reklama
Forum BabyBoom

Dzień dobry...

Starasz się o maleństwo, wiesz, że zostaniecie rodzicami a może masz już dziecko? Poszukujesz informacji, chcesz się podzielić swoim doświadczeniem? Dołącz do naszej społeczności. Rejestracja jest bezpieczna, darmowa i szybka. A wsparcie i wdzięczność, które otrzymasz - nieocenione. Podoba Ci się? Wskakuj na pokład! Zamiast być gościem korzystaj z wszystkich możliwości. A jeśli masz pytania - pisz śmiało.

Ania Ślusarczyk (aniaslu)

  • Czy pomożesz Iwonie nadal być mamą? Zrób, co możesz! Tu nie ma czasu, tu trzeba działać. Zobacz
reklama

Opowieści z porodówek - bez komentarzy!!

wronka

czerwiec05`, kwiecień2010
Dołączył(a)
29 Marzec 2005
Postów
5 077
Miasto
Bydgoszcz
Dziewczynki, z racji tego,że mamy już jedną rozpakowaną kwietnióweczkę, zakladam ten wątek, aby każda, która chce, mogła opisac swój poród. Proszę jednak o same opisy porodów, bez zbędnych komentarzy:-D
 
reklama
Witam Panie, to znowu ja Grzegorz.

Piszę, aby donieść, że przeżyłem koszmar dzisiejszej nocy, ale po kolei.

O godzinie hmmm, chyba pierwszej w nocy moja małżonka zadzwoniła, że rodzi, normalnie z łóżka spadłem :sorry2:. Parę minut minęło i już byłem na miejscu u boku, żony, która już leżała na porodówce. Z tego co mi szybko powiedziała miała 8 cm rozwarcia, lekarze podjęli decyzję, że będzie rodzić naturalnie. Dodam, że trafiła na porodówkę z ciśnieniem 180 na chyba 100, ale po krótkim chaosie znalazła się tabletka i pod język. Podziałało, bo ciśnienie spadło, ale najgorsze było jeszcze przed nami, znaczy się bardziej przed Monią.
Bóle okazywały się coraz boleśniejsze, nie na moje zdrowie takie widoki :baffled: Po jakimś czasie, siadła na piłkę i krzyczała na siedząco. Godziny mijały, a Monia wciąż się męczyła, ale jak, nie da się tego opowiedzieć, trzeba to przeżyć.
Ale to nie koniec historii, przez kilka godzin, rozwarcie się powiększyło się do 9 cm i już na tym poprzestało. Wciąż były konsultacje z jakimiś lekarzami, aż mnie wypraszano kilka razy. Monia to takie męki tam przechodziła, przestała widzieć na oko, nie mogła mówić, bełkotała, nie mogąc słowa wymówić, nie mam pojęcia jaka była tego przyczyna i ten krzyk, ja normalnie nie wiedziałem co robić, bo miałem świadomość, że sama to ona nie urodzi.
Lekarz za bardzo się nie odzywał, że nie wiadomo było co się dzieje, a było źle. Około godziny 5/6 rano, wyproszono mnie definitywnie z sali, słyszałem tylko krzyk, pisk, płacz Moni, która traciła chwilami przytomność, przed tą salą to chodziłem jak nakręcony, straszne jest, jak nie można pomóc, najważniejszej osobie w swoim życiu.
Najgorszy moment, to ten, kiedy zrobiło się zamieszanie, pielęgniarka pobiegła po jakieś łóżko, szybko na sale porodową, natychmiastowe znieczulenie ogólne/ nie było czasu na miejscowe, po tylu godzinach jednak zdali sobie sprawę, że trzeba cesarkę robić, ale jak położna wysłuchała że coś jest nie tak z płucem dziecka i tętno drastycznie spadło, wówczas cesarka była oczywistością.
Szkoda, że musiała się męczyć na porodzie naturalnym a potem i tak cesarka.

O godzinie 6:34, światło dzienne ujrzał mój syn Adaś, miałem okazje pierwszy zobaczyć syna, bo żonę zszywano i jeszcze jakiś czas była nie do życia. Chłopiec ważył zaledwie 2 155, mierzył 51 cm, takie maleństwo bardzo chude, które zabrano gdzieś na noworodki.

Czy z dzieckiem wszystko ok, dowiedzieliśmy się o około 13.00, wówczas też Monia, mogła przytulić na parę minut syna. Jutro będziemy wiedzieć, czy synek jest w pełni sił i jutro też najprawdopodobniej żona dostanie dziecię na salę. Teraz odpoczywa.

Nigdy więcej naturalnego porodu, jak będziemy mieli jeszcze jedno dziecko, wykonamy cesarkę na życzenie, nie chcę przechodzić po raz kolejny koszmaru, a przede wszystkim narażać Monię na taki ból i pewnie nie tylko.

