Przyzwolenie Marty dostałam, więc oficjalnie rozpoczynam wątek „Marcjańskie porody”.
A skoro rozpoczynam, to wypadałoby zacząć od opisu, jak to u mnie było.
A było jak w filmie Hitchcocka: najpierw trzęsienie ziemi, a potem napięcie stopniowo rosło ;-) W zasadzie powinnam napisać "najpierw powódź", bo wszystko zaczęło się w poniedziałek 21 lutego o 4.54 rano nagłym i niespodziewanym CHLUP!
Obudziłam się kilka minut przed 5.00 i na autonaprowadzaniu, z ledwo otworzonymi oczami poczłapałam do łazienki na siusiu. Kot ze mną. I jak to mój kot - sępił odkręcenie wody z kranu. Takie picie trwa około 5 minut i najzwyczajniej nie chciało mi się z futrzakiem czekać w łazience, tylko wolałam wrócić do łóżka nie otwierając szerzej oczu. No i mnie pokarało, za bycie niedobrą dla kota, bo ledwo zdążyłam się położyć do łóżka - PYK, odeszły wody prawdziwym wodospadem. Gdybym kotu uległa - zalałabym tylko łazienkę, a tak... Taka karma ;-)
Ale wracając do porodu. Wody mi odeszły, potop trwa, więc szarpię za ramię małża: kochanie, kochanie, wody mi odeszły!!!! On biedny zszokowany poderwał się do siadu prostego: co ci odeszło?!! I już biegał po mieszkaniu jak kurczak z odciętą głową. A ja zażądałam ręczników. Duuużo ręczników. M. najchętniej od razu zawiózłby mnie do szpitala, ale ja - jak to baba, nie mogłam taka nieprzygotowana jechać. M. zdenerwowany, a ja nienormalnie wręcz spokojna. Spokojnie pomaszerowałam pod prysznic, umyłam głowę, nałożyłam odżywkę (M. w tym czasie golił się i mył zęby), spod prysznica ze śmiechem ochrzaniłam M., że ma natychmiast odkręcić sępiącemu kotu wodę do picia, bo mnie już pokarało i że guzik mnie obchodzi, że właśnie myje zęby! Niech płucze zimną i jakoś się z kotem podzieli! Podzielił się. A ze mnie wody nadal leciały...
Potem tylko wysuszenie włosków, spojrzałam nawet przez moment na prostownicę, ale na szczęście się opamiętałam, nałożyłam makijaż, uprasowałam spodnie, doprowadziłam M. do pasji, bo JUŻ TRZEBA JECHAĆ!!!, zażyczyłam sobie założenia mi skarpet i oznajmiłam, że jestem gotowa i możemy jechać, bo zaczną się korki. Była 6.00 rano. Po drodze sms do przyjaciółki i do Marty, że TO JUŻ! Rodziców budzić nie chciałam.
Na IP przywitały nas zamknięte drzwi, po chwili dzwonienia zjawiła się salowa i otworzyła. Gabinet akurat się zwolnił, więc mnie, ciężarówkę z brzuchem wielkości Madagaskaru i ze zdenerwowanym mężem ze sporą torbą w ręku u boku, przywitano pytaniem: w jakim celu Pani przyjechała? Miałam ochotę odpowiedzieć, że do spa, ale się powstrzymałam.
Potem do gabinetu, gdzie jeszcze raz wytłumaczyłam pani doktor, że RODZĘ i że mam mieć cesarskie cięcie, na dowód czego przedstawiłam stosowne skierowanie. A pani doktor wytłumaczyła mi, że miejsc nie mają, więc czy podpisuję zgodę na korytarz i przedstawiła mi stosowny dokument do podpisu. No i trochę się wkurzyłam, bo mogłaby mi chociaż wytłumaczyć, co oznacza zgoda na korytarz, więc obudziły się we mnie pokłady złośliwości. Zapytałam czy wykonywanie cc na korytarzu jest u nich standardową praktyką i czy mają do tego dostosowane korytarze. Na co ona święcie się oburzyła, że ona wcale nie mówiła, że będą mnie na korytarzu ciąć. Fakt - nie mówiła. Nie mówiła też niczego innego. Po co informować pacjenta?
