reklama
Forum BabyBoom

Dzień dobry...

Starasz się o maleństwo, wiesz, że zostaniecie rodzicami a może masz już dziecko? Poszukujesz informacji, chcesz się podzielić swoim doświadczeniem? Dołącz do naszej społeczności. Rejestracja jest bezpieczna, darmowa i szybka. A wsparcie i wdzięczność, które otrzymasz - nieocenione. Podoba Ci się? Wskakuj na pokład! Zamiast być gościem korzystaj z wszystkich możliwości. A jeśli masz pytania - pisz śmiało.

Ania Ślusarczyk (aniaslu)

  • Czy pomożesz Iwonie nadal być mamą? Zrób, co możesz! Tu nie ma czasu, tu trzeba działać. Zobacz
reklama

Opowieści z porodówek **BEZ KOMENTARZY**

No to przyszła moja kolej :)
We wtorek na wizycie w szpitalu, pani doktor zrobiła mi masaż szyjki, po którym nie spodziewałam się rewelacji. Nastawiałam się na wywoływanie w piątek. No ale w domu wieczorem zaczęłam mieć skurcze. Wychodziły dość nieregularnie, ale z częstotliwością bardziej co 2 minuty. Wkurzałam się, bo cały czas myślałam, że nic z tego nie będzie i tylko mi głowe zawracają, zamiast dac pospać. Poprosiłam męża żeby zrobił mi gorąca kąpiel. W wodzie skurcze nie mijały. Padła decyzja - jedziemy do szpitala - najwyżej nas odeślą do domu. W szpitalu byliśmy o 23. Podłączono mnie do KTG i monitorowali skurcze. Byłam wściekła, bo jak tydzien wcześniej byłam na KTG to na wykresie były podobne skurcze, a jednak te mnie duuuuzo bardziej bolały i byłam pewna, że z takim wykresem odeslą mnie do domu. Zbadali mnie i wyszło 2 cm rozwarcia, ale że skurcze marne, to oficjalnie "jeszcze nie rodzę". Połozna widziała, że mnie boli i powiedziała, że to pewnie jeszcze długo potrwa skoro skurcze czuje juz od dobrych 4 godzin i tylko 2 cm są, to że da mi zastrzyk, żebym trochę odpoczęła od bólu i nabrała sił na poród. Zastrzyk nie zadziałał... minęło jakieś 30min od zastrzyku a ja nie czułam poprawy, a i nic nie ruszało do przodu. Skrcze wciąż te same, więc położna stwierdziła, że wyjdzie i da mi czas. Dosłownie 2 minuty po tym jak wyszła z pokoju odeszły mi wody. Było coś po 24. No i dalej nic... skurcze bolesne, ale na KTG wciąż takie same średniaczki. Sądzę, że sprzęt był stary i nie łapał skurczów faktycznych, bo zapis ten sam, a ja już z bólu powoli umieram... od początku zaznaczałam, że nie chce epiduralu, tylko sam gaz. No i tak ok 1 w nocy zaproponowano mi gaz, bo już bardzo z bólu krzyczałam. O 2 w nocy ponowne badanie - szok 7 cm rozwarcia. Gaz mnie tak otumanił, że średnio rozumiałam co sie dookoła dzieje, ale wykonywałam świadomie wszystkie polecenia, które mi dawali. Słyszałam, tylko, że idzie mi świetnie, że już prawie koniec. Gaz był ok... uśmierzał ból w początkowej i końcowej fazie, przez co ból trwał krócej, ale ten najgorszy ból mnie nie ominął. Krzyczałam bardzo. Wręcz darłam ryja. Położna po tym jak krzycze rozpoznawała, że to już prawie to. 2:30 - 8 cm, a ja już nie mam siły. Mówię im między skurczami, że nie dam rady, że boli, ale gdzieś w podświadomości czułam, że muszę dać radę, że nikt tego za mnie nie zrobi. Ciało odmawiało posłuszeństwa... i jeszcze gaz tak mnie ogłupiał, że czułam, że nie mam nad tym kontroli. Jak przez mgłę pamiętam słowa położnej, że dziecko już jest bardzo zmęczone, że na KTG nie ma jego pulsu. Czułam w środku strach, który przebijał tylko jeszcze wiekszy ból skurczów. Pamiętam, że podpieli małemu do główki monitor pulsu i że ten kabelek wystawał mi z krocza, a potem słowa połoznej, że puls jest dobry i trzeba to wykorzystać. Ja sama czułam też, że to koniec... skurczy partych nie mogłam opanować. Kiedy kazały mi wstrzymywać w głowie zachodziłam "Kuźwa jak ja je mam zatrzymać?? Przecież nie mogę!!" No i ten ból... do końca życia go nie zapomnę... Nie pamiętam ile parłam... wydaje mi się, że między 5-10 razy... no i o 2:57 przyszedł na świat mój synek :-) Od razu dostałam go na piersi, i pierwsza myśl jaka mi wtedy przyszła do głowy: "Jest najpiękniejszy na świecie!"