Odnośnie personelu, to naprawdę pełna kultura i bardzo przyjazny położnik, lekarze, smutne tylko, że nie zdecydowano się od razu na cesarkę, tylko musieliśmy przechodzić piekło :/

Pozdrawiam serdecznie :):):)

EDIT


OBIECANY, CHOĆ TROSZKĘ SPÓŹNIONY :zawstydzona/y: OPIS MOJEGO PORODU

W czwartek wieczorem zaczęły mi się bóle brzucha, nie przespałam z nocy nawet godziny, bo dokładnie co 10 a później 8 minut zwijałam się z bólu. W końcu nie wytrzymałam i postanowiłam zbudzić położną. Poprosiłam o podłączenie do KTG. Oczywiście wyszłam na symulantkę, bo to ustrojstwo nie wykazało wg pielęgniarki żadnych skurczy :sorry2:. Jakoś przemęczyłam się do rana i poskarżyłam się na obchodzie lekarzowi, że coś tak dziwnie mnie brzuch pobolewa i że mi mokeo jak usiłuję się z łóżka podnieść. Wzięli mnie więc łaskawie na samolot na badanie, które potwierdziło przypuszczenia położnej jakobym symulowała: rozwarcia brak, a to mokre coś to nie wody płodowe. Dodali mi więc do "jadłospisu" nospe i puścili wolno. Oczywiście nospa na te moje bóle nie pomagała, ale w ciągu dnia przestałam zwracać uwagę na to, że mnie coś boli. Wiadomo, odwiedziny, plotki z dziewczynami z sali życie szpitalne skutecznie odwróciło moją uwagę od skurczów, zwłaszcza, że lekarze uznali że nic się nie dzieje.
Przyszedł wieczór i znowu powtorka z rozrywki :sorry2:...znowu ała. Nie mogłam wyleżeć w łóżku więc chodziłam w te i we w te po korytarzu, aż zainteresowała się mną pielęgniarka. I znów KTG. Tym razem skończyło się badaniem na samolocie...aczkolwiek nie uważam żeby bolało mnie tej nocy bardziej niż poprzedniej. Zwyczajne bóle jak na okres. Bywało gorzej. No ale nic to. Zasiadłam potulnie w fotelu, rozkraczona przed lekarzem, a on jak zaczął tam mieszać to przestać nie chciał...jeszcze na mnie krzyczał, że mam mięśnie zaciśnięte jak skała i on nic zrobić nie może...już kolesia znielubiłam, bo ja się tu staram jak mogę, a ten krzyczy i wielkie fochy że do szkoły rodzenia nie chodziłam. Z resztą jakbym chodziło to raczej nie nauczyliby mnie świadomości każdego mięśnia w pochwie :sorry2:. Marudził, że dziecko pcha się na świat, a ja mu nie chcę w tym pomóc i takie tam. W końcu dowiedziałam się, że mam rozwarcie na 8 cm!! Normalnie się ucieszyłam, bo naczytałam się że kryzys jest niby do 7 cm, a później już z górki, a ja mam już 8 i nie było źle. Pomyślałam sobie luzik - za godzinę urodzę :-D, zaraz parte i plum :-D. W sumie lekarz też tak pomyślał, bo nawet lewatywy mi nie kazał robić, bo czasu nie było. Zadzwoniłam więc do męża żeby dzieciową torbę szpitalną przywiózł, bo zaraz Adaś będzie na świecie :tak:. Przebrałam się w szpitalną koszulkę i zadowolona pomaszerowałam na porodówkę :-D.
Tam przebili mi pęcherz, podłączyli do KTG i czekałam na rozwój akcji. Opiekował się mną facet, bardzo miły...że on miał do mnie tyle cierpliwości..normalnie anioł nie człowiek :tak:. Zwłaszcza jak już na samym końcu darłam się w niebogłosy. On ani ułamka złego słowa mi nie powiedział, tylko zatykał ręką usta..że się nie bał że go ugryzę :-D.

Nie chcę opisywać tu koszmaru jaki przeszłam prze ostatnią godzinę przed cesarką, bo Grzesiu wyczerpał temat. Z mojego punktu widzenia też nie było kolorowo, do tego stopnia, że jak znów zajdę w ciążę, to odżałuję kasę i zapłacę za cesarskie cięcie, bo ja do rodzenia dzieci się nie nadaję :sorry2::sorry2:.

Napiszę tylko, że nie sądziłam, że Grzegorz przyjdzie do mnie na porodówkę, bo przez całą ciążę twierdził, że to nie na jego nerwy, a i ja nie nalegałam. Ale powiem Wam, że jego obecność przy mnie okazała się być bardzo ważną tak samo dla mnie i dla niego. Razem dzieliliśmy te chwile, co nam pozwoliło zrozumieć jak bardzo jesteśmy dla siebie ważni. Czasem mi się wydaje, że jego bolało wszystko bardziej niż mnie.
 
