reklama
Forum BabyBoom

Dzień dobry...

Starasz się o maleństwo, wiesz, że zostaniecie rodzicami a może masz już dziecko? Poszukujesz informacji, chcesz się podzielić swoim doświadczeniem? Dołącz do naszej społeczności. Rejestracja jest bezpieczna, darmowa i szybka. A wsparcie i wdzięczność, które otrzymasz - nieocenione. Podoba Ci się? Wskakuj na pokład! Zamiast być gościem korzystaj z wszystkich możliwości. A jeśli masz pytania - pisz śmiało.

Ania Ślusarczyk (aniaslu)

  • Czy pomożesz Iwonie nadal być mamą? Zrób, co możesz! Tu nie ma czasu, tu trzeba działać. Zobacz
reklama

Niestety pani dziecko nie będzie zdrowe...

Przez to, że T. był cały czas z nami stracił pracę, po prostu dzień po operacji dowiedział się, że został zwolniony. Do końca lipca klepaliśmy taką biedę, że aż szkoda gadać. Na szczęście w sierpniu znalazł nową pracę i życie toczyło się dalej.
We wrześniu, w wieku 9 miesięcy Oliś w końcu mógł zacząć rehabilitację, cała godzina rehabilitacji w miesiącu i cała godzina zajęć z logopedą i terapeutą zajęciowym raz na trzy miesiące, śmiech na sali.
W maju 2009 roku okazało się, że jestem w ciąży, nie posiadaliśmy się ze szczęścia :-) T. był w siódmym niebie jak się okazało, że to wymarzona córeczka (do mnie wróciły marzenia o trzech synach :-D ). 29 sierpnia szykowaliśmy się na ślub znajomych, Oliś od rana był jakiś nieswój. Nie chciał jeść, nagle zaczął się słaniać I przelewać przez ręce, normalnie odpływał mi na rękach. Szybka wyprawa do szpitala, na szczęście mimo pełnej poczekalni jak zobaczyli w jakim jest stanie momentalnie nas przyjęli. Temperatura ponad 40 stopni, dostal od razu leki, kroplówki na wzmocnienie. Wieczorem diagnoza o zapaleniu płuc. Byłam z nim non stop, następnego dnia wszyscy wchodzą do nas w maseczkach, przychodzi lekarz, okazuje się, że moje dziecko ma także świńską grypę. Znowu strasznie się wystraszyłam, bałam się o Olisia i o córeczkę w brzuchu. Na szczęście świńska to nie taki diabeł straszny jak go malują. Lekarze szybko odpuścili sobie maseczki, ja mogłam normalnie wychodzić na zewnątrz, niektórzy przychodzili celowo kilka razy dziennie, żeby sie zarazić i im się nie udało ;-) Szefcio w oczach dochodził do siebie, w poniedziałek (do szpitala trafiliśmy w piątek) został wypisany do domu. Przez kilka dni brał jeszcze antybiotyk, ale wszystko już było w porządku :-)
16 października 2009 r. był nasz dzień, wzięliśmy z T. ślub cywilny :-) Oliś był najważniejszym gościem, a ja w czasie ceremonii musiałam lecieć do łazienki, bo tak mi Młoda na pęcherz naciskała :-D Chyba nie muszę mówić jaki wszyscy mieli ubaw, jak panna młoda się ulatnia, bo mówi, że musi siusiu :-D
31 stycznia 2010 r. przyszła na świat nasza córcia Jessiczka :-) 3320g, 53 cm szczęścia :-) Zupełnie zdrowa, bez żadnych wad, tak mi ciężko było uwierzyć, że mam zdrowe dziecko, takie mi się to dziwne wydawało :-)
Teraz Jessiczka ma ponad rok, Oliś ma ponad trzy lata, czekamy na kolejnego malucha. Co ma być to będzie :-)
Kocham wszystkie moje dzieci, ale miłości do Olisia nie da się opisać słowami. Za wszystkie swoje dzieci życie bym oddała, ale ta miłość jest jakaś wyjątkowa.
Oliś jest po prostu miłością, jest chodzącą radością, uśmiech nie schodzi z jego buzi :-) W porównaniu do Jessiczki, małej diabliczki to dziecko anioł :-) Wszystkie jego osiągnięcia dla innych rodziców drobniutkie dla nas urastają do rangi sukcesu na skalę światową :-) Bardziej szczęśliwego i zadowolonego z życia dziecka nigdy nie widziałam. Teraz często sobie myślę, że cieszę się, że Oliś ma tylko ZD, że to nic poważniejszego. Pokazał mi jak piękny może być świat, całkowicie odwrócił moją hierarchię wartości. Śmiało mogę powiedzieć, że jest największym szczęściem jakie mnie spotkało w życiu :-) Bałam się jak sobie poradzę w życiu, ale dzięki Olisiowi to życie jest pełniejsze :-)
Ufff i to by było na tyle jak na razie :-)


Przepraszam, że tak post pod postem, ale w jednym się nie zmieściłam :sorry:
 
reklama
Czytam... I płaczę...