Przez cały czas był ze mną mąż, był niesamowitym wsparciem dla mnie, jego głos przebijał sie do mojej głowy kiedy gaz mnie ogłupiał. Cały czas trzymał mnie za rękę i wspierał słowem. Gdyby nie on to pewnie nie poszło by mi tak dobrze, za co jestem mu dozgonnie wdzięczna i widzę jak silna więź jest między nami, jak wiekie jest to uczucie, a poród tylko nas umocnił.

Popękałam bardzo - mam chyba ze 20 szwów... i nie wiem czy to dobrze, czy źle, ale pękłam tylko w górnej części, co bardzo czułam jak parłam (jakby ktoś mi rozwywał cewke moczową na strzępy) więc okolice tyłka mam nie tknięte i nie miałam problemów z siedzeniem.
To tyle chyba... przeżycie niesamowite... ale prawda jest jedna - szczęście jakie człowieka ogarnia po przytuleniu tego małego człowieczka do piersi WSZYSTKO wynagradza. :tak:
 
reklama
NO to ja też co nie co tutaj naskrobię.:tak:

16 lutego około godziny 4 obudził mnie ból w plecach. Szybko okazało się, że to skurcze, bo ból pojawiał się regularnie i dosyć często. Podczas skurczu wyleżeć nie mogłam więc zaczęłam chodzić. Wzięłam sobie kąpiel, godzinę czasu wyleżałam w wannie. Woda niesamowicie uśmierzała ból. Potem usiadłam wygodnie w fotelu i liczyłam odstępy między skurczami. Występowały co 3-4 minuty, co w moim przypadku wcześniej się nie zrażało, więc stwierdziłam, że się zaczęło. Do tego wystąpiło lekkie krwawienie. Dopakowałam resztę rzeczy do torby i dopiero o 8 obudziłam mojego Marcina. Hah na początku nie mógł uwierzyć, że to już.
O 10 byliśmy już w szpitalu. Lekarz mnie zbadał i stwierdził, że mam 4 cm rozwarcia i nie ma już odwrotu. Po wszystkich papierkowych procedurach, przed jakąś 11, wylądowaliśmy na porodówce. Marcin był ze mną cały czas. Podczas skurczy, które były coraz mniej znośne masował mi plecy, co na początku bardzo pomagało (niestety w końcowej fazie porodu masaż już nie pomagał). Towarzyszyły mi niestety bóle krzyżowe...:baffled::confused: Około 12 lekarz stwierdził 6 cm rozwarcia. Od tego momentu skurcze były już bardzo bolesne, ale jeszcze nie krzyczałam:-D Położna aż stwierdziła, że jakoś za cicho jesteśmy. Przez cały poród oddychałam, tak jak nas uczono w SR, co mi bardzo pomagało. O 14 nadal 6 cm rozwarcia... Zapadła decyzja o przebiciu pęcherza. No i dopiero teraz się zaczęło. Najgorsze, że kazali mi leżeć, bo co chwila sprawdzali tętno dziecka. A z bólami krzyżowymi nie dało się wyleżeć. Już masaż nie pomagał. No i zaczęłam krzyczeć, już nie dało się inaczej... Bardzo szybko osiągnęłam pełne rozwarcie. W końcu kazali przeć. Wtedy Marcin wyszedł z sali, bo sama nie chciałam, żeby przy tym był. Parłam chyba z 20 razy jak nie lepiej i moja mała nie chciała wyjść. Już totalnie nie miałam siły. Lekarz zaczął się zastanawiać nad piłką... Dla mnie to było trochę dziwne, że w trakcie parcia przerzucać się na piłkę... Ale jednak nie doszło do tego skakania na piłce. Gin stwierdził, że mała nie wyjdzie i w końcu zapadła decyzja o cesarce, jak to usłyszałam to poczułam wielką ulgę, już mi było wszystko jedno w jaki sposób moje dziecko wyjdzie na świat, byle szybko. Kazali mi przechodzić z łóżka na łóżko, żeby mnie przewieść na salę operacyjną, a ja siły nie miałam...:confused: Do tego skurcz mnie złapał. Mój Marcin był w szoku jak usłyszał, że wiozą mnie na sale operacyjną.:szok: Hah poszedł tam za nami, a lekarze go wygonili.:-D Biedny pewnie się martwił.
Gdy dotarliśmy na miejsce od razu zasypali mnie masą pytać, czy nie jestem na coś uczulona itp. już nawet nie pamiętam. Przerzucili mnie na stół operacyjny i kazali usiąść i się zgarbić. Kuźwa wszystko było by dobrze, gdyby co 2 minuty nie łapały mnie mega bolesne skurcze, do tego parte, a przecież nie mogłam już przeć...:baffled: No ale z chwilą gdy wkuto się w mój kręgosłup wszelki ból odszedł w zapomnienie. Byłam szczęśliwa, że mnie nic nie boli. Już nic nie czułam:-) Hah ból przy zakładaniu wenflonu był niczym w porównaniu z bólami krzyżowymi. Nawet nie wiem kiedy zaczęli mnie ciąć. O 15:50 usłyszałam krzyk dziecka, mojego dziecka:tak: Słyszałam tylko jak zachwycają się jaka ona śliczna. Umyli ją owinęli w rożek przynieśli do mnie na chwilę, przyłożyli mi do policzka, a potem zabrali na oddział noworodkowy. Była rzeczywiście śliczna, a co najważniejsze moja!:happy2: Przy wyciąganiu okazało się, że była dwa razy owinięta pępowiną i nie było szans, żeby wyszła na świat poprzez sn.
Szycie było dla mnie wiecznością. W trakcie zaczęłam się dosłownie trząść, jakby z zimna, ale nie czułam, że jest mi zimno. Dopiero o 16:50 zawieźli mnie do mojego pokoju.