Ostatnia edycja:
no to i ja opowiem jak bylo...
uwazam ze planowana cesarka nie jest dobrym pomyslem... lepiej jak przyjda bole, masz dosc i wtedy cesarke niech robia.. a tak na sztywno isc na taka operacje to mi sie na psychice chyba odbilo...rano pojechalismy z mezem 2 godz wczesniej, najpierw ktg, potem lewatywa, potem ten cewnik brr..., potem lezalam chwile i czekalam az mnie wezma na zastrzyk i w tym czasie sie zaczelo...taki paniczny strach mnie oblecial ze az mnie pot zalal, cala sie trzeslam jakbym padaczke miala, lekarze nie mogli mnie uspokoic ale mowili ze to sie zdarza, normalnie nie wiem co mi sie stalo.. no i zabrali na zastrzyk - juz cala ta sala i kupa ludzi przestraszyla mnie jeszcze bardziej, zrobili uklucie w plecy - znieczulenie przed glownym zastrzykiem, potem trzymala mnie z przodu polozna i uspokojala bo tak sie trzeslam jak galareta, wbili glowne znieczulenie, troche zabolalo mnie w nogach ale trwa to moze 5 sekund, potem polozylam sie na samolocie i przykryli mnie kotara z przodu zebysmy z mezem nic nie mogli widziec, kupa ludzi przy tej operacji...polozna stala z tylu mojej glowy i mi ja masowala - naprawde super mi tym pomogla, a maz z boku mowil do mnie i glaskal, ale nadal bylam roztrzesiona i plakalam troche, oczywiscie nie z bolu bo bolu to tam zadnego nie ma, nie czuje sie zupelnie nic, i po chwili doktorka mowi: uwaga teraz wysuniemy dziecko, i po sekundzie moj maz krzyczy: juz jest juz jest! ja patrzylam na jego oczy bo glowe mialam w jego strone obrucona to mial takie iskierki w oczach! i lzy! i nagle pokazali mi mala, taka kochana kruszynke, plakala glosno i miala ciemne wlosy, tylko tyle zdazylam zarejestrowac i od razu wiedziala ze ona ma wiecej niz tylko 2 kilo, i zabral ja lekarz... mnie w tym czasie zaczeli zszywac, ja plakalam ze szczecia, troche sie uspokoily moje dreszcze i czekalismy na wiadomosc od lekarza, chyba po 5-10 utach weszla lekarka i mowi: prawie 2800 gramm, 10 punktow appar! a ja juz wtedy myslalam ze ze szczescia zemdleje, zaczelo mi powietrza brakowac.. znowu mnie musieli wszyscy uspokajac...po jakims czasie przyszedl lekarz i dal mala mojemu mezowi, mnie nadl zszywali- cala operacja trwala 50 minut, moglam normalnie ruszac glowa i rekami, takze dotknelam mala pare razy, po operacji przewiezli mnie do sali gdzie musialam 4 godziny polezec, maz i mala byli przy mnie, nawet nie wiem jak ten czas zlecial, jakos nie pamietam tego, potem przewiezli mnie na sale i lezalam, przyjechala tesciowa i szwagierka mnie odwiedzic i maz tez byl do wieczora ze mna, dobrze sie czulam, nie bolalo mnie po operacji tak bardzo, na drugi dzien rano wstalam i juz moglam chodzic, troche mnie jeszcze bolalo i podawali mi tabletki, na 3 dzien juz sie normalnie czulam, moglam juz wszystko robic i tabletek nie potrzebowalam, takze dochodzenie do siebie po cesarce jest ok, na drugi dzien dolaczyla do mnie dziewczyna po normalnym porodzie i na drugi i trzeci dzien wcale sie lepiej nie czula niz ja, podawali jej leki na bole, rana na dole po zszyciu chyba ja bardziej bolala niz moja, bo ja sie moglam lepiej ruszac niz ona, i mocno krwawila a ja bardzo malo.. takze roznie to z tym dochodzeniem do siebie...
dobra ale przynudzilam...koncze, ogolnie nie bylo zle
 
No to jak było u mnie...

PLANOWANA CESARKA (powody okulistyczne)
Jeszcze nie potrafię chyba opini wystawić czy na + czy na - :confused:

Przyjęcie do szpitala, sprawne, miłe, konkretne. Potem kroplówki i na salę operacyjna. A tam: Najpierw znieczulenie podpajęczynówkowe w kręgosłup- wkłówali mi się 3x bo...jakąś do d. anastezjolog trafiłam, więc na "dzień dobry" miałam potwornego stresa, że będę mieć jakieś powikłania po kłóciu tyle razy rdzenia kręgowego- aż się trząść zaczęłam, ale się udało, choć niefajne i bolesne dość to jednak jest jak się tak kilka razy wkłuwają. Potem odrazu cewnik, którego już nie czułam w ogóle. Założyli zasłonkę i przyszedł dr. operujacy. Dodatkowo powiem że stół operacyjny wygląda jak fotel ginekologiczny, tylko prócz nóg, jeszcze ma się rozłożone ręce (efekt- jak żaba na sekcji zwłok). Nacięcia ani grzebania w środku praktycznie nie czułam, ewentualnie faktycznie "dotyk" ale absolutnie nie ból i nie nic niefajnego. Czas do wyjęcia córci jakieś 5-7 minut. Potem chwila niesamowita nieziemska i najcudowniejsza na świecie- moment kiedy widzi się swoje nowonarodzone dziecko (oczywiście się popłakałam) (pamiętam tylko hasło godz.9.52). Małą wzieli do ważenia i badania w głąb sali, ja znów zaczęłam się cząść z emocji i szczęścia a w tym czasie w ciągu jakiś max 15min mnie składali do kupy. Tzn było standartowe łyżeczkowanie macicy, żeby ją oczyścić, a potem szycie. w tym czasie podeszła neonatolog z Córcią żeby mi pokazać ją na 5 sekund i powiedzieć, że jest zdrowa. (Jako,że ręce miałam rozłożone na tym całym fotelu to nawet dotknąć jej nie mogłam zanim ją zabrali) Potem została zabrana na oddział noworodków do dalszych badań i pomiarów, gdzie o wszystko dowiadywał się Tata, a ja przewieziona z powrotem na salę przed/pooperacyjną. Znieczulenie działało 2h po czym zaczęłam powoli odzyskiwać czucie...od góry brzucha w dół...ból zaczął się od lekkiego mini bólu, co od razu zgłosiłam pielęgniarkom, bo tak kazały. Dostałam jakiś zastrzyk...nic nie pomógł, a ból z minuty na minutę narastał...a potem, już nie wielę pamiętam...Było błaganie o kolejne leki, dostałam podwójne dawki wszystkiego, w sumie 5 różnych leków, które tak naprawdę niewielę pomogły- ból był tak niewyobrażalny, że w życiu czegoś takiego nie przeżyłam!!!! (choć to nie koniecznie musi tak być bo nie wszyscy to tak odczuwają- mój organizm sobie nie poradził niestety) O 15 wpuścili męża i przywiózł mi Małą pokazać bo wcześniej nikt nie mógł mnie widzieć. (Dostałam tylko mmsa ze zdjęciem Córci bo komórkę mogłam mieć cały czas ze sobą na tej sali) odwiedziny trwały chwilę i musiał iść...Wieczór już był lepszy- wreszcie leki jakieś zaczęły działać i ból zelżał. Przenieśli mnie kolo 20 na normalną salę 2-osobową na oddział. Noc minęła jako tako, tzn co 2h prosiłąm o przeciwbólowe kroplówki i nawet spałam jakoś o dziwo.
Rano był pierwszy prysznic i kolejna katatonia- ból przy wstawaniu i pierwsze kroki również niesamowity, prysznic masakra, ale potem już lepiej. Leki cały czas ale już mniej. Dostałam też Dzidzie i mąż mógł być ze mną ile chciał. Kolejna dzień już całkiem dobry- wystarczył już zupełnie panadol i mogłam też chodzić i wstawać cez większych problemów- zwłaszcza jak po 2 pełnych dobach wyjeli cewnik- było ok. Po skończeniu 3 doby zostaliśmy po badaniach wypisani do domu, bo wszystko było ok.
Problem po cesarce- brak pokarmu! I teraz wielka walka o laktację, bo mała dostaje na zmianę cyca i butelkę i woli oczywiście butelkę.
I tak to wygląda :sorry2:
 
W miniony czwartek lekarz orzekl, ze zaczela mi sie akcja porodowa i w ciagu nie wiecej niz 2 dni, powinnam urodzic. W sobote mialam piekne skurcze, ktore jednak zniknely w polowie nocy.
W poniedzialek poszlam do lekarza, zeby zrelacjonowac mu stan rzeczy. On wyslal mnie na USG, ktore pokazalo, ze Kostka jest bardzo mala - wazy 2600gr, a wod plodowych niemal nie ma. Wsadzono mnie do szpitala i po kilku godzinach przeprowadzono zabieg. Znieczulanie wcale nie bylo nieprzyjemne, choc wszyscy na okolo trabili jakie to okropne uczucie... Cala operacje czulam, jednakowoz nie odczuwalam najmniejszego bolu. Ukochany stal u moich nog i widzial kazdy szczegol. W tym czasie nic nie mialo dla mnie znaczenia poza moim szkrabkiem. To, ze lezalam z rozlozonymi nogami przed 6 facetami w ogole mnie nie ruszylo. Kostka urodzila sie z okrzykiem na ustach. Pokochalam ja od pierwszego uslyszenia ;) Zaczelam sie smiac i plakac... Szycie trwalo jakies 20-30 minut.
Po samej operacji czulam sie fenomenalnie. Nic mnie nie bolalo, bo znieczulenie ciagle dzialalo. Poziom endorfin siegal chmur.
Okolo polnocy (jakies 7 godzin po operacji) zrobilo sie malo przyjemnie. Gdy znieczulenie ze mnie zeszlo zaczal sie koszmarny bol. Dostalam kilka zastrzykow i okolo 3ej zasnelam na 4 godziny. Okolo 10 rano wykonalam pierwsze kroki, a o 15:30 - 24 godziny i 10 minut od urodzin Konstancji bylam juz w domu. Boli jak cholera, ale z kazda godzina jest lepiej. Niestety nie mam pokarmu i serce mi peka, ze nie moge dac mojemu malenstu tego, czego potrzebuje. Mam nadzieje, ze na dniach bede mogla juz ja karmic.


USG mialo racje z wodami plodowymi - zostalo ich zaledwie pare kropel. Kostka urodzila sie jednak z ladna waga - 3200 ;)
 
Nasze cc….


