Z tym "ratowaniem" moich ciąż w I trymestrze to jestem tak pol na pół przekonana, że podejmowane interwencje w postaci leżenia i leków zadziałały.
Jednak wcale nie myślę o "ratowaniu ciąży", przywołując moje doświadczenie poronienia zatrzymanego (ciąża zatrzymała się przed uwidocznieniem zarodka na USG). Do szpitala zostałam skierowana z podejrzeniem zaśniadu. Miałam fest nudności ciążowe, grube krechy na teście, żadnych plamien ani krwawień. Całe szczęście nie był to nowotwór. Powiedzmy, że histeryczne byłoby zakładanie, że dostałabym sepsy, chodząc z tą ciąża do 12 tyg. Czyli luz: poszłabym na USG I trymestru a tam byłby mały zdegenerowany pęcherzyk z zaśnieżonym wnętrzem i może by mnie skierowali wtedy do szpitala (a może niech se pani w domu siedzi i to wyroni?). Ale po co miałabym chodzić tyle czasu w takiej ciąży, znosić uciążliwe samopoczucie, zmieniać styl życia w fałszywym przeświadczeniu, że rośnie we mnie dziecko? Gdy byłam u ginekologa około 6 tygodnia to już widział, że ciąża nie rozwija się prawidłowo.
I na drugim biegunie: w innej ciąży badania wskazywały, że mój organizm moze jej zaszkodzić z powodów immunologiczno-hematologicznych. Ostatecznie ją donosiłam i mam z niej tzw. zdrowe dziecko.
Także jak dla mnie to niekoniecznie "natura wie co robi".