- Dołączył(a)
- 13 Kwiecień 2024
- Postów
- 4
Hej dziewczyny.
Trochę będzie czytania ale jeśli zechce któraś z was przeczytać i podzielić się swoją podobną historią to bd wdzięczna.
Od wczoraj odchodzę od zmysłów i czeka mnie to jeszcze do wtorku (aż do kolejnej kontrolnej wizyty ginekologicznej).
Ale zacznę od początku.
Mam już jedno maleństwo w domu i teraz nadszedł czas na drugie.
Oczywiście zaczęły się starania i na początku roku coś zaskoczyło. Pojechałam do ginekologa w około 9 tygodniu ciąży, tak aby już coś widzieć. Na wizycie wszystko było w porządku. Lekarz powiedział że wszystko jest super. Obgadaliśmy kilka kwestii i zadowolona z usg powędrowałam do domu.
Następna wizyta została umówiona na wtorek (tj.16.04). Jednak wczoraj zaczęłam plamić. Miałam lekko przybrudzoną bieliznę na brązowo, a po podtarciu ujrzałam różowy nalot. Bardzo się wystraszyłam. Zmieniłam bieliznę i założyłam wkładkę. Zaczęłam obserwować. Plamiłam jeszcze trochę na brązowo i czasami z domieszką czerwonych plamek. Postanowiłam pojechać na izbę przyjęć do szpitala, bo wszystko zaczęło się koło 17, czyli już po godzinach czynnych gabinetów lekarskich i opieki dziennej.
Przeprowadzono ze mną wywiad lekarski i wiadomo, kazano mi się rozebrać od pasa w dół i usiąść na kozetce. Tak zaczęto wkładać mi jakieś „łyżeczki” aby sprawdzić skąd jest krwawienie. Byłam bardzo zaskoczona bo pierwszy raz takie coś widziałam na oczy, ale okej. Po kilku minutach tych nieprzyjemności usłyszałam, że nie widać nigdzie na szyjce krwawienia i może to jakiś krwiaczek pęknąl albo naczynko. Gdzie tam była krew ale nie było jej głównego odpływu że tak powiem. (Przynajmniej zdaniem lekarza który przeprowadzał badanie).
Po badaniu „łyżeczkami” - wykonano mi USG dopochwowe. Tam kobieta która robiła to badanie dwa razy coś zmierzyła i tyle. Kazała się ubrać. Zero sprawdzenia czy jest serce i czy bije, żadnych innych badań typu beta… absolutnie nic.
Po tym jak się ubrałam to zaczęła coś wstukiwać w swój komputer.
Po zapytaniu czy z dzieckiem wszystko ok, usłyszałam odpowiedź „nie wiem”. No jak kurde nie wiesz? Przecież po to tu przyszłam! Ale po zadaniu w między czasie drugi raz tego samego pytania, otrzymałam taką samą odpowiedź. Trochę mnie to zestresowało, ale czekałam na dalsze wytyczne.
Otrzymałam oczywiście zakaz wysiłku, sportu, fatygowania się itp.
Otrzymałam także wypis/„list” dla mojego lekarza prowadzącego ciążę i kazano mi czekać do wtorku na wizytę u swojego ginekologa. Usłyszałam, że on dalej będzie prowadził diagnostykę i sprawdzał, a tu wszystko jest napisane co tam dziś było. I tyle.
Po wyjściu oczywiście zaczęłam czytać ten wypis/„list” do ginekologa. A w nim:
Żadnego obfitego krwawienia, zalecenia takie jak wyżej i że w przypadku silnego krwawienia oni polecają ewentualną farmakologie na wstrzymanie krwawienia. Ale to co jest dla mnie największą niewiadomą i co nie zostało w żaden sposób wyjaśnione to to, że na podstawie mojej miesiączki która powiedziałam to jestem w 12 tygodniu plus 3 dni, a z ich badania wychodzi że niby 9 tydzień ciąży. I takie eeee co? Przecież w 9 tygodniu ciąży byłam u lekarza i wszystko było dobrze… wiem że mogę mu ufać bo prowadził moją pierwszą ciążę i bardzo dobrze się czułam dzięki jego leczeniu pomimo tego, że na początku miałam anemię, także wierzę w kompetencje jego.