Od piatku meczyly mnie już skurcze. W sumie przywyklam już do nich, bo od 33 tygodnia mialam je praktycznie stale, raz mocniejsze, raz slabsze, ale w piątek macica zaczela stawiac się znacznie czesciej niż zwykle, każdy ruch malej powodowal skurcze, kazde dotkniecie brzucha sprawialo twardniecie i napinanie. Noc była koszmarna – wysypka, swedzenie, totalny brak pozycji. Kolejna noc z rzedu przeryczalam a nie przespalam. Rano bylam zdesperowana i zalamana. Cialo nie przypominalo ciala, wysypka i czerwone placki na calym ciele, ze o swedzeniu i zadnych szansach na pohamowanie nie wspomne. Do tego doszly drgawki, jak po poparzeniu słonecznym, no i strach o Corcie, bo przeciez ta nieszczesna cholestaza (jak to jeszcze wtedy podejrzewano a nie PUPPP, mogla zagrażać Malej).
Wykonczona i zdesperowana stwierdzilam, ze jade znow do szpitala. Po ostatnim pobycie obiecywałam sobie, ze za nic już wczesniej tam nie pojade jak tylko rodzic, ale naprawde czulam się już na skraju zalamania, i Ł widzac to wszystko tylko utwierdzal mnie w przekonaniu ze trzeba pojechac.
Była 13sta jak odmeldowałam się na ginekologii, położyli mnie w pojedynczej sali porodowej, polozna podlaczyla do ktg i mialam czekac na dyżurnego lekarza by mnie obejrzał.
Lekarka przyszla kolo 16stej, do tego czasu ktg wykazalo jak zwykle regularne skurcze, które praktycznie na mnie już zadnego wrazenia nie robily…. za to na lekarce zrobila moja wysypka…
Wlasnie ta lekarka przyjmowala mnie na wizycie w szpitalu 2 dni wczesniej i o malo nie padla widzac tak drastyczne pogorszenie mimo brania zapisanych lekow. Szybko sprawdzila szyjke – jak na złość cholera nadal zamknieta, ale stwierdzila, ze 38 tydzien, plus leki na plucka, plus duuuzy rozmiar malej powoduja, ze decyzja moze być tylko jedna- poszla skonsultowac się z innym lekarzem, i po chwili wróciła z wiadomością, ze do pol godziny biora mnie na cc.
8,5 miesiaca czekalam na TEN dzien, a w momencie jak nadszedł już czas poczulam się zupełnie nie gotowa! Momentalnie zaczelam się trzasc, telefonu w rece utrzymac nie mogłam, a o napisaniu sms praktycznie wogole mowy nie było.
Po chwili przyszedł anestezjolog, krotki wywiad , wenflon, cos do wypicia, i dawaj na sale operacyjna. Drzenie, wrecz paniczne nie ustępowało. Anestezjolog nie mogl się wkłuć w plecy, musieli mnie uspokajac i zagadywac. W sumie nic nie bolalo – bardziej bolalo wbicie wenflonu.
Od razu poczulam cieplo i mrowienie w nogach, szybko się położyłam, i po chwili az po piersi nie czulam nic. Nastepnie zasłonięto mi widok na brzuch, założyli cewnik i praktycznie bylam gotowa.
Przyszla lekarka z drugim lekarzem, i się zaczęło… Nie minelo 5 minut jak slysze ze anestezjolog zza mojej glowy mowi: widze nozki… widze pupe… ooo jest i glowka….
Corcia nie płakała w ogole, w zupelnej ciszy i spokoju przyszla na swiat. Ja z wrazenia poryczałam się jak bobr, a gdy mi ja pokazano po raz pierwszy i dano do ucalowania slowa: Is she all right ? nie umialy przez ściśnięte gardlo przejść… 2 sekundy w trakcie których czekalam na odpowiedz: She`s perfect wydaly mi się wiecznością, a potem nastapila tylko i wyłącznie bloga radosc…. Smialam się i plakalam na zmiane, az lekarka mnie uspokajala, bo im otwarty brzuch falowal na wszystkie strony.
Nastapilo sprawdzanie Malej, wazenie, a potem szczesliwy Tatus dostal ja na rece, a mnie mysl: WRESZCIE nie opuszczala glowy.
Widoku corci zaraz po urodzeniu, i tego uczucia które wypełniło moje serce nie zapomne do koca zycia.
8,5 miesiaca: chwil lepszych i gorszych, nieprzespanych nocy, placzu, tygodni skurczy, kilku pobytow w szpitalu, zastrzykow, kroplowek, swedzenia, drapania, depresji, dodatkowych kilogramow, kilku rozstępów- patrzac na swoje nowonarodzone Dziecko już się nie pamieta. Pozostaja tylko wspomnienia testu z napisem: Pregnant 2 weeks, pierwszego usg na którym dowiedzieliśmy się ze ciaza w pelni zdrowa, uroczych motylkow w brzuszku, pierwszych ruchow, i nieopisanego szczescia gdy ONO pojawia się już na swiecie.

Kazdej z Was zycze tak cudownych wspomnien z pierwszych chwil ze swoim upragnionym i wyczekanym Malenstwem.
 
poród siłami natury - jak to sympatycznie brzmi, a było tak:

w nocy z poniedziałku na wtorek 30 marca o 4:35 (czyli cały miesiąc przed terminem) - jak to ciężarna wstałam na siusiu - niby nic nadzwyczajnego - a tutaj okazuje się, że to się delikatnie przedłuża i że ja już nie mam nad tym kontroli - okazało się, że odeszły mi wody - ja jeszcze tego nie wiedziałam - nie były przezroczyste jak to piszą w fachowej literaturze ale delikatnie różowawo - krwiste.

