - bardzo szybko przyszły, położna bada i mówi, że już mamy jakieś 8-9cm:szok: Rozwieranie szyjki postępuje. Ból niesamowity, bo główka wchodzi w kanał. Gorąco mi więc położna proponuje zdjąć koszulę. No to jestem golusieńka ;-) Co jakiś czas położna sprawdza tętno Mai. Pada pytanie jak chcę rodzić??? Zielonego pojęcia nie mam jak??! Z Igorem wyjścia nie miałam a tu taki luksus ;) Wdrapałam się w końcu na łóżko, mąż podniósł oparcie i tak prawie na wpół siedząc zaczęło się parcie. Położna mówi, że już widać worek owodniowy i kawałek główki - mam dać rękę i sobie dotknąć! A w życiu. Wolałam sobie ten widok wyobrazić ;-) Kolejne parcie i straszny ból. Mówię, że nie dam rady, bo strasznie boli. Położna mówi, że jeszcze jedno parcie i wyjdzie główka. Myślę sobie, jak wyjdzie główka to reszta już pójdzie jak po maśle. Pytam kiedy w końcu te wody odejdą??? Położna mi na to, że wcale nie muszą odejść! :szok: Tego szczerze mówiąc się nie spodziewałam. Położna mówi, żebym się nie wystraszyła, bo w pewnym momencie zawoła kogoś do porodu... Szczerze mówiąc, wszystko mi było jedno czy Ona będzie kogoś wołała, za bardzo mnie bolało podczas parcia, żebym się tym przejmowałam. Myślę, jeszcze jedno mocne parcie i wyjdzie główka, później parcie wyjdzie ciałko, ostatnie parcie wyjdzie łożysko... Zbieram siły i zaczynam przeć - już chyba nawet na bezdechu, całe swoje myśli skupiłam na parciu, żeby tylko wyszła główka. Czekam aż położna powie, żeby przestać, że jest główka a tu nic.... Położna krzyczy: RODZIMY!!! Boli cholernie!!! Widzę kątem oka jak położna łapie moje dziecko! Nie wyszła główka - wyleciała CAŁA Maja! Na tym parciu, które miało wypchnąć główkę mój poród się kończy - urodziłam dziecko i łożysko :) Położna powiedziała: "Maja będziesz miała szczęście w życiu, urodziłaś się w czepku" :) Tak więc moja kluseczka, przyszła na świat w worku owodniowym - nie doczekałam się odejścia wód. Ile porodów, tyle różnych doświadczeń. Najważniejsze, że szczęśliwie donoszone, zdrowe prawie 4 kg obłędnego szczęścia :-) Mąż, który mówił że nie będzie przy porodzie, dzielnie asystował. Dostał nożyce do przecięcia pępowiny - początkowo nie chciał, próbował kilka razy, w końcu przeciął pępowinę:-) Maja wylądowała na moim brzuszku. Szczęście obłędne! Te małe bezbronne istotki powalą każdego na kolana. Mąż jak chciał syna tak się zakochał w swojej dziewczynce. Położna mówi, że niestety popękałam!!! No i już wiem, że ten ogromny ból który czułam to było właśnie to... Maja leżała na moim brzuszku kiedy położna mnie zszywała. Troszkę bolało, ale taki ból, to nie ból. Zostaliśmy nagrodzeni za cały nasz trud, wysiłek - opłacało się :)!
Będę wdzięczna mojemu mężowi do końca życia, że jednak nie uciekł, że był, że się starał, że pomagał jak mógł.... Dziękuję Ci Kochanie!