Pierwsze dziecko straciłam w 13tyg ciąży. To była tragedia. Ciąża nie była planowana, ale jak tylko się z Mężem o niej dowiedzieliśmy- skakaliśmy ze szczęścia! Planowaliśmy... co gdzie, kiedy, jak...

Przy drugiej wizycie u ginekologa usłyszałam: "niestety nie ma akcji serca. Płód obumarł..."
Leżąc na kozetce, słyszałam tylko odbijające się echo tych słów i moje coraz mocniej i głośniej bijące serce...

Nie wiedziałam kiedy po policzkach zaczęły lecieć łzy.

Lekarz kazał mi się ubrać i powiedział, że wypisuje skierowanie do szpitala: "bo trzeba TO jak najszybciej usunąć, żeby nie zagroziło Pani zdrowiu".

Byłam tak oszołomiona... że nic do mnie nie docierało!

Pamiętam, że zapytałam go czy nie można jakoś przeprowadzić masażu serca... (sama nie wiem skąd mi sie wzięło to pytanie)
A On spojrzał na mnie jak na debilkę... Podał skierowanie i powiedział "dziękuję".

Szłam do samochodu w którym siedział Mąż, cała zapłakana, jakby pijana- nie mogłam złapać równowagi.

W szpitalu... Położna wyjechała do mnie z tekstem: " proszę nie płakać, u nas takich jak Pani to mamy na pęczki... jest Pani młoda, jeszcze nie jedno dziecko będzie Pani miała"

Nie wiedziałam co jej wtedy powiedzieć...

Teraz wiem, że ostro z****...łabym i ginekologa i tą Babę! Jak Oni mogli do mnie tak mówić! Jak mogli tak mówić o moim dziecku?!
Miałam robioną skrobankę, bo tabletki nic nie pomogły...
Pamiętam jak przywiązują mnie do krzesła- pasami bezpieczeństwa jak dla "świrów" w psychiatryku!

Najpierw byłam zła na cały świat- na lekarzy, Boga, całą rodzinę...

A potem na siebie! Zastanawiałam się co zrobiłam nie tak?!
Przecież dbałam o siebie... Uważałam...

Kto zawinił? Dlaczego straciłam Dziecko?!?!?!?!?!

O drugie dziecko staraliśmy się 10 miesięcy...
Zaczęłam sobie wkręcać, że przez zabieg nie będę mogła mieć dzieci... Tak długo próbowaliśmy...
Aż w październiku zobaczyłam 2 kreseczki!

Co to była za radość :biggrin2: ale zaraz potem przyszły wątpliwości... Co jeśli Dziecko będzie chore, a jeśli znów je stracę.

Teraz jestem w 28 tyg- Maleństwo ma się dobrze... :tak: ale i tak miewam dni niepokoju...
I modlę się, żeby urodziło się zdrowe...
 