Obudziłam męża, ubrałam się - oczywiście nie byłam spakowana, wzięłam jedynie dokumenty, kartę ciąży i wyniki badań i do szpitala - na miejscu byliśmy około 5:00 a tam spokój wchodzimy na izbę przyjęć ze mnie "cieknie" a pielęgniarka się mnie pyta "rodzi Pani?" - ja nie, a po czym widać....

Poproszono mnie do gabinetu, usłyszałam, że wody są prawidłowego koloru i że mam się uspokoić, rozebrać i położyć na samolocie i grzecznie poczekać na lekarza - tak też zrobiłam, Położna zadzwoniła na oddział aby ściągnąć lekarza - bo przyszła "ciężarna w 35 tygodniu a wody odeszły. Lekarz najwyraźniej był zajęty bo przyszedł po jakiś 30 minutach - i stwierdził "wody Pani odeszły" - notabene bardzo odkrywcze stwierdzenie.

Z racji tego, że nie byłam spakowana, więc nie miałam ze sobą koszuli i wszystkiego coby mi się przydało podczas porodu - dostałam koszulkę i szlafroczek państwowe (może to lepiej - bo moje które przywiózł mi potem mąż były czyste) - na piechotkę poszłam z położną na oddział - a tam "Pani usiądzie i poczeka bo sama jest do sprzątnięcia" - więc znowu grzecznie usiadłam na krzesełku i grzecznie odpowiadałam na pytania typu, zawód męża, ile ma pani lat itp.

na sali porodowej byłam o 6:30 - Położna zmierzyła mi brzuch, podłączyła KTG i kazała leżeć, w międzyczasie przyjechał mąż ze spakowaną torbą, ale że w ferworze walki wielu rzeczy zapomniał albo przywiózł ciuszki dla małej w rozmiarze 68 - postanowiliśmy że wróci do domku i przywiezie brakujące rzeczy, ale najpierw niech zapyta lekarza ile to wszystko może potrwać, bo fajnieby było gdyby był przy narodzinach córki. Lekarz lakonicznie stwierdził, że mam 2 cm rozwarcia, akcji brak - minimum 18 godzin. Jak to usłyszałam to aż mi się ciepło zrobiło.

O 7:20 zaczęły się skurcze - najpierw lekkie do wytrzymanie - nie trwało to długo, potem coraz silniejsze - poprosiłam lekarza o "coś na ból" - czytaj znieczulenie, a on na to, że i owszem, ale jak będę miała 3cm rozwarcia.

Mąż wrócił o 7:30 i już była położna która właśnie wkłuwała mi wenflon w rękę - nie powiem ze łzami w oczach poprosiłam o znieczulenie - powiedziała, że zaraz dostanę, tylko mnie jeszcze zbada i zobaczy jak postępuje rozwarcie - a mnie już bardzo bolało. po krótkim badaniu okazało się, że na znieczulenie i cokolwiek na ból jest już zapóźno bo rozwarcie jest pełne, a ona widzi główkę.

25 minut później miałam na piersiach Julkę.

Nie napiszę, że nie bolało bo bolało i to bardzo, ale było warto.
 

Tak jak pisałam na forum po 9 pojechaliśmy do szpitala na IP ginekologiczną. Tam musiałam dość troche odczekać bo po świętach to było multum dziewczyn do przyjęcia. Ja byłam 14 (a tego dnia przyjęli 21). Nie mogłam już sobie znaleźć miejsca. Siedziec nie dało rady więc raczej chodziłam. Zbadał mnie lekarz na samolocie i stwierdził że rozwarcie na 3 cm a szyjka zachowana i że pewnie do wieczora urodze ale podadza mi próbę. Po przyjęciu zeszłam na patologię i czekałam na zwolnienie łóżka na trakcie porodowym żeby mogli mi podać godzinną próbę OCT. o 12.10 podłączono mi strzykawkę z próbą i włączono jakieś urządzenie (ale nie ktg) mierzące skurcze. O 12.40 próbę odłączono definitywnie bo skórcze były zbyt długie i częste jak na próbe. Podłączyli mi ktg i poleżałam pod nim do 13.10. Panie położne wysłały mnie na moje miejsce na patologii z informacją że "jeśli odejdą pani wody lub skurcze będą regulne to prosze przyjść". No to poszłam ale leżeć już nie dałam rady ... iiiiiiiiiiiiiiiiiiiii o 13.48 stwierdziłam że skurcze wcale nie są takie żadkie i że coraz bardziej jednak bolą. Zaczęłam mierzyć czas pomiędzy skurczami. Wyszło że następują co 5 minut (!) od 14.00 skurcze były już co 3 minuty. Więc o 14.10 poszłam do ubikacji zrobić siku i na trakt żeby zgłosić skurcze. Tam zbadała mnie pani doktor i stwierdził że rodzimy bo rozwarcie mam na 7 cm.(napisałam smsa do Wronki ale już go nie dałam rady wysłać). Zadzwoniłam do męża że rodzimy, żeby przyjechał. Przy następnym badaniu (jakieś 10 minut później) odeszly mi wody (14.35)...całe morze wód!!!! Lekarka śmiała się że taką ilością to podleje wszytskie kwiatki w szpitalu :-). Potem zaczęły się baaaaaardzo mocne skurcze ale musiałam leżeć na boku i obracać sie co jakiś czas na drugi bok bo szyjka ciągle nie była skrócona na maxa i trzeba było trochę "stopować" żeby Marek nie zmiażdżył mi szyjki. A potem to poszło ekspresem już bo o 15.20 był już na świecie. Trochę pękłam (pęknięcie 1-go stopnia) i założono mi 3 szwy. Mareczka nie dano mi niestety od razu bo po tym ekspresie w jego wykonaniu byl tak wymęczony że miał siną skórę i lekarka go masowała i grzała. Do tego obwód jego główki był mniejszy niż ramion, a dotego przekręcił się w kanale i lekko zablokował. Musiała mi pomóc jeszcze położna przyciągnąć druga noge do brzucha bo już nie dawałam rady go wyprzeć.
Niesamowity był przy tym mój mąż, który dzielnie mi towarzyszył, wspierał i BARDZO pomagał. Ocierał pot mokrym zimnym ręcznikiem, podawał picie, trzymał za rękę w chwilach skurczu żebym mogła przetrzymać, no i masował kręgosłup przy bólach krzyżowych co mi baardzo ułatwiało panowanie nad prawidłowym oddechem. Teraz wiem że gdyby nie on nie było by tak "łatwo".
W ten oto sposób stwierdzono że poród trwał...1h 20 minut.
Położne śmiały sie że następnym (sic!) razem mam przyjść szybciej... a ja tylko że nie będzie następnego razu mam nadzieję...