No to chyba tyle.:tak: Po wszystkim byłam szczęśliwa, że mam poród za sobą i że moja mała kruszyna jest już przy mnie.
 
Ostatnia edycja:
moja historia porodu jest trochę podobna do Żanetki;-)

28 lutego 6 dni po terminie pojechałam na ktg, ledwo się zwlekłam z łóżka z przeziębieniem a mąż leżał z gorączką więc zawiózł mnie brat. Na ktg nie było oznak porodu, potem badanie gin, krótka pogawędka i już miałam wracać do domu i stawić sie za 2 dni na wywołanie, ale jeszcze lekarka zmierzyła mi cisnienie i szok:szok: 160/100 najniższe 140/90 więc musiałam zostać. Zrobili mi badania i zostawili do następnego dnia bo już był wieczór. Na następny dzień po obchodzie zbadali mnie i zdecydowali że moge rodzic naturalnie, więc ok 11 już byłam na porodówce i miałam podaną oxy. Skurcze szybko zaczęły sie regulować, najpierw co 7, potem co 5 min, ale nie było rozwarcia, dopiero ok 3 położna przebiła mi pęcherz i wtedy się dopiero zaczęło:no: skurcze były coraz częstsze i boleśniejsze, miałam krzyżowe i brzuszne, przy skurczach robiło mi sie słabo i niedobrze, dostawałam najróżniejsze leki przeciwbólowe, ale nie byłam się w stanie ruszyć, nie dla mnie żadne piłki, czy pozycje aktywne, jedyne co dałam radę to wtoczyłam sie na łóżko. chwyciłam drążek i krzyczałam... ból był nieziemski. Mąż przyjechał ok 14 i zdołał posiedzieć ze mną tylko 2 godz, przy każdym skurczu robił się bledszy ode mnie i stwierdził że nie może patrzeć jak się męczę. Do tego miał gorączkę więc wrócił do domu. Pamiętam tylko jak położna mówiła żebym wytrzymała do 5 bo lekarze kończą zabiegi i anestezjolog mnie znieczuli, w konsekwencji o 18 przyszła wściekła gin bo anestezjolog nie zgodził się na znieczulenie, wymawiając się brakiem monitora na sali porodów. Zbadała mnie miałam dopiero 5cm rozwarcia, mały był ciągle wysoko i źle wstawiał się w kanał główką więc zapytała czy zgadzam się na cc. W tamtym momencie marzyłam tylko o zakończeniu porodu. Potem wszystko potoczyło się ekspresowo i o 18.40 wyciągnęli Dominika:-D darł się w niebogłosy a przy moim policzku na chwilkę się uspokoił. Mąż jeszcze zdążył przyjechać i go zobaczyć, a mnie przywieźli go dopiero rano. Po wszystkim przyszła do mnie położna z którą rodziłam i powiedziała że nie dałabym rady sama urodzić, a mały był owinięty pępowina. Więc wszystko szczęśliwie się zakończyło:-D:-)
 
miałam napisać co i jak u mnie przebiegło a więc zaczynam :)
3 dni przed porodem zaczeły sie u mnie bóle krzyżowe i trwały do samego porodu ;/ w niedziele 10 lutego ból byl taki że cały boży dzień leżałam w wannie. o 22 położyłam sie spać przy czym o 24 poszłam do wanny gdzie zasnełam na 3 godziny, kiedy położyłam sie do łóżka zasnełam na 20 minut i bol obudził mnie ponownie, leżałam na łóżku i myślałam że do rana jak nie przejdzie to zadzwonie do lekarza co robić bo ból był ciągły !!! O 4.20 obudziłam męża żeby pomógł mi z łóżka wstać bo sama nie dałam rady, wstałam o tu ........... wody odeszły:-) leciały i leciały. Pojechaliśmy do szpitala o 5.15 zostałam przyjęta na porodówke. Pani przy przyjęciu stwierdziła że jak nie mam żadnych skurczy to na OCP mnie położą, a tu podłączona pod ktg okazało się że skurcze są regularne a rozwarcie na 6 cm. Do 7.20 nie czułam żadnych ale to żadnych skurczy jedynie mój kręgosłup dawał o sobie znać. Potem piłka, gaz rozweselający i było mi naprawde błogo :) o 7.40 pani położna stwierdziła że do obiadu urodze, a więc sms do męża z info, o 8.10 położna stwierdziła że nawet na śniadanie sie wyrobie, i tu pojawił się uśmiech na twarzy !!! Kiedy o 8.40 zadzwonili po lekarza wiedziałam że jest już blisko :-) przyszedł lekarz a tu rozwarcie na 10cm a skurcze zanikły i szybko podana oksytocyna, troszke zamieszania sie zrobiło ale poszło :-) maleńka wyszła za drugim razem, owinięta byla pępowiną więc na brzuszku leżała kilka sekund i ją zabrali. No i przyszedł czas na szycie, lekarzowi kazałam sie zaszyć cała, abym nie miała żadnych głupich pomysłów, lekarz stwierdził że zostawi dziurke na dwa palce :-) ogólnie poród do przyjemnych nie należy ale nie było to przerażające uczucie. Stwierdzili że jak na pierworódke poszło naprawde szybko. Kiedy leżałam na obserwacji, na oddziale zrobili małe przemeblowanie bo chciałam leżeć na jednej sali z bratową która urodziła dzień wcześniej, tak więc po porodzie trafiłam na sale razem z nią !!! Po przywiezieniu na sale nie było mojego dziecka, pytałam sie gdzie ona jest co sie dzieje nikt nic nie wiedział, pielęgniarki obiecały sie dowiedzieć, po 2-3 godzinach wstałam szukać sama mojej dzieciny bo nikt nic nie wiedział tylko tyle, że jest na obserwacji, w końcu pielęgniarki poszukały pani neonatolog która łaskawie mogła mi powiedzieć co sie dzieje. Okazało się że Madzieńka musiała w inkubatorze troszke poleżeć w celach adaptacyjnych ale wszystko było ok i o 13 mi ja przynieśli, a ja siedziałam do późnego wieczora patrząc sie w moją małą kopie tatusia.
 
