Hej Kochane :-) Czytam Was na bieżąco w trakcie karmienia wieczornego przed spaniem Olka ;-) Staram się odpisać, ale nie zawsze zdążę albo nie zawsze wszystkim :-( A bardzo bym chciała... Angelstw zazdroszczę Ci spokojnego dziecka!!!! Oluś jest taki, że w każdej sekundzie życia pamiętam, że mam dziecko
Teraz zasnął po 5-godzinnym czuwaniu
Więc myślę, że pośpi chociaż godzinkę. Wykorzystam okazję i wreszcie opiszę, o co tu nam poszło z tą kłótnią.
Teściowa była chora i nie przychodziła do nas, żeby nie zarazić Olka. Jak wychodziliśmy na spacery to wpadaliśmy co 2-3 dni do niej na podwórko, żeby go sobie zobaczyła, bo ona zaraz sraczki dostaje, że go nie widziała tyle czasu. Więc już dla świętego spokoju wpadaliśmy na oglądanie. Ale teściowej tylko spadła temperatura, to poczuła wiatr w dupie i przyleciała od razu do nas z gilami do pasa, kaszlem i wypryskami na twarzy niewiadomego pochodzenia. Na szczęście Olek spał, ale w domu zostawiła za sobą mgiełkę na pewno nie jałowego powietrza. Następnego dnia nie dała za wygraną i zrobiła podejście nr dwa. Zaprotestowałam ostro, że nie dam jej go nawet dotknąć, ale gile nad nim powytrząsała. Później pojechaliśmy do moich rodziców i w drodze powrotnej musieliśmy wstąpić do teściów i znowu teściowa wisiała nad nim jak śmierć nad zdychającym chomikiem. Mimo, że spał i należało zostawić go w spokoju. W ten sposób, po zbyt wielu kontaktach ze źródełkiem zarazków, intuicja matczyna powiedziała mi, że z dzieckiem jest chyba coś nie tak. Poszliśmy do lekarza. Pani doktor uznała, że skoro jestem dentystą, to doskonale znam się na małych dzieciach (zwłaszcza takich, które jeszcze nie mają zębów) i wizyta przebiegła na zasadzie "aha aha, teges szmeges, gardło mrymrubleble, nic mu nie jest". Kazała kupić wapń w syropku, co odczytałam jako niezbędne w związku z wyrzynającymi się zębami. Wróciliśmy do domu, Olek ciągle kaszle i kicha zdecydowanie za często, stany podgorączkowe ciągle są. Wiedziona instynktem i nadmierną troską o swą pociechę pojechałam do innego lekarza, znajomej pani z mojej przychodni. Tam dowiedziałam się, że Olek jednak ma czerwone gardło, jakieś podejrzane szmery w płucach i ogólnie zdrowy to na pewno nie jest. Wizyta była w piątek, w poniedziałek mieliśmy iść na szczepienie, więc szczepienie absolutnie nie wchodziło w grę. Wróciliśmy do domu, teściowa zaraz zapakowała dupsko i przyjechała do nas, bo przecież nie wytrzyma! Ja nie chciałam zaogniać sytuacji, bo i tak byłam wystarczająco wściekła, że przyłaziła z cieknącym nosem tyle razy i moje prośby, żeby tego nie robiła, odbijały się od niej jak piłeczka pingpongowa. Ale ona zaraz (z troską w głosie
) "ale skąd on się zaraził???" Więc nie wytrzymałam i pojechałam po niej, i tak dość delikatnie, że od jej kluchy w gardle i glutów w nosie na 5 metrów. Od razu się oburzyła, że przesadzam, żebym już nie wydziwiała, bo w ogóle przestanie do nas przychodzić. Już, już miałam na końcu języka, że NO NARESZCIE! Ale w porę się ugryzłam. No i całe zdarzenie widział mąż.
Oho! Pobudka po 15 min snu...
Więc wracając do tematu... Całą tą kłótnię widział mąż i nic się nie odezwał. Ja jestem z tych, co cisną w sobie aż im się przeleje. Cisnęłam więc cały dzień moje oburzenie,
Znowu mała przerwa na karmienie...