Ale nic to - podpisałam, dostałam milion papierów do wypełnienia, zbadano mnie, podpięto do KTG (skurczy brak) i po chwili zaproszono wraz z M. na blok, ehm, korytarz porodowy. Siedliśmy sobie koło recepcji położnych, dostaliśmy kolejne papierki, z którymi już poszło szybciej, a ja dostałam służbową koszulę z flizelinki. Nudziłam się, więc dyktowałam jeszcze M. maile do wysłania w ramach mojej pracy i wykonywałam ostatnie telefony służbowe. Zapowiadało się dłuższe czekanie na cc, bo mieli umówione planowe zabiegi cesarki. Jakoś o 9.15 usłyszałam rozmowę wkurzonych lekarzy z położnymi, że jak to, że umówiona pacjentka jeszcze nie gotowa, a oni już zwarci i anestezjolodzy czekają na sali i co teraz?! Okazało się, że kobitka utknęła na IP, bo "po-pełniowy" baby-boom trwał i przyjeżdżała kobieta za kobietą. No to zgłosiłam się na ochotnika na cięcie. Lekarz tylko spojrzał na mnie, zapytał czy jestem gotowa i zaprosił do sali na znieczulenie. M. popędził po strój jałowy, w którym będzie mógł wejść na salę operacyjną. Mnie w tym czasie znieczulono. I okazało się, że wbicie igły w kręgosłup nie jest wcale takie straszne, tylko tak strasznie brzmi. Czucie szybko straciłam, ułożono mnie, popodpinano pod co tam trzeba, zakryto chustą i zaproszono mojego przerażonego nieco męża. M. usiadł za mną, przyłożył czoło do mojego i głaskał po głowie.
Nie minęło nawet 5 minut, a usłyszałam płacz dziecka, ale nawet przez myśl mi nie przeszło, że TO JUŻ MOJE. M. mówi: już jest z nami!!! A ja jak oszołom: nie, to jeszcze nie nasze . I w tym momencie nad chustą pojawiła się wkurzona Stella. Była 9.37. Lekarze zabrali ją na odsysanie, M. poszedł z nimi, a mi po chwili pani doktor pogratulowała 10 punktów, 3092 g i 51 cm szczęścia :-) Stellkę w tym czasie dano mi na buziaka, zawinięto w kołderkę i razem z tatusiem odesłano na korytarz, a mnie zaczęto zszywać, a ja dostałam strasznej trzęsiawki - ponoć normalna reakcja. Leżałam tak sobie, trzęsłam się, aż w końcu usłyszałam, że spisują coś w rodzaju protokołu: anestezjologiem głónym był doktor X, coś tam robił doktor Y, zszywała doktor SUPEŁ!!! Na co ja lekko uniosłam głowę i wypaliłam: no chyba sobie jaja robicie?!!!, co zostało powitane gromkim śmiechem.
No bo powiedzcie, czy to nie komedia, że moją ciążę prowadził doktor RODZEŃ, a zszywała doktor SUPEŁ?!!!
Już po operacji, przewieziono mnie na salę pooperacyjną, a zaraz za mną jechał dumny tatuś z córeczką. Podłączono mnie do monitorów i dano na pierś Stellkę, która spędziła tak ze mną około 8 godzin!!! Położna od razu pomogła przystawić malutką, która dossała się z siłą odkurzacza. Zakochaliśmy się z M. kompletnie!!!
Potem jeszcze był moment stresu, kiedy puściło znieczulenie, ale od czego są leki?
Niefajnie zrobiło się, kiedy tuż po 21.00, po wyjściu tatusia, oznajmiono mi, że mają kolejną cesarkę w trakcie, a nie mają już miejsc na pooperacyjnej, więc przewożą mnie na normalną salę. Nie spionizowano mnie, wsadzono tylko na wózek i wywieziono na inne piętro, gdzie wylądowałam na wąskiej dostawce, bez jakiegokolwiek uchwytu do podnoszenia się i bez dzwonka. "Łaskawa" położna po godzinie płaczu Stellki i moich bezskutecznych prób podniesienia się położyła małą pomiędzy mną, a dziurą przy ścianie i poszła. Koszmarna noc!!! Nie zmrużyłam oka nawet na chwilę. Rano zjawił się mąż i rozpoczął batalię o normalną salę dla mnie. Udało się przenieść mnie w końcu tak jak chciałam do sali płatnej, a że w kosztach chyba Ritza - nieważne. Wreszcie było wygodne łóżko sterowane pilotem, a tatuś mógł być z nami cały czas, łącznie z nocowaniem. Bajka, tylko niestety droga. Z drugiej strony - nie rodzi się codziennie.
Od czwartku jesteśmy już w domku, za nami pierwsza, na szczęście pokonana, kolka, nieprzespane noce, pierwsze momenty trudne i piękne.