To tyle z relacji superekspresu :-p
 
Jak wiecie w czwartek (8 kwietnia) rano podczas wizyty w toalecie zobaczyłam na wkładce brazowe plamy, więc pomyslalam ,że pewnie czop mi odchodzi. No i praktycznie dalam sobie na luz bo jak wiadomo czop moze odchodzic nawet dwa tyg. Jednak po następnej wizycie w wc na papierze pokazały sie skrzepy krwi a potem czerwona krew. No i sie lekko przestraszyłam, ale nie tego,że rodze, tylko raczej,że to cos zlego się dzieje. Zadzwoniłam więc do kliniki mojego gina i powiedzialam poloznej jaka sytuacja i czy mam panikowac czy czekac, bo nie chce jechac bez potrzeby do szpitala. Ta stwierdziła,ze mam przyjechac do gina najpierw na ktg, a poźniej niech mnie mój gin zobaczy od dolu i stwerdzi co się dzieje. Pojechałam, ktg wykazalo skurcze na poziomie 50%, wiec słabe, ale za to regularne. Potem badanko no i lekarz stwierdzil,że tu nie ma na co czekac tylko jechac do szpitala bo....szyjka zgladzona, rozwarcie na 2 cm i i czop czerwono-krwisty. Ok wiec pojechalismy z T. do szpitala. Tam mnie zbadały położne i zaczęły sie zastanwiac czy przyjac czy nie...bo stwierdziły ,że szyjka zamknieta, a glówka wysoko. Strasznie się zdziwiłam i stwierdziłam ,że juz kompletnie nic nie rozumiem. No ale przez ta krew przyjęli mnie na odział. Kazali sie przebrac i na porodowke. Tam podlączono mnie pod ktg, dostałam kroplowke z glukozy i czopki skopolan na zlagodznie szyjki. Po 30 min skakałam na piłce, później znowu ktg, znowu i piłka itd. Jak już skórcze byłu bolesne dostałam dolargan, po którym poczulam sie jak na "haju" i zaczęłam przysypiac miedzy skurczami. troche to zlagodzilo ból ale na krotka chwile. generalnie sie meczylam a rozwarcie postepowalo bardzo wolno, w zasadzie ok 1 cm na godzine. Podłączono mi więc oxytocyne. W pewnym momencie juz z braku sił zaczęłam T. plakac i w duchu modlic sie o cc, bo polozna tylko przychodziła i mówiła,ze głowka nie chce zejsc bo jest gdzies w odcinku krzyzowym. Byłam załamana i strasznie juz zmeczona.Skorcze juz były mega bolesne. Przy nastepnym podłączeniu pod ktg, powiedziałam,że chce sie przewrocic na drugi bok bo juz nie dam rady leżec na lewym, no i jak sie tylko przewrócilam, to zdązylam krzyknąc "party" i faktyczne, az sie połozna zdziwila. T mowił,ze zrobila wielkie oczy, szybko dzwonila po lekarza i zakladala mocowania na nogi. po chwili wybiegla na korytarz zawolac tych od noworodkow, a ja zdażyłam tylko powiedziec do T, że ma ja wolac bo idzie drugi party i niewiem czy przec czy nie. Polozna wleciała zakładając fartuch, nagle zleciało sie z 7 osób, lekarz, neonatolog i panie od noworodków. Ostatni party i Borysek był na swiecie. Prosiłam żeby mnie nie nacinali i nie nacieli, ale jednak popękałam . Boli jak cholera, ale i tak uwazam ,że po cieciu bolało bardziej. W ksiazecze mam wpisane ,że "rozbujanie" trwalo prawie 5 godzin, a porod I okres 5 godz. 10min, II okres 15min. czyli wszystko ponad 10 godzin. dla mnie ten poród był raczej trudniejszy niz z Weroniką, przez to ,ze tak wolno się to rozkręcalo. Mysle jednak,ze moj lekarz troszkę spanikowal i spokojnie mogłam wrocic do domu i czekac az się samo rozwinie. prawdopodobnie urodzilabym w ciagu dwoch dni, ale nie trzeba by tego robic na "siłę" i mnie meczyc. No ale cóz, tego juz się nie dowiem. Na szczęście T. był ze mna cały poród i bardzo mi pomogl. A już widok mojego męża, który ma łzy w oczach na widok naszego synka spowodowal,ze ból stal sie mniejszy. Generalnie jestem mega szczęśliwa, bo synek wynagradza mi caly bol , jest przeslodki i przekochany. A córcia zakochana w nim do szlenstwa. Kocham te moje dwa klocuszki ponad życie:)
 
reklama
Mój poród - sn był całkiem z zaskoczenia:)