Tak więc cisnęłam swoje oburzenie cały dzień, porykując po kątach. Następnego dnia zdobyłam się na małą rozmowę, ale dowiedziałam się, że jestem niemiła dla teściowej i dziwne, że ona jeszcze do nas przychodzi (sic!). W końcu wywlekłam wszystkie zaszłe sprawki, jak to teściowa opowiada naszemu dziecku, że powinno mnie ugryźć w cyca albo że moje mleko jest ble i niedobre. Obgadaliśmy ją od stóp do głów i jakoś się pogodziliśmy. No i po wywaleniu wszystkiego z siebie od razu zrobiło mi się lepiej
Teściowa też poczuła, że stąpa po grząskim gruncie i przychodziła do nas już trochę rzadziej i zachowywała się mniej pewnie. Ale tragikomedii ciąg dalszy nadal trwa! Poszliśmy na szczepienie. Okazało się, że Olek nie może być jeszcze zaszczepiony, bo ciągle jest przeziębiony. Dramatu nie ma, mógłby sobie powoli zdrowieć, ale termin szczepienia nas nagli i musimy się kisić w domu, żadnych odwiedzin i ogólnie inkubujemy się. Po wizycie u lekarza teściowa zaraz do nas przyleciała. No dobra, nie wiedziała, że wizytacje mamy zakazane, jakoś można wybaczyć, że siedziała u nas tylko 4 godziny...
Powiedziałam jej o zaleceniach, powtórzyłam 50 razy, żeby na pewno dotarło. Myślałam, że mamy ją z głowy na trochę ;-) Ale ale... Oczywiście się przeliczyłam, bo dzisiaj kto się kręcił nerwowo pod zamkniętymi drzwiami? Teściowa! Akurat zeszły nam się pora na spanie z gotowym akurat obiadem, Olek był bardzo marudny, więc zaraz złapała go w szpony (bo do dziecka trzeba przychodzić z najdłuższymi pazurami we wsi) i zabawiała do oporu! Tylko zjadłam, zaraz wzięłam Olka do pokoju, ale już był taki rozkokoszony, że nie było mowy o spaniu. Jak jesteśmy sami w domu, to Oluś chodzi jak zegarku. Wystarczyło 15 min z babcią i nasza rutyna legła w gruzach. Od poprzedniej drzemki minęło 5 godzin ! zanim udało mi się go znowu uśpić... Na całe pół godziny. Bo dziecko za bardzo zmęczone wcale nie śpi dobrze.
Mąż wrócił do domu, zajmuje się Olkiem a ja zabunkrowałam się w kiblu z laptopem, żeby dokończyć ;-)
Z całej tej opowieści wynika tylko jedna dobra rzecz- jak teściowa dzisiaj przyszła, mimo naszych wcześniejszych próśb, żeby na razie się wstrzymała z odwiedzinami, to mąż upomniał ją, że nie powinna była przychodzić. Ja nie wiem, czy ona nie rozumie, że nawet jeżeli sama jest zdrowa, to przynosi na swoich ubraniach, rękach, twarzy, miliony bakterii. Tyle osób jest wkoło chorych, każdy smara, kaszle, nie problem przenieść infekcję na takie małe dziecko, nawet jak samemu się nie zachoruje. Ona nie może przeżyć, że jak ja byłam przeziębiona 2 miesiące temu, to siedziałam z Olkiem cały czas i nikt nie zakazał mi opieki nad nim (wręcz zmuszali mnie do karmienia), a ona nie jest tak uprzywilejowana (no bo babcia to coś więcej niż mama...). Moi rodzice widują wnuka raz na 2-3 tygodnie. Teściu to samo. Mają swoje życie, swoje zajęcia. Jak wpadają, to i się pobawią, i z nami nagadają. Ale ona jest uprzywilejowaną świętą krową, której wolno zaburzać nasz spokój domowy, kiedy tylko poczuje na to ochotę (nigdy nie zapowiada swojej wizyty, bo przecież usypianie dziecka jest czynnością banalnie prostą i porę można dowolnie przesuwać, dostosowując się do jej zachcianek). Wszystkie moje uwagi, że źle trzyma dziecko, że kręgosłup ma skrzywiony, że nie można dziecka wiecznie nosić, że Olek o tej porze sam się bawi doskonale (i eksperymentuje, jak tu się przemieścić jak najdalej), że przed snem zabawa powinna być wyciszająca a nie pobudzająca, że nie można do dziecka mówić "tlaktol" czy "lowelek", bo musi się nauczyć mówić normalnie itd itd... wszystkie te uwagi zbywa prychnięciem albo tekstem, że przesadzam, albo że mi nic nie pasuje.
Uffff lepiej mi, jak wywaliłam z siebie to wszystko :-)
Najgorsze, że po tych stresach miałam problem z laktacją. Z karmienia na karmienie miałam mniej pokarmu. Już ledwo ledwo wystarczało, żeby Olek się najadł. Bardzo się zestresowałam tym (tak na dokładkę), ale przypomniałam sobie ze szkoły rodzenia, że trzeba przystawiać dziecko i przystawiać w nieskończoność i laktacja się znowu uruchomi. Na szczęście zadziałało. Bo tego, że przez pakowanie teściowej dupy w nasze życie nie mogłabym karmić Olka piersią... tego bym jej już na pewno nie wybaczyła przez długi czas!