reklama
Forum BabyBoom

Dzień dobry...

Starasz się o maleństwo, wiesz, że zostaniecie rodzicami a może masz już dziecko? Poszukujesz informacji, chcesz się podzielić swoim doświadczeniem? Dołącz do naszej społeczności. Rejestracja jest bezpieczna, darmowa i szybka. A wsparcie i wdzięczność, które otrzymasz - nieocenione. Podoba Ci się? Wskakuj na pokład! Zamiast być gościem korzystaj z wszystkich możliwości. A jeśli masz pytania - pisz śmiało.

Ania Ślusarczyk (aniaslu)

  • Czy pomożesz Iwonie nadal być mamą? Zrób, co możesz! Tu nie ma czasu, tu trzeba działać. Zobacz
reklama

Opowieści z ... porodówki !! /bez komentarzy/

7.12 w nocy po wyjściu z wc, o godzinie 3.15 zaczęło coś ze mnie wypływać. Z początku pomyślałam, że to śluz. No ale że miałam wkładkę to się tym nie przejmowałam. Leżę w łóżku a to dalej się sączy. Już bardziej przerażona myślę sobie O BOŻE OBY TO NIE BYŁY WODY! Tak bardzo chciałam porodu a tak bardzo w tej chwili byłam przerażona. Wstałam z łóżka, biegiem do łazienki, a tam chlust. I tak kilka razy chlupła ze mnie woda. Wiedziałam, że to wody płodowe, nie miałam wątpliwości, budziłam Mojego a ten przerażony nie wiedział co robić. Zadzwoniłam do moich rodziców bo prosili jak już tak daleko będzie. Nim do szpitala pojechałam to zmywałam lakier z pazurków:p I dopakowywałam pierdoły do torby. Uspokoiłam się i pojechaliśmy do szpitala. Tam wywiadzik, potem o godz 5 nad ranem byłam na porodówce. Porodówka trzyosobowa. Każda część oczywiście od siebie oddzielona, ale słyszałam rodzące kobiety. A raczej wyjące:p Ja dla odmiany byłam oazą spokoju bo skurcze nie były jeszcze takie częste. Podłączona leżałam do ktg. I obserwowałam skurcze. O 7 zostałam podłączona do tlenu oxy. Czułam się jak ćpunka hehe. Wkurzały mnie te rureczki w nosie. No ale od 7.30 już skurcze były nie do zniesienia, bolało jak diabli, były częste. Doktorek tylko patrzał na ktg i mówił, że na pewno szybki poród będzie bo mam piękne skurcze. Miałam straszne bóle parte, miałam wrażenie, że chcę kupkę, nie mogłam przeć a ja parłam:p Nie dało się nie przeć:p No o 8 dostałam pozwolenie na parcie to parłam z całych sił. Główka Małej była twarda jak cholera, bolało. Nacięli mnie bo wyłam z bólu i główka nie chciała przejść. O 8.10 urodziłam:) Ufffff. Pierwsze moje słowa jak dali mi Martynkę na brzuszek ''Martynka'' a potem ''Jaka ona piękna'':) I w dodatku mnie ochrzciła bo mnie obsiusiała:) Potem ją wzięli na badania, mierzenie, ważenie, ubieranie. Mnie szył doktorek. Boże co za ból. I jeszcze tak wolno to robił a szewków nie mam dużo. Potem na 2h z Małą zostałyśmy przewiezione na korytarz. Tam się nią cieszyłam:) Niestety bez J. Z powodu świńskiej grypy nie było porodów rodzinnych a potem odwiedzin, jedynie ktoś bliski mógł dowozić jakieś rzeczy i dziecko zobaczyć przez szybę.
Po 2h przewiezione zostałyśmy z Małą do sali 6 osobowej. Nas było 5. Same doświadczone kobietki a ja pierworódka niedoświadczona:p 11ego wyszłyśmy do domku.

Mała w dniu narodzin miała 53cm, 2860g i 10pkt:)

Poród nie był taki tragiczny. Sądziłam, że rodzić będę z 15h a nie 3:p
I bardziej od porodu bolało mnie zszywanie.
 
reklama
a wiec..hehe
przyjeli mnie na oddzal o 18:20 z rozwarciem 2cm i reguralnymi skurczami co 5 min o sile 40-70....
i tak sie meczylam cala nac...rano o 9 skurcze takie same a rozwarcie 3 cm tylko...
wiec o 11 siadlam na pilke i do 12 wyskakalam sobie 7 cm...anystezilog odmowil zzo stwierdzila ze nie wkuje sie w kregoslup w ktory byla podawana chemia bo moze isc zniecczulenie do gory jakby byly zrosty...
skurcze co 3 min. a rozwarcie nie chce ruszyc..weszlam na 15 in do wanny i to bylo super ulga niesamowita...
ale rozwarcie stanelo i koniec..
przebili mi pecherz plodowy, i dali zastrzyk z oksytocyny, i nic....
wiec dalu mi jeszcze kroplowke z oksytocyna..
i szlag chcial mnie trafic skurcze straszne, i w odatku co 15 sekund nie mialam jak oddychac...
ublagalam cc..
zawiezli mnie na blok operacyjny, podlaczyli do aparatury nasmarowali brzuch jodyna, przywiazali nogi i rece, juz maja podawac narkoze i slysze glowke widac rodzimy normalnie...
a ze stol operacyjny plaski to parte mialam slabe wyciskali malego az mam krwiaki na brzuchy..
ale dwa parte na glowke, jeden na cialko i jeden na lozysko..