U mnie nie było kolorowo, a już na pewno nie było łatwo.
1.03 trafiłam po porannym ktg na patologię ciąży w związku z tym,że byłam 10 dni po terminie.
Na patologi badania, wenflon i tego dnia byłam podłączona na próbna oksytocynę na 2 godz. Skurcze się nawet pisały(cały czas pod ktg) ale po wszystkim poszły sobie...gdzieś.
Następnego dnia 6 godz oksy i nic. 3.03 odpoczynek i generalnie kryzys psychiczny.
4.03 na obchodzie lekarka powiedziała,że dzisiaj rodzimy(13 dni po terminie). A jak to się okaże.
O 11.30 podłączyli mnie pod oksytocynę, koło 14 przy 2 cm szyjce i 2 cm rozwarcia(tak,można mieć rozwarcie przy szyjce) przebili mi pęcherz płodowy. Okazało się,że wody są zielone.
O 15 trafiliśmy piętro niżej na porodówkę. Tam już zaczęłam mieć konkretne skurcze. I z takimi skurczami,jak cholera byłam badana o 18. Okazało się,że nic się nie zmienia. Popłakałam się jak to usłyszałam.
O 19 przyszła nowa położna. Trochę posiedziałam w wodzie. Nawet pomagało ale do momentu. Potem miałam znowu badanie i znowu brak postępów a skurcze bardzo bolesne. Dostałam czopki rozkurczowe, potem zastrzyk w dupę też rozkurczowy. Okazało sie,ze moja szyjka nie chce puścić z jednej strony. Ja już błagałam o znieczulenie. Położna powiedziała,że dopiero przy 3 cm możemy myśleć, ale potem chyba nasłuchała się moich wrzasków i powiedziała,że zrobimy ktg i wtedy znieczulenie. Ktg musiało wyjść dobrze więc musiałam leżeć z tymi skurczami a po oksytocynie miałam je już nawet częściej jak co minutę. Przy KTG okazało się,że po każdym skurczu małemu spada tętno do 80 i już do końca będę na tym łóżku pod aparaturą i tlenem. Przy badaniu wyszło,że w godzinę zrobiło mi się rozwarcie na 6cm przy czym szyjka nadal trzymała, nastepne 20 min i 9cm. Ból nie do opisania! Położna powiedziała mi,że jak zacznę teraz przeć to szyjka mi pęknie i tak przez kolejne 2,5 godz męczarni. Najpierw jakieś leki do kroplówki,żeby ta cholerna szyjka puściła, potem mały nie chciał przygiąć głowy i wstawić się jak trzeba. W między czasie darłam się jak zarzynany kot, Marcin z położną ściskali mi miednice,żeby małemu pomóc, dostawałam tlen i jakieś wspomagacze w kroplówce, byłam cewnikowana...full nature! Jak już mogłam przeć to było fantastycznie. W porównaniu do tego co było wcześniej to niebo a ziemia. Marcin patrzył jak mały się rodzi :szok:
Byłam nacinana, zszywana...(rzeczywiście nie czuje się bólu nacięcia :sorry2:) i po wszystkim strasznie bolała mnie dupka :shocked2:
Generalnie położne się śmiały,że się wyrobiłam jeszcze 4.03 bo do północy 5 min.
Aha, mały się urodził siny i nie oddychał więc pokazali mi go i zabrali. Jak mu oczyścili drogi to tylko otworzył oczy i trafił w ręce nenatologów. Noc spędził na patologi noworodka. Dostał 7/9/10 pkt APGAR.
Poród mieliśmy bardzo ciężki, tak twierdzi położna a ja się kłócić w tej kwestii nie mam zamiaru. Marcinowi przy skurczach wykręcałam ramię i mówił,ze nie podejrzewał,ze mam tyle siły.
Najgorzej wspominam badanie na leżąco w czasie skurczu. W życiu się głośniej nie darłam.
Rodziłam w sali dokładnie pod pokojem na patologi w którym rezydowałam i dziewczyny potem mi mówiły,ze spać im nie dałam ;-)
Może gdybym doczekała się znieczulenia to było by trochę lepiej, ale jak to powiedziała położna, przynajmniej zaoszczędziliśmy:-p
 