Miłość między mną a M. wzrosła jeszcze 100 krotnie!!! Mój ukochany mężczyzna, najcudowniejszy mąż, okazał się jeszcze mega odpowiedzialnym, cierpliwym i delikatnym facetem. Pomaga mi z cierpliwością anioła, dba jak o największy skarb o obie swoje dziewczyny. Małą kąpie, przewija, usypia, a mnie zasypuje komplementami i wciąż dziękuje za podarowanie mu takiego szczęścia. I jakoś nie przeszkadza mu, że w moim sercu nie jest już jedyny na pierwszym miejscu, tylko ex equo z pewnym małym kurczakiem. Moje życie jest teraz pełniejsze!!!
A skoro rozpoczynam, to wypadałoby zacząć od opisu, jak to u mnie było.
A było jak w filmie Hitchcocka: najpierw trzęsienie ziemi, a potem napięcie stopniowo rosło ;-) W zasadzie powinnam napisać "najpierw powódź", bo wszystko zaczęło się w poniedziałek 21 lutego o 4.54 rano nagłym i niespodziewanym CHLUP!
Obudziłam się kilka minut przed 5.00 i na autonaprowadzaniu, z ledwo otworzonymi oczami poczłapałam do łazienki na siusiu. Kot ze mną. I jak to mój kot - sępił odkręcenie wody z kranu. Takie picie trwa około 5 minut i najzwyczajniej nie chciało mi się z futrzakiem czekać w łazience, tylko wolałam wrócić do łóżka nie otwierając szerzej oczu. No i mnie pokarało, za bycie niedobrą dla kota, bo ledwo zdążyłam się położyć do łóżka - PYK, odeszły wody prawdziwym wodospadem. Gdybym kotu uległa - zalałabym tylko łazienkę, a tak... Taka karma ;-)
Ale wracając do porodu. Wody mi odeszły, potop trwa, więc szarpię za ramię małża: kochanie, kochanie, wody mi odeszły!!!! On biedny zszokowany poderwał się do siadu prostego: co ci odeszło?!! I już biegał po mieszkaniu jak kurczak z odciętą głową. A ja zażądałam ręczników. Duuużo ręczników. M. najchętniej od razu zawiózłby mnie do szpitala, ale ja - jak to baba, nie mogłam taka nieprzygotowana jechać. M. zdenerwowany, a ja nienormalnie wręcz spokojna. Spokojnie pomaszerowałam pod prysznic, umyłam głowę, nałożyłam odżywkę (M. w tym czasie golił się i mył zęby), spod prysznica ze śmiechem ochrzaniłam M., że ma natychmiast odkręcić sępiącemu kotu wodę do picia, bo mnie już pokarało i że guzik mnie obchodzi, że właśnie myje zęby! Niech płucze zimną i jakoś się z kotem podzieli! Podzielił się. A ze mnie wody nadal leciały...
Potem tylko wysuszenie włosków, spojrzałam nawet przez moment na prostownicę, ale na szczęście się opamiętałam, nałożyłam makijaż, uprasowałam spodnie, doprowadziłam M. do pasji, bo JUŻ TRZEBA JECHAĆ!!!, zażyczyłam sobie założenia mi skarpet i oznajmiłam, że jestem gotowa i możemy jechać, bo zaczną się korki. Była 6.00 rano. Po drodze sms do przyjaciółki i do Marty, że TO JUŻ! Rodziców budzić nie chciałam.
Na IP przywitały nas zamknięte drzwi, po chwili dzwonienia zjawiła się salowa i otworzyła. Gabinet akurat się zwolnił, więc mnie, ciężarówkę z brzuchem wielkości Madagaskaru i ze zdenerwowanym mężem ze sporą torbą w ręku u boku, przywitano pytaniem: w jakim celu Pani przyjechała? Miałam ochotę odpowiedzieć, że do spa, ale się powstrzymałam.
Potem do gabinetu, gdzie jeszcze raz wytłumaczyłam pani doktor, że RODZĘ i że mam mieć cesarskie cięcie, na dowód czego przedstawiłam stosowne skierowanie. A pani doktor wytłumaczyła mi, że miejsc nie mają, więc czy podpisuję zgodę na korytarz i przedstawiła mi stosowny dokument do podpisu. No i trochę się wkurzyłam, bo mogłaby mi chociaż wytłumaczyć, co oznacza zgoda na korytarz, więc obudziły się we mnie pokłady złośliwości. Zapytałam czy wykonywanie cc na korytarzu jest u nich standardową praktyką i czy mają do tego dostosowane korytarze. Na co ona święcie się oburzyła, że ona wcale nie mówiła, że będą mnie na korytarzu ciąć. Fakt - nie mówiła. Nie mówiła też niczego innego. Po co informować pacjenta?