potem przyszedl lekarz do szycia z bloku oprac. i mowi mu polozna pacjentka bez zzo moze dr znieczuli..
a on "nie przyszedlem sie bawic"
i szyl mnie ku..s na zywca...
a ze mialam juz cewnik do cc to popekalam nawet przy cewce moczowej..;/
mam 17 szwow...
ale dziekuje Bogu ze tak sie skoonczylo bez cc...

warto bylo sie meczyc juz nie pamietam bolu:-)
 
No to teraz moja kolej ;-)
7.12. o 16 zamówiliśmy z mężem pizzę... nie było żadnych bóli ani skurczy :confused2: Około 16.30 przyszła pizza a mnie zaczął boleć brzuch, tak okresowo... Powiedziałam mężowi, że mi niedobrze i poszłam do wanny :-) W wannie po około pół h wzięły mnie skurcze, ale myślałam, że to są Braxtony... Jak mąż zaczął liczyć ich częstotliwość to się okazało, że są co 3 minuty :szok:
No to o 19.40 sruuu do szpitala... Na IP nie zrobili mi już żadnych badań bo stwierdzili, że nie ma czasu tylko od razu zawieźli do sali do porodów rodzinnych... Mąż dostał wdzianko szpitalne XL a jak zapytał o mniejsze to położna stwierdziła, że bierze albo te albo nie zdąży na poród :-D
Na sali podłączyli mnie do KTG na jeden skurcz, zmierzyli miednicę... i lipa :wściekła/y: Wyszło, że mam 'rozmiar' 16 i nie urodzę naturalnie :no: W związku z tym, że miałam pełne rozwarcie ordynator trzymał mi palce 'na dole', żeby główka Maćka nie weszła w kanał rodny a inny mnie ciął... O 20.45 przyszedł na świat nasz synek, 55cm, 3150g i 10 pkt :tak: Jak zobaczyłam Maćka, takiego malutkiego i słodkiego to się aż popłakałam ;-)
Prawdziwymch bólów porodowych nie odczułam, ale wstać następnego dnia po cesarce to KOSZMAR :-D ale dla takiego cudu warto przeżyć wszystko :tak::tak::tak:
 
Wiec tak: O 6 rano jak zwykle z pierwszym dzwonkiem telefonu zauwazylam jakbym popuscila cosik do lozka... lece do toalety i sprawdzam za pomoca kegla co to jest. Nic, to nie to, ale siusiam com chwila i jakies tre skurcze odczuwalne sa... nie jestem pewna co to, przy pierwszej ciazy bylo zupelnie inaczej... Maz wstal i mowie, nie wiem, ale moze sprawdzimy... tymbardziej, ze te niby siuski sa troche czerwone, a buraczkow wczorej nie jedlismy ;) On oczywiscie jedziemy. Skurcze sa, niezbyt bolesne, wykapalam sie, ubralam, i kiedy podjechala taksowka wiedzialam, ze to sa wlasciwe skurcze))) Odwiezlismy starszego do szkoly i o 8 bylismy na miejscu. Skurcze co raz piekniejsze, oddycham wg wskazowek wyczytanych w necie... Przyszedl Doktor, rozwarcie na 4 pa , wyslal na porodowke. Maz oczywiscie zaplacil te nieszczesne 300 zl za rodziunny. Na sali byla pilka, na ktora siadlam, zeby wykorzystac ten cud i niby mial usadowic glowke dziecka w odpowiednim miejscu. kiedy juz zeszlam, skurcze byly paskudne, dobrze, ze w ogole bylam w stanie zejsc z pilki. Siadlam (nie polozylam sie!) na fajnym rozkladanym lozku, Super polozna sledzila rozwarcie i stwierdzila ze maly sie nie tak ustawil, ze sprobujemy na prawy boczek i pare skurczy i zobaczymy czy sie uda. Bylam juz zalamana, Drugi raz cesarka? i te 300 zl... no lae polozna powiedziala: jest! na plecy i przec. Dobrze, ze powiedziala jak, bo tego jeszcze nie przezylam i gdyby nie powiedziala, nie wiedzialabym zupelnie co robic. Oczywiscie jakies znieczu;enie dozylne dostalam, jakis oglopiaczek, czy co... kilka razy poparlam tak jak kazali i czulam, jak synek sie przeciska, lekarz z polozna na zmiane krzyczeli: blondyn! nie brunet! Widok wylaniajacego sie maluszka byl piekny, choc zakrwawiony, a naciecie bolesne. Potem najgorsze zakladanie szwow, tymbardziej ze mam jakies zylaki i one poopekaly. Stracilam duzo krwi, potem mnie zatankowali na litr. W lusterku sie nie poznalam, blada i spuchnieta, oczy czerwone, teraz juz doszlam do siebie, po tygodniu spedzonym w szpitalu. Maly mial jakies bakterie i zainstalowali mu antenke na glowie, przez ktora wlewali jego pierwszy antybiotyk. Zoltaczka nas ominela.
Szpital - jestem malo wymagajaca, wszystko przetrzymam. Nawet zasloniete okna, bo na zewnatrz remont, halasy i przeklenstwa robotnikow tez, brak tlenu juz gorzej, nie bylo jak wywietrzyc sali( jedzonko takie jak lubie, wszystko gotowane i marchewka mniam, ale juz jestem w domu i walcze. Najpierw z pokarmem, teraz z nie wiadomo czym u malego. Jest wyjatkowo niespokojny, caly dzien na rekach... mam nadzieje, ze to nie objaw kolejnej choroby tylko efekty przeszlej i niedlugo bedzoie lepiej/
Pozdrawiam slonecznie!
 