No to może i ja opiszę mój poród.
1 marca od rana zaczęłam odczuwać skurcze, mniej lub bardziej bolesne, ale jeszcze nie regularne. Rano wstałam ok 7 i stwierdziłam, że wezmę kąpiel, żeby sprawdzić, czy przejdą. W trakcie kąpieli zauważyłam, że zaczął mi odchodzić czop. Wyszłam z wanny a skurcze się wyciszyły. Pod wieczór skurcze robiły się coraz bardziej regularne chociaż nie bolesne. Ok godz 21 zadzwoniłam do mojej gin. Powiedziałam jak się sprawy mają i dostałam polecenie pojechania do szpitala. Dopakowałam więc torbę, wzięłam prysznic i wyruszyliśmy. Po pól godzinie byliśmy na miejscu. Po przyjęci i całej papirologii ok 23 zostałam położona na oddział. Po badaniu lekarz stwierdził, że jest 1,5 cm rozwarcia. Dostałam jakiś zastrzyk na wyciszenie i poszłam na salę. Mniej więcej co godzinę miałam robione KTG. Ok 2 skurcze już były takie nieznośne, że nie dało rady leżeć, więc maszerowałam po sali w te i z powrotem. Ok 4 przyszła położna i stwierdziła, że dzisiaj urodzę. Zadzwoniłam do męża, że zabierają mnie na porodówkę i żeby tak koło 8 przyjechał do mnie. Poszłam jeszcze raz na badanie i okazało się że są 3 cm rozwarcia. Położna założyła mi wenflon zrobiła lewatywę i poszłyśmy na porodówkę. O 8 podłączyli mi kroplówkę z oksy, przebili pęcherz płodowy, żeby poród jak najszybciej postępował. Po oksy dostałam takich skurczy, że w życiu się chyba tak nie darłam. Po 8 przyjechał mój mąż i sama świadomość, że jest przy mnie dawała lekkie ukojenie (choć nie zmniejszała bólu). Czas od 9 do 11:30 to dla mnie największa trauma. Skurcze z kosmosu, bóle krzyżowe a znieczulenie tylko w postaci czopków i gazu (mi nie pomógł). Badanie gin. w tym czasie, żeby sprawdzić rozwarcie było dla mnie nie do zniesienia, chyba jednak jestem mało odporna na ból.
Przed 12 przyszedł lekarz (wcześniej badała mnie położna) i jak mnie zbadał to stwierdził, że jest ok 7 cm, ale nie ma opcji, żebym urodziła sn, bo mała się nie wstawia prawidłowo w kanał. Wtedy wymówił czarodziejskie pytanie, czy decyduję się na cesarkę. Powiem wam, że o niczym innym nie marzyłam liczyło się tylko to, żeby w końcu przestało mnie boleć.
Po mojej chęci i zgodzie na cesarkę wszystko potoczyło się bardzo szybko. Zawieźli mnie do innej sali, anestezjolog wypytał o tysiące dziwnych rzeczy (jeszcze mnie męczyły skurcze i chciałam, żeby jak najszybciej mnie znieczulił). Wkuwał mi się w plecy gdy miałam skurcz ale po paru sekundach już mi było błogo, w końcu przestało boleć. W lampie nade mną widziałam jak wyciągają ze mnie Madziulkę. Przystawili mi ją na sekundę do buzi i zabrali. Mnie zszywali a przy małej już cały czas był mój mąż. Przewieźli mnie na salę poporodową i w sumie później to mało rzeczy pamiętam.
Jak mi przynieśli małą to poczułam ulgę, że już po wszystkim:))
 
