Postanowiłam jak najszybciej przelać przebieg mojego porodu na papier bo po jakimś czasie wrażenia są już inne....
Jak może pamiętacie byłam już po terminie kiedy to rozpoczęły się skurcze - nocka ze środy na czwartek 1 maja. Skurcze były na tyle silne że uniemożliwiały spanie. Całą noc notowałam ich częstotliwość ale żadnej regularności ani skracania czasu.
To samo było w ciągu dnia i nastepnej nocki. No może udało mi się przespać jakieś 2-3 godzinki przerywanego snu w ciągu dnia pomiedzy skurczami.
W piątek na izbie miałam skurcze bardzo silne ale co 10 minut no i w dole szyjka za długa, zero rozwarcia. Podali mi jakiś zastrzyk rozkurczowy który oczywiscie nie przyniósł żadnej ulgi. I tak minęła kolejna noc z tym że spędziłam ją prawie całą na nogach bo skurcze były na tyle silne iż nie mogłam leżeć. O 7 rano obudziłam męża i kazałam się zawieść na izbę. Byłam już tak wyczerpana że ledwo stałam na nogach. Oczywiście w ciagu tych 3 dni mało jadłam a to co jadłam momentalnie zwracałam więc słaniałam się na nogach.
Miałam nadzieję że przyjmą mnie z miejsca, że to nie możliwe żeby tak silne skurcze nie posunęły akcji do przodu. Bardzo miła Pani doktor po zbadaniu stwierdziła że jest postęp i może mnie przyjąć ale na ginekologię bo na blok porodowy to sie nie nadaję. Oczywiście wolałam wrócić do domu niż wyć w szpitalu. Podniosła mnie na duchu bo oznajmiła że w ciągu 24 godzin urodzę. Dostałam kolejny zastrzyk - 0 rezultatów jak poprzednio i wróciłam do domu.
Nie wiem jak przeżyłam cały dzień ze skurczami co 10 -15 minut. Wiem że spędziłam większość czasu ściskając łóżeczko Marysi. Mój mąż w czasie skurczy wychodził na balkon - nie mógł juz słuchać i patrzeć jak wyję. Tak mu mnie było szkoda no i nie mógł mi pomóc. Byłam w stałym kontakcie z położną co też mnie podnosiło na duchu.
Kiedy skurcze skróciły się do 5-7 minut około 22.00 (leciał właśnie Indiana Jones) a ich długość się wydłużyła nawet do 2 minut i po tym jak odwiedziła nas nasza sąsiadka z naprzeciwka - 80-letnia Pani z przytępionym słuchem zapytać sie czy wszystko w porządku - słyszała jak wyję, pojechalismy na Izbę. Tym razem czekała już nasza położna - 2-3 cm rozwarcia i wszytko gotowe... Po badaniu od razu poprosiłam o zawiadomienie anestezjologa i zarządałam natychmiastowego znieczulenia. Po godzinie byłam na sali, znieczulona i było całkiem miło. Nie czułam prawie nic przez pierwsze 2 godziny. Oczywiscie znieczulenie osłabiło skurcze i akcja zaczęła się zatrzymywać więc podali mi oksytocynę. Drugą porcję znieczulenia. Niestety tym razem nie podziałało tak jak przy pierwszej dawce i koszmar powrócił. Trzecia dawka też nie była skuteczna.
Po pełnym rozwarciu jednak rozpoczęła się prawdziwa walka - już praktycznie bez znieczulenia. Mała była cały czas bardzo aktywna i posuwała się niestety milimetr po milimetrze. Po 2 godzinach drugiej fazy zaczęły się wizyty lekarzy i narady co dalej. Kilka kolejnych prób łącznie z wypychaniem i kładzeniem się na brzuch. Położna cały czas jednak walczyła o to aby mój wysiłek nie skończył się cesarką.
Nie wiem dlaczego Marysia stawiała taki opór ale ja dosłownie czułam jak już prawie jest a potem cofa się z powrotem. Kolejny lekarz postanowił o użyciu kleszczy i tu zaczęły szybko biegać 3 osoby: przygotowanie narzędzi, lekarza, nacięcie i Marysia była już ze mną...
Nie mogłam uwierzyć że nie bedzie cesarki. Przez piewrwszych kilka minut myślałam tylko o tym.
Jak potem rozmawiałam w trakcie szycia z położną mój przypadek - skurcze przez kilka dni zdarza się raz na 10.000. Do tego ona bardzo dawno nie miała porodu z kleszczami. Ją poród tak wykończył że ledwo stała na nogach. Jak z nią teraz rozmawiam to dosłownie mam łzy w oczach bo dzięki temu że przedlużyła poród o te 45 minut ja uniknęłam kolejnego znieczulenia i szybkiego cięcia.
Pomimo wszystko poród wspominam całkiem OK chyba dlatego że bardzo szybko doszłam do siebie. Szwów wogóle nie czuję i już całkiem sprawnie się poruszam...