Pamiętam każdą stratę, 1999r, nieplanowana ciąża ale bardzo chciałam urodzić to dzieciątko... nie zdążyłam do lekarza, poroniłam w domu...
2002r kolejny wyrok- podejrzenie raka szyjki macicy, szybka operacja w ostatniej chwili, gdyby nie moje przeczucie to pewnie bym mnie już nie było, choroba zupełnie bezobjawowa.
potem usłyszałam, że będzie problem z zajściem w ciążę, ale udało się w 2004r. 8 tydzień, jadę na usg, ciąża podtrzymywana z powodu plamienia ale ustało, ja pełna nadziei, lekarz nie wiedział jak mi to powiedzieć, znał mnie bo był przy mnie w czasie biopsji i operacji 2 lata wcześniej... serduszko nie bije... ja chciałam wyjść na ulicę, myślał, że może rzucę się pod samochód, nie wiem... doprowadził mnie do gabinetu mojej ginekolog...
Kolejne lata starań rozwaliły mój związek, 2 lata samotności i poznałam w końcu faceta, dla którego warto się podnieść. On chciał dziecka, ja mówiłam, że nie zajdę, on, że na pewno, nie może być inaczej i miał rację. Od 5 tyg w łóżku, plackiem, mój nowy gin po przejrzeniu dokumentacji mówił wprost- do 12 tyg nic nie wiadomo, jak się uda to i tak nie donosisz do końca z 0,5cm szyjką. W 13 tyg usg, wszystko w porządku, maleńka rozwijała się prawidłowo, szyjka się wydłużyła i trzyma :szok: mnie tylko duży brzuch zastanawiał, ale duuużo przytyłam, więc gin mówił ok. Co 2-3 tyg miałam 3 kg na plusie. w 23 tyg na połówkowym okazuje się, że mamy córeczkę. W 26 tyg na kontroli jest ok, gin mówi dobrze jakbyś wytrzymała do 32 tyg... ale szyjka pięknie trzymała, byliśmy w miarę spokojni...
Nie wytrzymałam, wiedziałam, że urodzę wcześniej, siostra przywiozła mi większość wyprawki w Wielkanoc, w Lany poniedziałek odeszły mi wody... tydzień po wizycie u gina, w szpitalu nic nie stwierdzono, ja mogę podejrzewać wielowodzie, bo dużo i długo odpływało, ale tak naprawdę nie wiemy czemu tak się stało. Nie byłam na to przygotowana psychicznie, myślałam, że moja córeczka umrze, zanim do niej pojadę bo zabrano ją do innego szpitala... Określenie przez lekarza, że jeżeli przeżyje będzie roślinką do dziś mnie głęboko boli...
Po 10 tyg pierwszy raz miałam Paulinkę na rękach, wcześniej mi nie pozwalano, cieszyłam się chwilą, na którą de facto czekałam 11 lat... Wiedziałam, że będzie ciężko choć nie wyobrażałam sobie, że tak bardzo, że będziemy pozostawieni sami sobie, że więcej dowiemy się o rozwoju wcześniaka z tego forum, od innych mam, niż od lekarzy, że zabraknie pomocy psychologa, nawet położna środowiskowa do nas nie przyszła, choć zgłosiliśmy, że mamy wcześniaka wypisanego na sondzie... Od początku słyszałam, że MPDz, że padaczka, że anemia, że bardzo opóźniony rozwój...
Dziś Paulinka jest w takim stanie, że lekarze nazywają ją cudem... Oczywiście sprowadzając nas na ziemię, że jeszcze dużo pracy nas czeka.
Bardzo nam się skróciła lista starych znajomych, wielu nie rozumiało przez co przechodzimy, niektórzy bali się nas odwiedzić i do tej pory tego nie zrobili, większość po prostu o nas zapomniała, bo przecież nie mamy czasu na życie towarzyskie.
Pojawiły się nowe osoby, głownie w podobnej sytuacji...
Mnie osobiście przerażało to w jaki sposób lekarze informowali nas o stanie zdrowia dziecka, czułam się winna całej sytuacji, brakowało nam wsparcia, przed wejściem na oddział z nerw dostawałam boleści, bo nie wiedziałam co w danej chwili mi powiedzą, czym dobiją... Ze szpitala wypisano nas z ulgą, bo mała bardzo wolno jadła, ale specjalnych zaleceń nie dostaliśmy. badanie słuchu, okulista, neurolog, a dalej sami się martwcie...
Tak sobie myślę, że gdybym wiedziała w ciąży, że Paulinka urodzi się chora to przecież nic by nie zmieniło... i tak bym ją kochała, tak samo jak teraz, bo czekałam na nią 11 lat. Tak samo bym o nią walczyła, tak samo dbała. Widocznie tak miało być, może inna matka by sobie nie poradziła, dlatego trafiło na mnie.
 
dziewczyny czytam Wasze historie i nie mogę wyjść z podziwu. jesteście wielkie!!!!!!!!! ja gdybym miała chociaż cień szansy też walczyłabym o swoje dziecko...
 
Siedzę w pracy przed komputerem i płaczę. Ja osobiście nie przeżyłam jeszcze nic takiego. To moja pierwsza ciąża i marzę aby wszytko było ok, a maluszek urodził się zdrowy.

A Was dziewczyny podziwiam. Potrzeba dużo sił aby przeżyć to wszystko.
 