I kolej na mnie:
10.12.2009 skurcze regularne zaczęły się ok 1w nocy ale wody nie odchodziły, nie chciałam panikować więc tel do ginki- powiedziała że jeżeli będą bardzo bolesne skurcze to IP, jak wody odejdą tak samo IP, a jeśli bóle będą znośne to poczekać do rana i tak też było. O 8 pojechaliśmy do szpitala, jak przyjęli mnie na oddział i podpięli ktg to badał mnie ordynator i mówi że mam 3 cm rozwarcie i ładne skurcze więc stwierdził że przebije mi pęcherz płodowy żeby wody odeszły to pójdzie szybko. Byliśmy na porodówce rodzinnej - i to był znakomity pomysł, dostałam jekiś zastrzyk, lewatywa- polecam bo na prawdę dużo daje, potem czopek na skurcze. I tak dotrwaliśmy do 13, rozwarcie było już 8 cm i mówią że za godzinę będzie po wszystkim, ja zadowolona jak nie wiem bo bóle dawały się ostro we znaki, ale jak przyszli na salę i badają mnie po godzinie okazało się że nic nie idzie dalej, bóle były bardzo silne na ktg dochodziły już do maxa ale krótkie...Opadałam tak z sił że po skurczu zasypiałam, a zanim podpięli mi ktg to jak powiedziałam że bardzo mocne mam skurcze to położna do mnie że ja pierwszy raz rodzę i nie wiem czy to są mocne skurcze - menda jedna - poza nią wszystkie położne były ok. Czekaliśmy do 16.30 - znów podpinają pod ktg skurcze dalej takie mocne a rozwarcie dalej 8cm, więc kroplóweczkę oxy dostałam, ale na ktg małej przy skurczach strasznie zaczęło lecieć tętno więc lekarz szybko za oxy podłancza kroplówe NaCl i mówi że będziemy ciąć. Chwila moment byłam na stole operacyjnym, tam znieczulenie zzo mi podali, po chwili lekarz zaczyna ciąć a ja tylko zdążyłam powiedzieć: ała, znieczulenie nie chwyciło, cieli na żywca, więc mnie uśpili i znieczulili całościowo. Potem to pamiętam tylko jak mnie wieźli na salę... i zaczynałam się budzić widzę mojego męża przez mgłę, nie mogłam mówić bo mi gardło przy intubacji podrażnili, wyszeptałam tylko:"jak tam mała" a on że zdrowa i śliczna.Więc już mi było wszystko jedno. Jak mi ją przynieśli po 2 godzinach po cięciu, które było o godzinie 17.25 - położna przystawiła mi ją do piersi a mała tak mi się przyssała że aż mi się łzy polały ze szczęścia. Potem dostałyśmy salę rodzinną jednoosobową, mąż mógł być z nami cały czas pomimo że odwiedzin w szpitalu nie było. Wypisali nas po 7 dniach bo mi się macica nie chciała obkurczyć i podpinali mi jeszcze oxy w 5 dobie.
 