Jak może pamiętacie byłam już po terminie kiedy to rozpoczęły się skurcze - nocka ze środy na czwartek 1 maja. Skurcze były na tyle silne że uniemożliwiały spanie. Całą noc notowałam ich częstotliwość ale żadnej regularności ani skracania czasu.
To samo było w ciągu dnia i nastepnej nocki. No może udało mi się przespać jakieś 2-3 godzinki przerywanego snu w ciągu dnia pomiedzy skurczami.
W piątek na izbie miałam skurcze bardzo silne ale co 10 minut no i w dole szyjka za długa, zero rozwarcia. Podali mi jakiś zastrzyk rozkurczowy który oczywiscie nie przyniósł żadnej ulgi. I tak minęła kolejna noc z tym że spędziłam ją prawie całą na nogach bo skurcze były na tyle silne iż nie mogłam leżeć. O 7 rano obudziłam męża i kazałam się zawieść na izbę. Byłam już tak wyczerpana że ledwo stałam na nogach. Oczywiście w ciagu tych 3 dni mało jadłam a to co jadłam momentalnie zwracałam więc słaniałam się na nogach.
Miałam nadzieję że przyjmą mnie z miejsca, że to nie możliwe żeby tak silne skurcze nie posunęły akcji do przodu. Bardzo miła Pani doktor po zbadaniu stwierdziła że jest postęp i może mnie przyjąć ale na ginekologię bo na blok porodowy to sie nie nadaję. Oczywiście wolałam wrócić do domu niż wyć w szpitalu. Podniosła mnie na duchu bo oznajmiła że w ciągu 24 godzin urodzę. Dostałam kolejny zastrzyk - 0 rezultatów jak poprzednio i wróciłam do domu.
Nie wiem jak przeżyłam cały dzień ze skurczami co 10 -15 minut. Wiem że spędziłam większość czasu ściskając łóżeczko Marysi. Mój mąż w czasie skurczy wychodził na balkon - nie mógł juz słuchać i patrzeć jak wyję. Tak mu mnie było szkoda no i nie mógł mi pomóc. Byłam w stałym kontakcie z położną co też mnie podnosiło na duchu.
Kiedy skurcze skróciły się do 5-7 minut około 22.00 (leciał właśnie Indiana Jones) a ich długość się wydłużyła nawet do 2 minut i po tym jak odwiedziła nas nasza sąsiadka z naprzeciwka - 80-letnia Pani z przytępionym słuchem zapytać sie czy wszystko w porządku - słyszała jak wyję, pojechalismy na Izbę. Tym razem czekała już nasza położna - 2-3 cm rozwarcia i wszytko gotowe... Po badaniu od razu poprosiłam o zawiadomienie anestezjologa i zarządałam natychmiastowego znieczulenia. Po godzinie byłam na sali, znieczulona i było całkiem miło. Nie czułam prawie nic przez pierwsze 2 godziny. Oczywiscie znieczulenie osłabiło skurcze i akcja zaczęła się zatrzymywać więc podali mi oksytocynę. Drugą porcję znieczulenia. Niestety tym razem nie podziałało tak jak przy pierwszej dawce i koszmar powrócił. Trzecia dawka też nie była skuteczna.
Po pełnym rozwarciu jednak rozpoczęła się prawdziwa walka - już praktycznie bez znieczulenia. Mała była cały czas bardzo aktywna i posuwała się niestety milimetr po milimetrze. Po 2 godzinach drugiej fazy zaczęły się wizyty lekarzy i narady co dalej. Kilka kolejnych prób łącznie z wypychaniem i kładzeniem się na brzuch. Położna cały czas jednak walczyła o to aby mój wysiłek nie skończył się cesarką.
Nie wiem dlaczego Marysia stawiała taki opór ale ja dosłownie czułam jak już prawie jest a potem cofa się z powrotem. Kolejny lekarz postanowił o użyciu kleszczy i tu zaczęły szybko biegać 3 osoby: przygotowanie narzędzi, lekarza, nacięcie i Marysia była już ze mną...
Nie mogłam uwierzyć że nie bedzie cesarki. Przez piewrwszych kilka minut myślałam tylko o tym.
Jak potem rozmawiałam w trakcie szycia z położną mój przypadek - skurcze przez kilka dni zdarza się raz na 10.000. Do tego ona bardzo dawno nie miała porodu z kleszczami. Ją poród tak wykończył że ledwo stała na nogach. Jak z nią teraz rozmawiam to dosłownie mam łzy w oczach bo dzięki temu że przedlużyła poród o te 45 minut ja uniknęłam kolejnego znieczulenia i szybkiego cięcia.
Pomimo wszystko poród wspominam całkiem OK chyba dlatego że bardzo szybko doszłam do siebie. Szwów wogóle nie czuję i już całkiem sprawnie się poruszam...