Czytam, choć nie mam do opisania swojej historii.
Chciałam tylko napisać, że Wasza postawa jest dla mnie wzorem do naśladowania. Podziwiam Was za siłę.
mamoPaulinki z góry przepraszam za wściubianie nosa :-), ale śledziłam historię Twojej córeczki na wcześniakach. NIgdy nie pisałam, bo wydawało mi się to nie na miejscu, w końcu i tak nie zrozumiem tak do końca przez co przechodzicie, ale trzymałam mocno kciuki za nią i za inne dzieciaczki z tego wątku, także za Frania. Spędziłam pierwszy miesiąc życia Kacpra w szpitalu i widziałam maluszki-wcześniaczki w inkubatorkach. Cały czas myślałam, czy bym sobie poradziła. Ale nie wyobrażam sobie, jak w takiej chwili to maleństwo bezbronne można zostawić.
Pozdrawiam cieplutko
 
Franiowa mamo-założyłas bardzo ważny wątek. Niestety, zarówno kobiety w ciąży jak i lekarze ulegają presji kolorowych gazet i często kładą nacisk na to by usg było na każdej wizycie, choć 2 min.-bo tego oczekuje pacjentka (mimo że takie badanie nic nie wnosi), żeby był fadny filn 3D-na pamiatkę itp. Gdzieś gubi się sens tych badań. A jeśli wyniki nie wychodzą ksiązkowo- brak jest rozmowy o tym, co to może oznaczać. Albo nie się komentuje takich wynkiów albo wali się między oczy brutalną diagnozę, bez przygotowania, bez przedstawinia możliwych wyjść z sytuacji, możliwych form późniejszej terapii. Brak jest opieki psychologa, czasem brak zwykłej ludzkiej empatii.
Dlatego tak ważne jest, by o tym mówić
 
reklama
To może ja opiszę co mnie spotkało, chociaż moja historia to nic w porównaniu z Waszymi...
2 tygodnie temu trafiłam do szpitala. Umówiłam się ze swoją lekarką, że poda sterydy na rozwój płuc, bo maluch pcha się już na świat. Pojechałam w poniedziałek na oddział, we wtorek USG... W 32 tygodniu u nas robią ostatnie... Wszystko ładnie, pięknie, lekarz (nie mój prowadzący) mówi, że maluch jest tak ułożony, że ciężko zbadać główkę i za godzinę powtórzymy... Nie spodziewałam się, że coś może być nie tak. Po niecałej godzinie znów USG... Lekarz ogląda cały czas główkę (zajęło mu to jakieś 15 minut) Po tym czasie usłyszałam od niego: Dziecko ma jeden parametr powyżej normy (norma 10 a wyszło 12), dostanie Pani skierowanie do kliniki specjalistycznej w Warszawie... Stanęłam jak wryta. Nie spodziewałam się tego. Przecież do tej pory na USG wszystko było w porządku. Nie dostając żadnej innej informacji od lekarza wyszłam ze łzami w oczach. Po jakiś 3 godzinach jak już się trochę uspokoiłam postanowiłam się trochę dowiedzieć. Akurat dyżur miała moja lekarz prowadząca więc poszłam. Wyjaśniła mi wszystko po kolei: parametr o który chodziło to wymiar komory bocznej, dla którego norma to 10 a maluch ma 12 i jest ryzyko, że może mieć wodogłowie, powiedziała, że to o niczym nie przesądza, żebym się na zapas nie martwiła. Sama zadzwoniła i umówiła mnie do tej Warszawy. Przepłakałam jakieś 3 dni (leżałam w szpitalu, bo skurcze wychodziły na KTG), myślałam dlaczego nasze dziecko, jak to możliwe, przecież zdrowo się odżywiam, mały jest bardzo ruchliwy (nie tak jak jego brat - totalne lenistwo w brzuchu).... Na 8 marca miałam umówioną wizytę ze specjalistą. Zrobiono jeszcze raz USG. Maluch jest całkowicie zdrowy. Fakt, ten parametr jest prawie na granicy górnej normy ale się w niej mieści. Został zmierzony wzdłuż i wszerz i wszystko okazało się OK. Dostałam piękny prezencik na Dzień Kobiet: informację o zdrowym dziecku. Dowiedziałam się również, że maluch ma już prawie 2,5 kg i ze wszystkich parametrów jest starszy o 2 tygodnie.
Aaaa i jeszcze lekarz robiący USG w Warszawie zapytał się, czy w tym czasie co robiłam USG nie byłam może przeziębiona... Ja wtedy byłam chora i to prawdopodobnie było przyczyną tego wszystkiego.
Nikomu nie życzę dowiadywania się, że jego dziecko może być chore. Dużo przeżyłam przez tamtych kilka dni... Mam jedynie żal do lekarza robiącego USG, że zostawił mnie w takiej niepewności, informując tylko, że coś jest nie tak z dzieckiem. Za każdym razem co przychodził na obchód miał głowę spuszczoną i nie patrzył na mnie... A wdzięczna jestem swojej lekarce za opiekę i zainteresowanie, bo rozmowa z nią dużo mi wtedy dała.
 
Do góry