Dawno mnie tutaj nie było, ale podzielę się moim porodem, bo było śmiesznie i szybko :)
A więc 26.02 z rozwarciem 3 cm trafiłam na porodówkę, żeby podłączyć się pod oksytocynę. Rano o 7.00 przyszła po mnie na salę położna z porodówki i powiedziała żeby po nikogo nie dzwonić bo nie wiadomo czy zaskoczy i czy ewentualnie chcę rodzić w tej koszuli czy jeszcze się przebrać, kazała wziąć też wodę mineralną i poszłyśmy. Usadowiłam się wygodnie na sofie w sali porodowej i została podłączona kroplówka jakos kilka minut po 7. Od rana bolały mnie krzyże więc nie zwracałam na to uwagi, po kilku minutach krzyże zaczęły mocniej boleć ale do wytrzymania, o 8 zaczęły się skurcze i nie było już tak miło. Przyszedł mój lekarz prowadzący i zbadał, były 4 cm, decyzja o przebiciu pęcherza .... i się zaczęło. Skurcze bardzo mocne ale do wytrzymania, położna powiedziała żebym dzwoniła po męża jeżeli chce żeby był przy porodzie bo do obiadu urodzę, mąż zjawił się ok 9, a ja zwijałam się z bólu bo skurcze były już bardzo częste. Położna mnie zbadała i okazało się że mam już 7 cm! Powiedziała że idzie ekspresowo, a wszyscy pytali się czy aby napewno mój pierwszy poród. Uparłam się że chcę lewatywe, bo wcześniej nie miałam a nikt nie myślał że pójdzie tak szybko. Położna zastanawiała się i bała robić tą lewatywe bo przyspiesza skurcze, ale wynegocjowałam ją. Poszłyśmy się przeczyszczać, było mi bardzo ciężko utrzymać zawartość na swoim miejscu mając takie skurcze ale dałam rade. Siedząc na wc miałam przed oczami kadry z tych głupich programów na tlc " ciążą z zaskoczenia" i myślalam że zaraz urodzę do wc. Po jakimś czasie przyszedł mój mąż i pomógł mi pójść pod prysznic, było bardzo fajnie kiedy polewałam się ciepłą wodą, ale mój mąż szybko mnie stamtąd wytargał bo podobno położna pozwoliła tylko na kilka minut pod prysznicem i na sale. Wracaliśmy a ja po drodze stawałam co chwilę bo tak często już były skurcze. Po powrocie okazało się że mam 10 cm, więc fruu na łóżko. Zaczęły się skurcze parte i dostałam gaz rozweselający. Było mi błogo, nic mnie nie interesowało i miałam wiecznie zamknięte oczy żyjąc w swoim świecie. Mówiłam nawet mężowi żeby opowiedział jakiś kawał i śpiewałam sobie pod nosem. Położna miała ze mnie ubaw. Kiedy przyszła druga to ta moja powiedziała do niej " musimy później pogadać" a ja myślałam że to do mnie i tak w amoku mówie do niej " pogadamy ... :D " Leżałam na łózku raz na lewym boku, raz na drugim i tak szło po milimetrze. Słyszałam tylko że mały ma dużo włosów i będzie duży. Położna ciągle mówiła " Wiktorku chodź do cioci" co mnie ubawiło :) No i tak kulając się z jednego boku na drugi położna zaproponowała żebym zeszła i troche pochodziła żeby grawitacja zrobiła swoje, a ja powiedziałam że z tą kulką między nogami nie dam rady nigdzie iść, a położna " to niech pani położy się na plecach" no i się położyłam.... :D Poczułam takie rozpieranie od środka, że jak zaczęłam przeć to słyszałam tuylko " o boże nie przyj, nie przyj" okazało się że mały już wychodzi a położna ani nie ubrana w płaszcz ani rękawiczki i mój mąż powiedział że widział strach w jej oczach i w ekspresowym tempie się ubierała. Ja krzyczłam ' muszę przeć" a ona " błagam jeszcze sekunda" no i poczekałam chwilę i później krzyczałam że " chce mi sie kupa" :D mówiłam do mojego męża żeby poszedł ze mną do wc a ona że to nie kupa i że mam przeć, jedno parcie i Wiktorek był już na świecie. Nawet nie wiem kiedy to się stało ani kiedy mnie nacięli. Nagle znalazł się na moim brzuchu, obsikał wszystkich, puścił smółkę i był zadowolony z życia :D Pózniej wzięli go do mierzenia i ważenia a ja dostałam znieczulenie i mnie zszywali. Błagałam lekarza o trochę wody bo z tego gazu mi zaschło w ustach, nie chciał mi dać bo mogłam wymiotować po tym znieczuleniu ale w końcu się zlitował i dał mi te dwa łyki które zostały z 1.5 l. No i tak o 11.30 zakończył się mój poród.
 