a wiec u mnie było tak ze lezałam sobie na patologii ciazy od srody 2.12 czyli od wyznaczonego terminu bo małej tetno spadało jak sie wierciła w piatek 4.12 umówiłam sie z lekarzem ze jak sie nic nie wydarzy to w poniedziałek sie mna zajmie ale stało sie inaczej...
sobota 5.12 układałam sobie pasjansa i słuchałam sobie muzyki na lapku do 1.00 w nocy mała sie przez dwie godziny intensywnie wierciła w brzuszku ale wkoncu poszłam spac i po pół godziny snu
obudziło mnie miłe ciepełko w łózku mysle sobie posusiałalam sie:sorry: ale jak mi chlupło to juz nie miałam watpliwosci:eek:
wsałam poszlam do kibelka załozyłam ta wielka podpache i poleciala do siostry trzesac sie jak galareta:-( oznajmiłam jej co sie dzieje wzieła mnie na zapis i wezłała lekarza na zapisie skurcze mozna powiedziec zadne lekarz zaczoł mnie badac nie wiem ile tam palcy włozył ale bolało jak cholera a rozwarcie na OPUSZEK:oo2: a to dopiero byl pikus a i po jego badaniu dopier mi czop wypadł
spakowałam sie nadal trzesac sie jak galareta i zawiezl mnie na wozku na porodowke tam znow badanie ,antybiotyk , ktg, nospa, papaweryna i cudowna tabletka na spanie zebym im przypadkiem do 7.00 nie urodziła a od około czwartej juz zaczynalam miec regularne skurcze co piec czasem co trzy minuty i ZARABISTY BOL KRZYZA:zawstydzona/y::zawstydzona/y: miałam nie brac tej tabletki bo wiedziałam jakie ma działanie ale bolał mnie ten krzyz prze okropnie i mysle sobie moze mi to pomoze i tu był moj bład od tego momentu przysypiałam na chwile i budziłam sie jakies dziwne rzeczy widziałam i wogole nie szło sie ze mna dogadac maz wydzwaniał a ja nie wiedziałam co mowie a krzyz bolał jak nie wiem co ...
wody lały sie ze mnie litrami tzn. takie miałam wrazenie
koło siodmej przyszła zaspana pani doktor zbadała rozwarcie a rozwarcie na palec :sorry: a ja nie wyrabiam z tymi plecami
mniej wiecej koło tej godziny wrociła mi swiadomosc
przyszła nowa zmiana połoznych dostałam opiernicz ze chyba nie lubie swojej rodziny bo sciagam ja tak wczesnie gdzie porod w polu ( a maz i siostra zadzwonili dzwonkiem a blok porodowy bo ze mna sie dogadac nie mogli ):-(
nie wiem ile razy jeszcze badała ta połozna ale bolało to okropnie chyba recznie probowała mi to rozwarcie zrobic w miedzyczasie była lewatywa to wszystko i tak pikus w porownaniu z tymi bolami z krzyza
nie wiem o ktorej dokładnie wpuscili wkoncu moja siostre ale to chyba było miedzy 9-10
ja jeszcze nie miałam tych magicznych dwoch palcy aby podali mi zzo
co ja wygadywałam :eek: ze sie nie nadaje do rodzenia zeby mi cc zobili zeby mi wogole pomogli gryzłam poduszke z bolu :-(
połozna była niezbyt miła dostała tez oper ze łózko zabrudziłam tymi wydzielinami i generalnie miała mnie gdzies
wkoncu przeszłam na sale do porodow rodzinych i jeszcze to potrwało zanim magiczne dwa palce sie pojawił przyszedł anestezjolog stary poczciwy człowiek bardzo sympatyczny w porównaniu do tego towarzystwa połoznych to anioł załozył cewnik to tez nie bolalo tylko zachrobotało w plecach puscił kroplówke i normalnie nastapił moj powrot do zywych :-):-)
w miedzyczasie moja siostra dała co nie co:happy: połoznej i ta juz na krok mnie nie odstapiła :-p rozwarcie juz na samym znieczuleniu szło dalej za pewien czas podłaczyła mi oXy i sama nie wiem jak to sie stało ale tak szybko poszło do pełnego rozwarcia :shocked2: nastepnie jescze na zwykłym łozku cwiczyłam parcie az wkoncu przeszlismy na fotel parcia mam wpisane 20 minut przyjemne to nie było ale w porownaniu do boli z krzyza to i tak pikus:happy: naciecia nie czułam z szywaniem gorzej ale jakos dalismy rade;-)
powiem jeszcze ze ta połozna co sie pozniej tak ładnie mna zajeła wczesniej odgrazała sie ze wieczorem urodze a urodziłam o 13:happy:pewnie by mi tej oxy wczesniej nie dała jakby z nia moja siostra nie porozmawiala
nie wiem jakby to było jakby nie mieli tam zzo i bym była tam sama pewnie porod zakonczył by sie na kleszczach albo na cc bo by mnie tam wymeczyli na maxa
a jeszcze inaczej wygladało by to jakbym sobie zaczeła rodzic w powszedni dzien bo miałam tam lekarza ktory by sie mna zajał
ahhhh:eek: nie ma co gdybac było jak było
przepraszam ze tak chaotycznie opisana ta historia ale ja wtedy czułam sie jak w matrixie
 
Ostatnia edycja:
No to przyszedl czas na mnie , zeby opiesac swoj porod.
Szczerze to chyba zadna z nas nie ma ochoty juz do tego wracac ale ku wiedzy innych trzeba napisac opowiadanko.

A wiec tak...

