to ja też opiszę swój poród ;-)
Do ostatniepgo dnia nastawieni byliśmy na poród naturalny, rodzinny, torba była juz spakowana, szkoła rodzenia zaliczona, wiedza naczytana :-)
5 dni przed terminem porodu miałam termin wizyty u mojego ginekologa, na ktg zero skurczy, na usg młoda nie wstawiona w szyjkę, zero rozwarcia, szyjka nawet nie przesadnie skrócona - nic się nie dzieje. Jednak mojego lekarza zaniepokoił fakt, że od ostatniego usg młoda nie urosła ani grama, kazał przyjechać do szpitala, w którym miał lepszą aparaturę - tam okazało się, że jest mniejsza niż wcześniej przypuszczał i spadła poniżej dolnej lini wykresu (mamy wiedzą o co chodzi). Ponieważ wcześniej miałam problemy z łożyskiem a nie było żadnych zwiastunów nadchodzącego w najbliższym czasie porodu zadecydował, że nie będziemy ryzykować, bo wygląda na to, że łożysko przestało spełniać swoje funkcje - miałam się zgłosić na porodówkę, na drugi dzień rano o 7.30, na czczo, koło 14.00 miałam mieć cesarkę.
W domu pełen komfort - przepakowanie torby, wspólna kolacja na mieście, wieczorna kąpiel, kosmetyka, ogarnięcie chałupy, dobry film i przytulanki a na drugi dzień rano stawilismy się na porodówce. Jak wiadomo - formalności trochę czasu zajęły, o 8 z minutami, tak jak było w planie znalazłam się na porodówce, gdzie miałam czekać z mężem na swoją kolejkę. Przyszła połozna, podłączyła mi kroplówkę nawadniającą i wyszła. Nie minęło 10 minut jak wpadła z drugą kroplówką i mówi: "szybko, szybko, jest miejsce na operacyjnej idziemy rodzić"
Podłączyła mi drugą kroplówkę i wydała okrzyk "za mną!" ;-)
W lekkim szoku znalazłam się na porodówce, zespół już się zbierał, lekarz mył, instrumentariuszki wesoło szczękały narzędziami, a miła, młoda Pani anestezjolog przedstawiła się i kazała zasiąść z głową w dół do znieczulenia. No i się zaczęło... kłuła i kłuła, pociła się, utyskiwała: "źle Pani siędzi, niechże się Pani bardziej schyli, proszę się na liość boską nie ruszać..." (a w życiu taka sztywna nie byłam!) - i nic. Nie wchodzi. Już się zaczęłam zastanawiać jak jej biednej pomóc - wszyscy stoją, gotowi, patrzą na nią a ona się nie może wkłuć. Zmienia igły, minuty lecą, w końcu nawet w akcie desperacji zapytała mnie z wyraźnym wyrzutem: "czy Pani uprawia jakieś sporty??!"
(tak, chciałam powiedzieć, że sumo, jak mąż popije i muszę go obrócić na bok żeby nie chrapał!). W końu zadecydowała: "podaj pomarańczową" (cokolwiek to było) i jak mnie dźgnęła to poczułam że mi stopa drętwieje - okazało się, że to dobrze, udało się!
Jak już mieliśmy ten etap za sobą, to zaczęła się sielanka, zasłonili mnie parawanikiem a że był akurat tłusty czwartek, to rozmowa sama się kleiła wokół tematu pączków. Czułam jak coś mi tam na brzuchu malują, rysują jakieś kreski ołówkiem (w rzeczywistości to był skalpel), lekarz gmera mi w brzuchu a rozmowa się kręci: "jadł Pan doktor już dziś pączki? Nie? aaaa, to my zapraszamy do nas na kawusię" (- teraz?
), "oooo, ale żona Panu faworków pewnie napiekłą, nie?? to my zapraszamy na kawusię... a Pan doktor woli herbatkę? to my..." - jak w Ponty Pythonie
Do tego co drugie zdanie mój lekarz instruował stażystkę : "oo, tutaj Pani ma pępowinę, krótka owinięta, bardzo ciekawy przypadek, proszę spojrzeć.."
W końcu, po kilku minutach poczułam, jakby ktoś zdjął mi z brzucha 5 tonowy głaz i po sekundzie, o godzinie 8.55 moim oczom (i uszom) ukazała się bielusieńka (w mazi) i rozczochrana Natalka :-)
Niestety nie mogłam jej od razu przystawić do piersi, musieli mnie najpierw pozszywać, więc Natalkę wzięto na badania - ważyła 2620g i dostała 10 pkt.
Zszywanie poszło już szybciutko, trochę się Panu doktorowi omsknęło krzywo ale stwierdził, że "się wyrówna przy drugim" ;-) Stażystka komplementowała moją skórę bez rozstępów ale wyjaśnił jej, że po 30-tce kolagen jest już stary i rozstępy się rzadziej robią.
W ogóle generalnie było "strasznie wesoło" :-)
Jak przyjechałam na oddział (zaraz po zszyciu), czekał na mnie już mąż z Natalką, od razu przystawiono mi ją do piersi i została ze mną już aż do wyjścia do domu (4 dni). Pierwszą noc nawet spałyśmy w jednym łóżku :-)
Spionizowano mnie po 8 godzinach (przez pierwszą godzinę po zabiegu trochę mną "telepało" ale to podobno norma) - nie powiem, bolało, jeszcze kilka dni, no ale taka jest wada cesarki. Przyznam, że zadrościłam dziewczynom po porodach naturalnych, że są w tak świetnej formie a ja chodzę zgięta jak scyzoryk. No ale tak wyszło. Powikłań nie miałam żadnych, wszystko pięknie i szybko się zrosło. Blizna prawie niewidoczna.
Od mojego porodu do kolejnego nie minie nawet półtorej roku, podejrzewam więc, że drugie dziecko rodzić będę podobnie ale jeszcze jest trochę czasu na podjęcie decyzji ;-)