W Wielkanoc byliśmy zaproszenia z mężem na chrzciny. Moja mama, siostra i tata pojechali a ja i małż odpuściliśmy sobie i pojechaliśmy na śniadanko wielkanocne do jego taty. Jakoś mnie cały ranek nosiło. Szykowałam wszystkim, podawałam, bo mnie plecy pobolewały i brzuch, a ruch mi pomagał.

Tylko jeść nie mogłam. Święnconki trochę skubnęłam, ale niewiele zjadłam poza tym.

Jak goście się rozeszli, J poszedł z tatą film oglądać, a ja spać. Ale spać nie mogłam. Brzuch mnie bolał, wymiotowałam, jakoś tak traciłam orientację - odpływałam, małż do mnie mówił, a ja nie bardzo wiedziałam o co mu chodzi. W końcu stwierdził, że jedziemy do szpitala, bo sie pewnie czymś zatrułam.

Pojechaliśmy, przyjęli mnie szybko i pod KTG. Położna mówi do mnie "to zatrucie pokarmowe, ale pod KTG trzeba, bo takie procedury, wkrótce panią wyślemy na górę, damy płyn Ringera i do domu"
ja na to: "dobrze, bo nie mam siły dziś rodzić, nic nie jadłam i w ogóle słaba jestem"
Lekarz przyszedł - ordynator, popatrzył na KTG, powiedział,ze nic tu nie ma, nie rodzę i że sie zatrułam, ale zbadać trzeba.

Bada, bada, a oczy mu się coraz większe robią - "wie pani, 4 cm rozwarcia - dzisiaj będziemy rodzić". Totalny szok:szok:.

Lewatywka, koszulka i na porodówkę. Zaraz przyjechał małż z rzeczami i wszystko potoczyło się bardzo szybko.

Najpierw musiałam leżeć, miałam regularnie skurcze, ale długo nie było ich widać na ktg. Co ciekawe, raz przyszedł MEGA silny skurcz, zaczęłam jęczeć i położne od razu przyleciały - po jęku pozanły, ze to pierwszy z tych, kiedy szyjka sie już skróciła:D:-). One naprawdę poznają rodzaj skurczu po jęku:p.

Potem pozwolono mi wstać. Z mężem robiliśmy pozycje porodowe, dobrze nam szło, skurcze się nasilały. Małż bardzo sie przydał - bo uczyłam sie wcześniej oddychać i mi sie to wydawało łatwe, ale kiedy przyszły skurcze, nie czułam ciała i nie wiedziałam, czy dobrze oddycham. On mi mówił, czy dobrze unoszę brzuch itp.

W końcowej fazie pierwszego okresu bolało tak bardzo, że nie pozwalałam już mężowi i położnej w ogóle mnie dotykać:DDD:-). Rodziłam na kolanach, wsparta o stołek, wstawiał sie główka, małż trzymał stołek, żebym go nie przewróciła, podtrzymywał mnie i mówił "oddychaj, pamiętaj o oddychaniu" a ja miałam ochotę mu przyłożyć:-), bo nie mogłam już. Ale nie krzyczałam na niego, a raz jak mu powiedziałam "dawaj mi ręcznik", to go chwilę później przepraszałam, że tak niegrzecznie mówię i się położna śmiała, że nawet rodząc jestem kulturalna:-).

Położna zaproponowała mi położyć sie na chwilę, ale wszystko poszło tak szybko, że od razu praktycznie zaczęła sie druga faza porodu. Nie pamiętam już wtedy bólu. Musiałam być ładnie znieczulona endorfinami (naturalnie, bo nie dostałam żadnego znieczulania)!

Co ciekawe ani ja nie poczułam, ani J nie zauważył, że nacięli mi krocze. Ja to odkryłam dopiero kiedy mnie szyli:-).

W drugiej fazie po prostu pchałam. Pamietam jak J położył mi rękę na ustach, żebym nie nadymała policzków. I że miałam zamknięte oczy. W jednej chwili na sekundę straciłam kontakt z otoczeniem - to było przerażające. Ale szybko sie opanowałam dzięki J. Mały w kilka chwil był już na świecie.

Cała akcja trwała więc (do urodzenia dziecka) 4 godziny i 15 minut - błyskawicznie.

Mały był taki słodki, pomarszczony i ciepły, kiedy położyli mi go na piersi.

Potem było rodzenie łożyska, które mi w ogóle nie szło i bardzo dużo krwi straciłam.
Ale w końcu daliśmy radę.

Urodzić dziecko, to dopiero duża rzecz!:tak:

Buziam i powodzenia nierozpakowanym:)
 
Do góry