Teraz i moja kolej.
29.01 pojechałam rano na ip ze skurczami co 7 minut (po wczesniejszym kontakcie z moja gin). Przy przyjęciu rozwarcie na palec, ale szyjka miekka, rozpulchniona, więc zdaniem lekarza wszystko w jak najlepszym kierunku się posuwało. Zrobił mi masaż szyjki i wysłał na patologię. Miałam czekac aż skurcze zaczną się skracać, a te oczywiście zrobiły mnie w bambuko i znikły ;/ Tak więc sobie leżałam i kwitłam w tym szpitalu, bo byłam jeszcze przed terminem, ale do domu już nie wypuszczają w "takim stadium". Chodziłam sobie codziennie po korytarzu, biegałam po schodach, rozciągałam się tak jak na szkole rodzenia nas uczyli itp, ale jak widac... guzik to dało. Na jednym z obchodów ordynator zdecydował, że jak nic się nie ruszy to 4.02 dostaję pierwszy zastrzyk z witaminą B1. Więc poniedziałek pierwszy zastrzyk.... i cisza. Wtorek drugi... masaż szyjki, skurcze co 9 minut... i cisza. Środa trzeci.... i cisza. Decyzja, że w czwartek próba oksytocyny. No i ok. Myślę, super! Skurczę się i urodzę :-)
W czwartek 7.02 coś koło 7 rano przyszła po mnie położna i fruuu na porodówkę. Tam oczywiście multum papierów itp., potem lewatywka i w końcu o 9 podłączyli mi kroplówkę. Chodziłam sobie, chodziłam i chodziłam. Ok. 11 skurcze zaczęły się wyregularniać i stawać się lekko nieznośne :-D Badanie przez położną... nadal rozwarcie na palec, szyjka 50% skrócenia tylko. Więc dalej sobie chadzałam po korytarzu. Koło 13 kazała mi się położyć pod ktg i pisały się dość mocne skurcze co 4 minuty. Badanie... rozwarcie i szyjka nie rusza. Stwierdziła, że kroplówka zleci do końca i wracam na patologię, bo widocznie to jeszcze nie dziś. Załamka... płakać mi się chciało, że nawet własnego dziecka urodzić nie umiem :sorry: Przed 15 położna podłączyła mnie na ktg, powiedziała, że pół godziny zapisu i wracam. Leże i leże, mija 15.30, a jej nie ma. Przyszła ok. 15.40 i powiedziała, że lekarza jeszcze nie ma więc mam się odwrócic na drugi bok. O 16 przyszła lekarka i jedna stażystka. Zbadały mnie... rozwarcie na palec szyjka 50%. Po chwili przyszedł lekarz, badanie... tak samo. Nic nie ruszyło. Jednak stwierdził, że nie podoba mu się zapis ktg (Kuba miał niskie tętno) i że nie wypuści mnie z porodówki już. Mam urodzić. Przebił mi pęcherz (jego zdaniem miałam mało wód) zrobił masaż szyjki, no i się zaczęło. Najpierw dostałam czopki rozkurczowe. Skurcze były coraz mocniejsze. Badanie... szyjka i rozwarcie stoi w miejscu. Potem zastrzyk wspomagający rozwieranie i skracanie szyjki. Skurcze jeszcze mocniejsze, regularne co 3 minuty, ale dalej wszystko stoi. Kolejny masaż szyjki i lekarz "ręcznie" otworzył mi kanał, żeby przepuszczał palec. Chodziłam, skakałam na piłce, rozciągałam się przy drabince ( w między czasie ciągle odpływały mi wody). Ok 18 przyjechał mąż, a mnie podłączyli pod ktg. Skurcze co 2 minuty, masakrycznie bolesne (biedna ręka męża:zawstydzona/y:). Przybiegła położna sprawdzić czy żyję, bo pierwszy raz pisały im się tak mocne skurcze. Swoją drogą głupie uczucie. W momencie skurczu, skurczal mi się nawet język. Nie mogłam nic mówić, bo miałam go cały sztywny. Podłączyli mi kroplówkę z glukozą (od rana nic nie jadłam i zaczynałam odpływać), potem kolejną z oksytocyną i masaż szyjki. Dalej skakałam na piłce (w miarę mozliwości), rozciągałam sie z mężem itp. Kolejny masaż szyjki. O 22 przyszła lekara. Zbadała mnie i poszła. Nic nie powiedziała. Za chwilę przyszła położna i widzę, że wyciąga jakieś leki z szafki i cewnik. Patrzę na męża, on-mina przerażona. Mi zaczęły lecieć ciurkiem łzy, bo juz sie domyślałam, że przygotowują się do cesarki. Za chwilę przyszedł lekarz, zbadał mnie i wyrok... rozwarcie nadal na palec, szyjka nadal 50%. Pytanie czy zgadzam się na cesarkę. Oczywiście się zgodziłam. Zapytali męża czy się zgadza, oczywiście też się zgodził :tak:
I potem już szło szybko, cewnik, jakieś lekarstwa dożylnie, wywiad z pania anestezjolog, hop na łózko operacyjne, znieczulonko i o 22.30 wyciągneli Kubusia. Dwa razy musieli mnie docinać, bo Kubuś był na tyle duży, że nie chciał wyskoczyc. Przyłożyli mi go na chwilkę do twarzy (zdążyłam mu dac buziaka w nosek) i zabrali do ważenia, mierzenia itp. Od tej pory mąż był przy nim dopóki nie skonczyli mnie szyć itp. ( a trwało to jeszcze godzinę, bo coś się tam rozwarstwiło - dzisiaj się dowiem co). Zawieźli mnie salę pooperacyjną i kazali spać. Strasznie opornie mi to szło, bo się cała trzęsłam, ale mąż był przy mnie dopóki nie zasnęłam.

Ot, historyja :-)
 
To i ja napisze jak to u nas bylo:)Bylam sobie na patologii pan dr obiecal ze w poniedzialek przygotuje mnid do porodu a we wtorek urodze ...ale ze byl piatek to zaproponowal testy oxy.I tak w sobote czekalam do blisko 13 bo jako, ze bylam z cholestaza a ona bardzo lubi zastrzyk oxy i wtedy porody sa gwaltowne, to panie zostawily mnie bez jedzenia na koniec...Ok 13 podlaczyli mnie do ktg i podali pare kropli oxy, skurcze momentalnie sie zaczely, potem zwiekszyli dawke i wyszly...a ja slysze malej leci tetno do 56!!! Wolam je a one gina, ten mna trzasa, odczepia oxy i Nati zaczyna oddychac, wiec mowi, ze to moja wina bo zle sie polozylam. Sytuacja sie powtarza, po wiekszej dawce oxy zostaje sama a tetno malej spada do 40!! Dre sie wiec i juz mam lekkie lzy w oczach, wpada dr, patrzy na ktg, szybko wszystko wylaczyli i wtedy to byl dzoewczyny horror:( nie slysze juz tetna bo ktg nie dziala, gin. Gniecie mi brzuch i wklada mega nozyce do przebicia wod w tym samym czasie dostaje cewnik, boli mnie juz wszystko i z nerwow nie moge sie ruszyc ale jest mi juz wszystko jedno:/ potem wioza mnie na sale...tam zasypiam ale przez sen slysze placz malej, otwieram oczy i slysze ze mala zdrowa, silna:)) i ...zasypiam:)))No i tyle:))
 