Jak juz pisalam termin mialam na 11.12. Do tego czasu bylam cierpliwa i nie mialam zamiaru niczego przyspieszac jednak gdy 11.12 nadszedl a u mnie nie bylo zadnych objawow porodu (poza tymi przepowiadajacymi zblizajacy sie..) wybralam sie do gineolog na masaz szyjki.
Po masazu (ktory nie byl wcale taki bolesny) uslyszalam ze do 48h powinna sie rozpoczac akcja.
W domu pobolewal mnie brzuch jak na okres i zaczelam plamic.
Myslalam ,ze to po naruszeniu szyjki i wciaz ciezko bylo mi uwiezyc ,ze cos ruszy.
Noc przespalam.
Nastepnego dnia wylecial mi czop i wieczorem skurcze zaczely sie nasilac i byly ciut inne od tych , ktore pojawialy sie do tej pory. Wiedzialam ,ze to to ale balamsie ze akcja sie nie rozwinie. Ze wszystko sie uspokoi po jakims czasi. Skurcze jednak nabieraly regularnosci. Zaczelam biegac do toalety. Czyscilo mnie. Zasnelam na kanapie na godzinke bo nie moglam juz wytrzymac taka bylam przymulona. Po drzemce skurcze byly co 7-9 min.Zdecydowalismy ze czas wziasc prysznic i jechac do szpitala. O 23 bylam w szpitalu. Po drodze z samochodu do wejscia poczulam mokro miedzy nogami :). Myslalam ,ze to wody jednak zalalm sie krwia.
Na izbie o dziwo bylam jedyna rodzaca wiec biurokracja zajela tylko kilka minut.
Odrazu skierowano mnie na sale porodowa gdzie wraz z moim M sie rozgoscilismy. Dostalismy wode i zajelismy miejsca. On na krzeselku a ja na lozu. Dodatkowo kazali mi smigac po korytarzu co by sie skurcze rozkrecily. Po 15 min skurcze byly co 2i5 min. Polozna powiedziala ze pojdzie szybciutko. 0.5h i pozamiatane . Oj jaka bylam szczesliwa. Smigalam po tym korytarzu z usmiechem mimo ,ze bolalo coraz mocniej. Po godzinie smigac juz nie dalam rady. Zaczelam wyc jak jakis wilk i musialam sie polozyc na lozku. zaczelo mnie mdlic. Przywiezli mi gaz. Po jednym wdechu wiedzialam ,ze tonie dla mnie. Czulam sie jakbym miala jakis zjazd po narkotykach. Odmowilam wiec uzywki i wylam coraz glosniej. Biedny M nie wiedzial co robic. Jeszcze sie wysilalam na jakis usmiech. Niestety po kolejnej godzinie kiedy przekluli mi pecherz plodowy oprosilam o epidural, Gdybym wiedziala ze sciagniecie anestezjologa , przygotowanie mniei calej akcji, ze wbije mi sie zle i bedzie klola raz jeszcze, ze znieczuli mi tylko pol ciala i bede potzrebowala kolejna dawke nie czekalabym az tak dlugo. W kazdym badz razie myslalam ,ze nie wyrobie i chcialam tylko krzyknac "zamknijcie sie wszyscy i wbijajcie sie w ten moj kregoslup bo odlece". Nie krzyknelam tylko dlatego ze akurat wylam a jak nie wylam to lapalam powietrze:szok:.
Epidural zaczal dzialac. W koncu zrelaksowana bez czucia w nogach i posladkach zostalam zbadana - PO 4H REGULARNYCH SKURCZOW CO 2 MIN ROZWARCIE NA 1CM:crazy::szok:.
Wiedzialam ,ze tak bedzie . Pierwszy porod odbyl sie na oksytocynie od poczatku bo nie bylo wcale akcji. Trwal tylko 2h 45min. Mowilam im ale mnie nie sluchali. Nie mieli podstaw do podani:-(. w kazdym badz razie. decyzja zapadla. Oksytocyna. Dzieki Bogu. W koncu sie to skonczy.
Niestety lekarz zajety bo robi nagla cesarke . Wiec kolejna godzina czekania. na szczescie juz nie bolalo. Jedyne to ze bylam uz strasznie wymeczona. po podaniu oksy po 1h skurczow , ktore widzialam tylko na monitorze bo nie czulam juz nic zajrzeli pod przescieradlo.
OJEJ - GLOWKA. To PANI NIE CZUJE PARTYCH????:szok:
No q...rwa juz nic nie czuje. :)
Nogi do gory i przepmy. Niestety glowka nie przechodzi wiec musieli mnie ciachnac.
Nie przechodzila bo maly okazal sie klockiem wielkim - 4160 :-):-D
I juz mam go przy sobie. |Rozryczalam sie jak dziecko. Moj M byl szczesliwy. wszyscy bylisy juz razem dokladnie o 6.00 13grudnia.
Okazalo sie ze ciecie mam malutkie, szycie nie czulam wcale. Na drugi dzien moglam juz wyjsc do domku. Czulam sie swietnie od samego poczatku.
Moja kluska na poczatku (pierwsze godziny) wydawala mi sie taka brzydka i nie moglam pojac, ze to moje dziecko. Teraz swiata poza nim nie widze. jest najpiekniejszym dzieckiem na swiecie i strasznie go kocham. Moj Max.
 
To i ja napiszę o moim ekspresowym porodzie.