 
reklama
Od porodu minęło już dużo czasu, i pewnie żadną z Was już tak bardzo nie interesuje jak wyglądał, ale może przyszłe mamy zerknął chociaż.:-D
Więc byłam 5 dni po terminie, miałam wizytę kontrolną na której zrobiono mi masaż szyjki (do przyjemnych nie należał) okazało się, że mam również rozwarcie na 3cm więc byłam szczęśliwa, że może szybko pójdzie. Wróciłam z teściową (bo przyleciała dwa dni wcześniej)
do domu i stwierdziłam, że łapią mnie skurcze, ale są jeszcze bardzo słabe. Postanowiłam wejść do wanny z nadzieją, że coś się rozkręci. Stało się inaczej, skurcze ucichły. Pobolewało mnie o chwila, ale ból był prawie niedostrzegalny. :wściekła/y:Nastawiałam się, na wywołanie które miałam wyznaczone na tydzień później. Darek wrócił o 18 z pracy zjadł obiad, obejrzeliśmy film i poszliśmy się położyć. Skurcze się nasiliły, ale dalej nie były bolesne. D mówi no chodź pojedziemy już, a ja że jeszcze za wcześnie, że i tak go odeślą a ja będę musiała sama się męczyć, więc wolę zostać w domu. Ale chwycił mnie taki skurcz, że myślałam że zęby połamię tak je zacisnęłam. Darek zaczął się śmiać, dając mi do zrozumienia, że miał rację. :wściekła/y:Ubraliśmy się i pojechaliśmy, była 23. W szpitalu skurcze zapisywały się na poziomie 80 a ja myślałam, że wykorkuję. Oczywiście wysłali mnie na oddział a Darka do domu. Wszystkie kobitki w pokoju spały, a ja stękałam, dyszałam i byłam zestresowana, żeby nikogo nie obudzić. O 2 nie wytrzymałam wezwałam pielęgniarkę i powiedziałam, że chcę gaz. Przeniosła mnie już na salę porodową sprawdziła rozwarcie, nadal 3 cm. Załamałam się, cały dzień skurczy, 3 godziny bardzo bolesnych i ani cm więcej. Bez zastanowienia wskoczyłam na piłkę. Bujałam się skakałam, kręciłam biodrami. O 4 pozwolili mi zadzwonić do Darka, żeby przyjechał. Dzwonie.....odrzuca połączenia, dzwonie drugi raz to samo, zaczynam kląć (dobrze, że nikt mnie nie rozumiał) za czwartym razem odebrał i przepraszał bo myślał ze to budzik i go wyłączał, no co za ułomek:wściekła/y::-D. Przyjechał i wszedł do pokoju w trakcie skurczu, gdzie wciągałam gaz jak stara narkomanka i jęczałam z bólu. Był przerażony:-) Pomęczyłam się tak do 6, rozwarcie na 4cm. Nie wytrzymałam poprosiłam o znieczulenie. Po jakimś czasie przyszedł anestezjolog, założył mi rurkę w kręgosłup. Mówię do Darka oj jak dobrze, już nic mnie nie boli. A on, jak Ty jeszcze nie dostałaś znieczulenia. I nagle poczułam, że muszę przeć. Położna sprawdziła rozwarcie 10cm!!!!!!! Po pierwszym partym odeszły mi wody, ale w taki sposób, że miałam wrażenie, że pół sali opryskałam. Po drugim urodziłam główkę, a po trzecim Asia już była na świecie. Usłyszałam płacz i łzy same pociekły. Dopiero po jakiejś chwili zobaczyłam, że Darek nagrał wszystko aparatem. Na początku go opieprzyłam, ale później stwierdziłam, że jeżeli mi się nie spodoba to mogę wykasować. (nie wykasowałam) Widziałam w jego oczach tą iskrę, powiedziła, że jest ze mnie dumny, a ja wiedziałam, że bez niego nie dałabym rady. Po chwili dostałam Asiunię, i jak za dotknięciem różdżki przestała płakać. Patrzyła na mnie tymi swoimi wielkimi oczkami. Darek obdzwonił wszystkich z informacją o nowym członku rodziny. Potem odwieźli nas na oddział, Darek po chwili pojechał do domu, a my z Asiunią zasnęłyśmy po ciężkiej dla nas obojga nocy. :-):-)
 
Do góry