reklama
A u nas to było tak...
1 lutego(piątek) wybrałam się na wizytę do mojego ginekologa. Po badaniu okazało się, że mam rozwarcie na 3cm:shocked2:i ginek stwierdził, że w przyszłym tygodniu już na pewno urodzę:szok: No i tak- w sobotę, niedzielę odczuwałam jakieś tam leciutkie bóle, ale dla mnie to były takie bóle okresowe, więc spoko:cool2: W poniedziałek włączył się u mnie syndrom bicia gniazda stwierdziłam, że jak mam rodzić w tym tygodniu, to muszę jeszcze coś porobić koło domu- więc postanowiłam umyć okna:baffled: i ogólnie wysprzątać chaułpe :-pMąż patrzył jak na wariatkę, ale mi pomagał :cool:;-)
We wtorek na wieczór ok 18 już zaczęłam się czuć inaczej - pojawiły się pierwsze prawdziwe skurcze(wow:-p)Mąż liczył co ile są, ok 21. stwierdziłam, że i tak to jeszcze nic nie znaczy, wypiłam sobie kakao, zjadłam jakieś ciastka i poszłam spać. O 1 w nocy już mnie troszkę bardziej pobolewa. Skurcze nieregularne-co 5-7-10min:dry::sorry2:Około 2 poszłam do kibelka, gdzie przy siusianiu odszedł mi czop. Podjęliśmy decyzje, że jedziemy do szpitala. I tak 3.15 zostałam przyjęta na porodówkę. Zbadała mnie położna- tam rozwarcie nadal na 3 cm. Podłączyli mnie do ktg. Młody bardzo mało się ruszał i lekarz stwierdził,że jak tak dalej pójdzie to wyląduje na patologii. Myślę sobie-ooo nie. Ale po wypiciu mega słodkiej herbaty Szymon zaczął brykać. I tak podłączona do katg słyszeliśmy z mężem jak rodzą się dzieci za ścianą obok( nie ukrywam, że jak usłyszeliśmy płacz nowo narodzonego dzieciątka oboje się strasznie wzruszyliśmy:tak::-)) Później znowu badanie-4cm rozwarcia. wysłano mnie na piłkę. Poskakałam sobie, chodziłam pod prysznic. Znowu badanie rozwarcia.Jest 6cm i ból coraz większy. Podano mi oksy. Później 10.15 odeszły mi wody i zaczęły się meeeega koszmarne bóle:szok: No i rozwarcie coraz większe. Już nie wiedziałam co ze sobą zrobić. Nie miałam już totalnie siły a tu trzeba przeć..No to prę najmocniej jak mogę. Mąż mów, że było widać główkę przy pierwszym parciu,ale się schowała. No i znowu te skurcze i nici. Młody nie chcę wyjść. Aaa najlepsze było jak preeee a tu-bach! Złożyła się głowa od łóżka:szok:(bo niestety starocie takie mają w moim szpitalu:dry: to mnie troszkę rozproszyło, no ale...
Później jak już stwierdziłam, że nie chce rodzić:-pto położna stwierdziła,że to już końcówka. Nagle koło mnie zleciała się następna położna, mój ginek, jakaś pani doktor i stażysta, którzy mnie dopingowali. Ta pani doktor postraszyła mnie kleszczami:-p co pomogło, bo zaczęłam przeć i przeć i przeć. No ale dalej nic. Położna podjęła decyzję o nacięciu, druga-cholernie boleśni nacisnęła mi brzuch i bachhhh-Szymonek jest na świecie. Aha jak wyszedł to zrobiła się cisza. Mąż mówi,że szanowne grono popatrzyło na siebie, położna wzięła jakieś cudo i przecięła pępowinę wokół szyi Szymka(był owinięty...:sorry:) i mówi do niego:Niech pan przetnie! A mój mąż;Niee,no może niee.A ja wtedy: No jak nie! Tnij Michał! Tnij! :-D
I tak Szymon urodził się 6.02. o 12.45 ;-)Ehh a jak już Młody leżał mi na brzuchu to było najwspanialsze uczucie na świecie. Nawet znieczulenie do szycia nie bolało:-p
No i podpisuje się pod stwierdzeniem, że mąż przy porodzie to największy skarb. Mój był ze mną od początku do końca. Dumnie mówi teraz, że urodził ze mną syna:cool2::-D Aha wiem też, że jak się zrobiło tak cicho, to mój Michałek mówi do mnie- Kochanie!dasz radę! Musisz przeć- to jest ostatni raz! Wierzę w Ciebie! No dalej--podziałało jak nic :-D
Się rozpisałam.....:-p:-p:-p
 
Ostatnia edycja:
Do góry