A teraz takie coś? Czy ktoś był w podobnej sytuacji i był to jakiś błąd?
Na wypisie nie ma napisane, że ciąża nie żyje, ale nie ma też napisane że wszystko jest dobrze. Nie ma nic. Puste słowa.
Mój partner pociesza i wspiera, mówi że gdyby to było coś złego to przecież by mnie tak o nie wypuścili. Że może z racji nocnego dyżuru to nie była jakaś zaawansowana ginekolog tylko jakas główna lekarka z dodatkiem jakieś specjalizacji z dziedzinie a nie bezpośrednio ginekolog.
Nie wiem co o tym myśleć. Dzisiaj trochę brudzę wkładkę na brązowo… ehh.
Najgorsze jest to, że poszłam tam po to aby upewnić się że wszystko jest dobrze (w pierwszej ciąży raz miałam samo brązowe plamienie i w PL od razu zrobili wszystko aby wiedzieć czy z dzieckiem ok), a tutaj za granicą potraktowali mnie jak gowno i odesłali z kwitkiem do domu i jeszcze więcej znaków zapytania, oraz głową pełną strachów.
Proszę o jakieś słowo, radę, czy był ktoś w takiej sytuacji, bądź zna takie historie?
Bardzo chciałabym się bardziej uspokoić.
Staram się być spokojna dla dzieciusia, bo wierzę że to jakieś nieporozumienie albo zwykły błąd, ale wiecie jak jest. Z tyłu głowy siedzi… wiecie jak jest.
Z góry dziękuję i pozdrawiam wszystkie mamusie w dwupaku i te już po. Wszystkiego dobrego
Trochę będzie czytania ale jeśli zechce któraś z was przeczytać i podzielić się swoją podobną historią to bd wdzięczna.
Od wczoraj odchodzę od zmysłów i czeka mnie to jeszcze do wtorku (aż do kolejnej kontrolnej wizyty ginekologicznej).
Ale zacznę od początku.
Mam już jedno maleństwo w domu i teraz nadszedł czas na drugie.
Oczywiście zaczęły się starania i na początku roku coś zaskoczyło. Pojechałam do ginekologa w około 9 tygodniu ciąży, tak aby już coś widzieć. Na wizycie wszystko było w porządku. Lekarz powiedział że wszystko jest super. Obgadaliśmy kilka kwestii i zadowolona z usg powędrowałam do domu.
Następna wizyta została umówiona na wtorek (tj.16.04). Jednak wczoraj zaczęłam plamić. Miałam lekko przybrudzoną bieliznę na brązowo, a po podtarciu ujrzałam różowy nalot. Bardzo się wystraszyłam. Zmieniłam bieliznę i założyłam wkładkę. Zaczęłam obserwować. Plamiłam jeszcze trochę na brązowo i czasami z domieszką czerwonych plamek. Postanowiłam pojechać na izbę przyjęć do szpitala, bo wszystko zaczęło się koło 17, czyli już po godzinach czynnych gabinetów lekarskich i opieki dziennej.
Przeprowadzono ze mną wywiad lekarski i wiadomo, kazano mi się rozebrać od pasa w dół i usiąść na kozetce. Tak zaczęto wkładać mi jakieś „łyżeczki” aby sprawdzić skąd jest krwawienie. Byłam bardzo zaskoczona bo pierwszy raz takie coś widziałam na oczy, ale okej. Po kilku minutach tych nieprzyjemności usłyszałam, że nie widać nigdzie na szyjce krwawienia i może to jakiś krwiaczek pęknąl albo naczynko. Gdzie tam była krew ale nie było jej głównego odpływu że tak powiem. (Przynajmniej zdaniem lekarza który przeprowadzał badanie).