O 2.30 , 8.12 obudziłam się z dreszczami, było mi strasznie zimno, zaczęło mnie gonić do toalety, co 10 min.
Myślę sobie "ładnie , złapałam jakąś grypę żołądkową i to tuż przed terminem(termin na 15.12).
I tak ze dwie godziny latałam i trzęsłam się.
Koło 4.30 zaczęły mnie boleć plecy, miałam lekkie skurcze , ale takie jak te przepowiadające , więc stwierdziłam że nie będę panikować i położyłam się spać.
Nagle toś mi popłynęło, wstaję , patrzę czop.Godzina 5. Zadzwoniłam do mamy żeby zaczęła się zbierać i niech przyjeżdża do dzieci (chłopcy śpią), mówię jej że koło 6 to my z mężem już pojedziemy do szpitala.
Tyle co skończyłam rozmawiać dostałą tak silnego skurczu ,że obudziłam męża i mówię "jedziemy".
Dzieciaki zostały same, na szczęście mama już dojeżdżała ,więc była 5 minut po naszym wyjeździe .
Jedziemy, ja mam skurcze co minutę, wściekam się na męża .
Do szpitala miałam blisko , jakieś 10 minut o tej porze dnia-nocy- tylko mgła była taka ,że drogi mąż nie widział.
Dojechaliśmy, Pani każe mi wypełnić papiery na Izbie przyjęć, ja jeszcze w kurtce .Nagle czuje że to już parte. Mówię jej,że ja już rodzę .
Zabrali mnie szybko na wózek i na porodówkę , tam wszyscy zaspani.
A ja już nie mogę wytrzymać najchętniej to bym już parła i urodziła a położna do mnie mówi że muszę wytrzymać jeszcze ze trzy skurcze bo oni muszą się przygotować.
I tak wytrzymałam.
Wreszcie "może Pani przeć". Raz - główka , dwa ciałko i jest młoda na świecie , o 5.37. Dali mi ją , była taka cieplutka i maleńka :-):-):-). Potem łożysko i szybkie szycie.
Wszystko to wydarzyło się w 40 min, potem tak sobie pomyślałam,że gdybym nie wyjechała o 5 z domu to mogłabym urodzić w samochodzie.
Czasami lepiej panikować i jechać do szpitala wcześniej , nawet jakby mieli was odesłać do domku.
 
To ja może tak w skrócie opiszę jak wygląda planowane CC w Szwecji, bo
tylko tego doświadczyłam :-)

3.12 o 7 rano mieliśmy się stawić w szpitalu. Zanim jednak to
nastąpiło 30.11 mieliśmy spotkania z ekipą, która miała się zajmować
operacją, czyli z położną, która nam opowiadała co i jak (okazało się,
że miała też dyżur w dzień porodu, ale zajmowała się inną parą, my
dostaliśmy inną położną), głównym anastezjologiem (świr jakich mało,
ale cudownie go wspominam z samej operacji) i z główną chirurg (która
na naszą prośbę o niepołamanie dziecka zareagowała małą paniką ;-)).
Gdy już wszystko nam wyjaśnili i porobili badania, mogliśmy wrócić do
domu i przygotowywać się na czwartek. W środę przylecieli moi Rodzice,
więc już cały dzień miałam z głowy - zero przygotowywania się, bo
musiałam zadbać o ich komfort przez najbliższe kilka dni, kiedy to
zostali sami w domku. Dzięki temu nie miałam czasu się stresować tym,
co mnie czeka ;-)
W środę wieczorem miałam się wyprysznicować dokładnie, wymyć włosy,
itd. Ostatni posiłek oraz ostatnie picie wolno mi było mieć do północy
ze środy na czwartek. Potem już pustka...
W czwartek 3.12 przed 7 rano wylądowaliśmy w szpitalu. Znaleźliśmy
odpowiednią salę i czekaliśmy na położną. Po kilku minutach przyszła i
zabrała nas na oddział. Rodzić mieliśmy we dwójkę - ja i Marcin - więc
wszystko niemal robiliśmy we dwójkę ;-). Dostałam swoje łóżko na sali
przedoperacyjnej. Kazali mi się rozebrać, przebrać w szpitalną koszulę
i uwalić na łożu. Marcin miał mnie pilnować w tym czasie, żebym nie
uciekła z krzykiem ;-)
Byliśmy zaplanowani jako drudzy w tym dniu, więc mielismy jechać na
salę koło 10. Okazało się, że w międzyczasie przyjechała dziewczyna z
bólami i bez wód już, więc spadliśmy na miejsce 3. Cały czas koło nas
kręciła się nasza położna (jedna położna na jedną parę - świetny
pomysł, bo mogliśmy ją męczyć ile chcieliśmy!), założyła mi venflony w
obie dłonie (na wszelki wypadek muszą mieć dwa) i zainstalowała
cewnik. Po moim i Marcina cichym proteście, że głodna jestem, dostałam
kroplówkę z glukozą, którą "piłam" przez cały dzień.
Tuż przed 12, gdy już miałam dość leżenia i nudzenia się (nie
pozwolili mi się zdrzemnąć, nie wolno mi było nigdzie iść i głodna
byłam potwornie, więc marudziłam im tam ostro ) oraz robienia mi zdjęć
przez Marcina, zabrali mnie na salę operacyjną. Dostałam śmieszne
skarpety, żeby mi nogi nie marzły (ponoć marzną podczas cięcia - nie
wiem, nie czułam ;-)) a Marcin przebrał się w niebieski kombinezon.
Potem weszłam na salę o własnych siłach, moje łóżko zostało w
korytarzu a mi kazali wskoczyć na inne, w kształcie wyglądające jak
samolot, tudzież krzyż - ręce na boki na podpórkach a reszta na takim
wąskim leżaczku (bałam się, że się nie zmieszczę na tym a potem że im
spadnę). Posadzili mnie na tym i zaczął się młyn. Najpierw wszyscy się
przedstawili, kto kim jest i co będzie robił - połowy niezapamiętałam
nawet. Anastezjolog zaczął mi coś robić na plecach, mówiąc, że szykuje
do znieczulenia, pielęgniarki anastezjologiczne i chirurgiczne kręciły
się w koło, potem przyszły jeszcze jakieś inne i w efekcie przestałam
się orientować kto jest kto. Rozpoznaczałam jedynie anastezjologa i
jego pomocnika, który próbował mi podawać jakieś środki dożylnie
potem. Ze znieczuleniem też było ciekawie - siedziałam skulona i
czułam, że wbijają mi igły w plecy. Myślałam, że to jest znieczulenie
miejscowe i zaraz każą mi się położyć, żeby mi zrobić główne
znieczulenie, a tu się okazało, że zrobili to za jednym zamachem i jak
się kładłam to już nogi odmawiały mi posłuszeństwa.
Po położeniu mnie zaczęli mnie przekręcać. Kretyńskie uczucie spadania
- gdy nie czuje się połowy ciała a oni przechylają mnie na lewo, bo
tak im wygodniej...Potem popodłączali mi następne rurki, w tym jedną
do nosa z tlenem - strasznie mnie łaskotała przez cały czas ;-) i
porobili następne wkłucia, których ślady ciągle mam, ponad 2 tygodnie
później . Na koniec posadzili Marcina koło mnie z prawej strony i
kazali mu siedzieć i mnie pilnować, a sami rozstawili parawan, żebyśmy
nie podglądali co robią.
No i się zaczęło. Najpierw anastezjolog sprawdził czy coś czuję, a gdy
stwierdził, że nie bardzo to przeszedł na moją stronę barykady i już
ze mną został. Z drugiej strony zaczęło się coś dziać, ale nic nie
widziałam (nawet w lampach się nie dało podglądać ;-(). Z mojej strony
wyglądalo to tak, że czułam jakby mi ktoś miętosil brzuch. Wszyscy się
śmieją gdy im to opisuję, ale naprawdę czułam się jak na kreskówce
Disneya, gdzie pokazują taką czerwoną galaretę, którą ktoś potrząsa i
ona się kiwa i kiwa - dokładnie takie uczucie miałam, jakby moj brzuch
byl tą galaretą i ktoś ją przepychał z miejsca na miejsce.Nic poza tym
nie czułam, ani nacięcia, ani wyjmowania - kompletnie nic.
Po jakichś 15-20 minutach usłyszałam króciutki płacz, takie
jednorazowe łkanie, potem drugi raz i cisza... Spytałam Marcina czy to
nasze dziecko, potem pytałam lekarzy, ale nie chcieli nic mówić.
Wreszcie jakaś pielęgniarka przyniosła mi pokazać dziecko, dosłownie
na sekundkę. Pomachała mi przed nosem i zabrała małą i Marcina.
Zostałam sama, nikt nie chciał mi nic powiedzieć - ani jaka płeć, ani
co się dzieje... nic. Mieli mi ją położyć na biuście i tak miała
zostać do konca porodu, a oni ją zabrali i nic nie powiedzieli. I taka
sama wśród lekarzy leżałam i czekałam co dalej. Chirurdzy coś tam
robili jeszcze, mówili że mało krwi, mało wód, zielone wody i w
efekcie z tych urywków rozmowy coraz bardziej się denerwowałam. Moja
część parawanu nie chciała odpowiadać na żadne pytania o dziecko,
jedna pielęgniarka tylko na pytanie co się dzieje powiedziała, że
zaraz będzie przerwa na lunch i trochę zmieni się ekipa - tyle się
dowiedziałam o dziecku.
Jakiś czas potem przyszedł Marcin z Misiulką na ręku. Tak biednie
wyglądała... Powiedział, że mam się nie martwić, że kontrolują
wszystko i że będzie dobrze, ale znowu żadnych konkretów. Tylko tyle,
że jest duża i silna i da radę - bardzo pocieszająca wiadomość...
Jakoś wytrzymałam do końca operacji. Okazało się, że całość razem z
szyciem trwała dokładnie godzinę i 5 minut. O 13:05 przerzucili mnie
na moje łóżko i wywieźli z sali operacyjnej do pooperacyjnej.
Martwiłam się o Malutką i Marcina, gdzieś w pamięci mi mignęło, że
przecież mieliśmy ze sobą wszystkie nasze rzeczy a teraz ich nie ma i
nie wiadomo gdzie są. Ale to był mały pikuś w porównaniu z niewiedzą
co się dzieje.
Sala pooperacyjna była wspólna dla wszystkich możliwych operacji i
zabiegów. Obok mnie leżała kobieta wijąca się z bólu i żądająca leku
przeciwbólowego, przede mną za parawanikiem jakaś inna po porodzie z
malutkim dzieckiem i jeszcze kilka innych osób. Ogólnie 6 osób na
sali, każda oddzielona kurtynami i za szybką zespół pielęgniarek. Moja
wyglądała jak księżniczka ze Star Warsów, tylko w wykonaniu większym
;-) Ale była przesympatyczna i o cokolwiek poprosiłam to się od razu
znajdywało. Poza dzieckiem... Po jakimś czasie wpadł Marcin i
opowiadał co się działo, co z Misią itp. Pokazał mi zdjęcia z części,
która mnie ominęła, pokazał mi ważenie, mierzenie i... Małą z rurką
słoniątka. Powiedział mi o problemach z oddychaniem, itd. Potem
wygoniłam go na obiad i do Misiulki, a sama zaczęłam przysypiać. Coś
mi podali, żebym siedziała cicho i spała, nie wiem co... potem na
pewno dawali mi morfinę przez dwa dni, żeby nie bolało. Cały czas
próbowałam poruszyć palcami u nóg, bo powiedzieli że jak będę w stanie
to pojadę do swojego pokoju i może zobaczę dziecko. Leżałam więc i
robiłam wszystko żeby poruszyć palcami, ale to nie było takie łatwe...
Szybciej udało mi się ruszyć prawą nogą w górę a lewą na boki niż
samymi palcami. Ale w końcu koło 17 pozwolili mi pojechać na górę. Tam
okazało się, że Misia musi zostać na patologii a my mieszkaliśmy na
dziecięcym. Żeby ją zobaczyć wturlali moje łóżko na oddział i do sali,
tak że zajmowało niemal całą powierzchnię. Ale byłam z Misią i tylko
to było ważne. Karmili ją sondą do żołądka - pozwolili nam naciskać
tłoczek strzykawki. Ogólnie w tym momencie dopiero odetchnęłam, że
moje dziecię jest i ma się w miarę dobrze. Mogłam potem ze spokojem
pojechać już do swojej sali i czekać aż pozwolą nam znowu jechać do
Misiulki.
Pozostałego pobytu w szpitalu opisywać nie będę, bo miało być z samego
porodu ;-) Powiem tylko, że było to chyba najdłuższe 5 dni w moim
życiu i chyba nigdy jeszcze nie czułam się bardziej jak więzień, niż
wtedy. I nie wiem czy byłam bardziej zawiedziona niż w poniedziałek
gdy już spakowani i ubrani mieliśmy wychodzić a położna zrobiła
badanie "last minute" bilirubiny, które zmusiło nas do zostania
jeszcze jedną dobę w szpitalu.
 