Po badaniu „łyżeczkami” - wykonano mi USG dopochwowe. Tam kobieta która robiła to badanie dwa razy coś zmierzyła i tyle. Kazała się ubrać. Zero sprawdzenia czy jest serce i czy bije, żadnych innych badań typu beta… absolutnie nic.
Po tym jak się ubrałam to zaczęła coś wstukiwać w swój komputer.
Po zapytaniu czy z dzieckiem wszystko ok, usłyszałam odpowiedź „nie wiem”. No jak kurde nie wiesz? Przecież po to tu przyszłam! Ale po zadaniu w między czasie drugi raz tego samego pytania, otrzymałam taką samą odpowiedź. Trochę mnie to zestresowało, ale czekałam na dalsze wytyczne.
Otrzymałam oczywiście zakaz wysiłku, sportu, fatygowania się itp.
Otrzymałam także wypis/„list” dla mojego lekarza prowadzącego ciążę i kazano mi czekać do wtorku na wizytę u swojego ginekologa. Usłyszałam, że on dalej będzie prowadził diagnostykę i sprawdzał, a tu wszystko jest napisane co tam dziś było. I tyle.
Po wyjściu oczywiście zaczęłam czytać ten wypis/„list” do ginekologa. A w nim:
Żadnego obfitego krwawienia, zalecenia takie jak wyżej i że w przypadku silnego krwawienia oni polecają ewentualną farmakologie na wstrzymanie krwawienia. Ale to co jest dla mnie największą niewiadomą i co nie zostało w żaden sposób wyjaśnione to to, że na podstawie mojej miesiączki która powiedziałam to jestem w 12 tygodniu plus 3 dni, a z ich badania wychodzi że niby 9 tydzień ciąży. I takie eeee co? Przecież w 9 tygodniu ciąży byłam u lekarza i wszystko było dobrze… wiem że mogę mu ufać bo prowadził moją pierwszą ciążę i bardzo dobrze się czułam dzięki jego leczeniu pomimo tego, że na początku miałam anemię, także wierzę w kompetencje jego.
A teraz takie coś? Czy ktoś był w podobnej sytuacji i był to jakiś błąd?
Na wypisie nie ma napisane, że ciąża nie żyje, ale nie ma też napisane że wszystko jest dobrze. Nie ma nic. Puste słowa.
Mój partner pociesza i wspiera, mówi że gdyby to było coś złego to przecież by mnie tak o nie wypuścili. Że może z racji nocnego dyżuru to nie była jakaś zaawansowana ginekolog tylko jakas główna lekarka z dodatkiem jakieś specjalizacji z dziedzinie a nie bezpośrednio ginekolog.
Nie wiem co o tym myśleć. Dzisiaj trochę brudzę wkładkę na brązowo… ehh.
Najgorsze jest to, że poszłam tam po to aby upewnić się że wszystko jest dobrze (w pierwszej ciąży raz miałam samo brązowe plamienie i w PL od razu zrobili wszystko aby wiedzieć czy z dzieckiem ok), a tutaj za granicą potraktowali mnie jak gowno i odesłali z kwitkiem do domu i jeszcze więcej znaków zapytania, oraz głową pełną strachów.
Proszę o jakieś słowo, radę, czy był ktoś w takiej sytuacji, bądź zna takie historie?
Bardzo chciałabym się bardziej uspokoić.
Staram się być spokojna dla dzieciusia, bo wierzę że to jakieś nieporozumienie albo zwykły błąd, ale wiecie jak jest. Z tyłu głowy siedzi… wiecie jak jest.
Z góry dziękuję i pozdrawiam wszystkie mamusie w dwupaku i te już po. Wszystkiego dobrego