reklama
To teraz moja historia :-).
W nocy z czwartku na piątek 17/18 grudnia zaczął mnie boleć brzuch jak na okres. Trochę się przestraszyłam, bo już wcześniej ktg wykazywało skurcze. Jakoś wytrwałam do rana, bo nie było to jeszcze jakieś mega bolesne, no ale rano stwierdziliśmy z mężem, że lepiej pojechać do szpitala.

W szpitalu przyjęli mnie na porodówkę i podłączyli mi ktg. Wykazywało dość mocne skurcze- prawie porodowe- tak określił lekarz. No ale cały czas liczyli, że to tylko skurcze przepowiadające i chcieli przetrzymać mnie do poniedziałku do cesarki. W międzyczasie od rana zaczął ze mnie schodzić ten słynny czop śluzowy. Na prawdę sporo tego śluzu- co chwilę latałam zmieniać te wielkie ligninowe wkłady. Lekarz kazał mi wziąć Fenoterol i skurcze się uspokoiły- przynajmniej tak pokazało ktg, ale ja cały czas coś tam czułam. Przewieźli mnie z porodówki na salę na ginekologii. Tam poleżałam może z godzinkę. W międzyczasie skurcze się znowu nasiliły i najgorsze- doszły mi okropne bóle z krzyża. Jako że słyszałam, że one zwiastują poród, poszłam do dyżurki to zgłosić. Zbadano mnie i stwierdzili rozwarcie postępujące i sączące się wody płodowe- a była to już 23:00 wieczorem. Lekarka stwierdziła, że do poniedziałku to ja na pewno nie dotrwam i zadzwonili szybko po drugą lekarkę, które miały robić cesarskie cięcie.
Mnie zwieźli spowrotem na porodówkę- błyskawicznie podali różne kroplówki itd. a ja jeszcze z porodówki wysyłałam smsy do męża- że za pół godzinki mała będzie z nami. W szpitalu nie było odwiedzin, ale mąż od razu zdecydował, że jedzie do szpitala.
Sama cesarka przebiegła ekspresowo- znieczulenie i po 13 minutach pokazali mi malutką. Potem jeszcze pół godzinki i przewieźli mnie na salę pooperacyjną. Dali mi oksytocynę na obkurczenie macicy i srodki przeciwbólowe. Operację zniosłam dobrze. Już na drugi dzień śmigałam po korytarzu. Nic mnie nie bolało (no tylko troszkę ciągnęły szwy ale nie mocno), blizna na szczęście szybko się goi. Jedyne z czym miałam problem po cesarce to pokarm, ale to już inny temat. :happy:
 
Do góry