Ale nic to - podpisałam, dostałam milion papierów do wypełnienia, zbadano mnie, podpięto do KTG (skurczy brak) i po chwili zaproszono wraz z M. na blok, ehm, korytarz porodowy. Siedliśmy sobie koło recepcji położnych, dostaliśmy kolejne papierki, z którymi już poszło szybciej, a ja dostałam służbową koszulę z flizelinki. Nudziłam się, więc dyktowałam jeszcze M. maile do wysłania w ramach mojej pracy i wykonywałam ostatnie telefony służbowe. Zapowiadało się dłuższe czekanie na cc, bo mieli umówione planowe zabiegi cesarki. Jakoś o 9.15 usłyszałam rozmowę wkurzonych lekarzy z położnymi, że jak to, że umówiona pacjentka jeszcze nie gotowa, a oni już zwarci i anestezjolodzy czekają na sali i co teraz?! Okazało się, że kobitka utknęła na IP, bo "po-pełniowy" baby-boom trwał i przyjeżdżała kobieta za kobietą. No to zgłosiłam się na ochotnika na cięcie. Lekarz tylko spojrzał na mnie, zapytał czy jestem gotowa i zaprosił do sali na znieczulenie. M. popędził po strój jałowy, w którym będzie mógł wejść na salę operacyjną. Mnie w tym czasie znieczulono. I okazało się, że wbicie igły w kręgosłup nie jest wcale takie straszne, tylko tak strasznie brzmi. Czucie szybko straciłam, ułożono mnie, popodpinano pod co tam trzeba, zakryto chustą i zaproszono mojego przerażonego nieco męża. M. usiadł za mną, przyłożył czoło do mojego i głaskał po głowie.
Nie minęło nawet 5 minut, a usłyszałam płacz dziecka, ale nawet przez myśl mi nie przeszło, że TO JUŻ MOJE. M. mówi: już jest z nami!!! A ja jak oszołom: nie, to jeszcze nie nasze . I w tym momencie nad chustą pojawiła się wkurzona Stella. Była 9.37. Lekarze zabrali ją na odsysanie, M. poszedł z nimi, a mi po chwili pani doktor pogratulowała 10 punktów, 3092 g i 51 cm szczęścia :-) Stellkę w tym czasie dano mi na buziaka, zawinięto w kołderkę i razem z tatusiem odesłano na korytarz, a mnie zaczęto zszywać, a ja dostałam strasznej trzęsiawki - ponoć normalna reakcja. Leżałam tak sobie, trzęsłam się, aż w końcu usłyszałam, że spisują coś w rodzaju protokołu: anestezjologiem głónym był doktor X, coś tam robił doktor Y, zszywała doktor SUPEŁ!!! Na co ja lekko uniosłam głowę i wypaliłam: no chyba sobie jaja robicie?!!!, co zostało powitane gromkim śmiechem.
No bo powiedzcie, czy to nie komedia, że moją ciążę prowadził doktor RODZEŃ, a zszywała doktor SUPEŁ?!!!
Już po operacji, przewieziono mnie na salę pooperacyjną, a zaraz za mną jechał dumny tatuś z córeczką. Podłączono mnie do monitorów i dano na pierś Stellkę, która spędziła tak ze mną około 8 godzin!!! Położna od razu pomogła przystawić malutką, która dossała się z siłą odkurzacza. Zakochaliśmy się z M. kompletnie!!!
Potem jeszcze był moment stresu, kiedy puściło znieczulenie, ale od czego są leki?
Niefajnie zrobiło się, kiedy tuż po 21.00, po wyjściu tatusia, oznajmiono mi, że mają kolejną cesarkę w trakcie, a nie mają już miejsc na pooperacyjnej, więc przewożą mnie na normalną salę. Nie spionizowano mnie, wsadzono tylko na wózek i wywieziono na inne piętro, gdzie wylądowałam na wąskiej dostawce, bez jakiegokolwiek uchwytu do podnoszenia się i bez dzwonka. "Łaskawa" położna po godzinie płaczu Stellki i moich bezskutecznych prób podniesienia się położyła małą pomiędzy mną, a dziurą przy ścianie i poszła. Koszmarna noc!!! Nie zmrużyłam oka nawet na chwilę. Rano zjawił się mąż i rozpoczął batalię o normalną salę dla mnie. Udało się przenieść mnie w końcu tak jak chciałam do sali płatnej, a że w kosztach chyba Ritza - nieważne. Wreszcie było wygodne łóżko sterowane pilotem, a tatuś mógł być z nami cały czas, łącznie z nocowaniem. Bajka, tylko niestety droga. Z drugiej strony - nie rodzi się codziennie.
Od czwartku jesteśmy już w domku, za nami pierwsza, na szczęście pokonana, kolka, nieprzespane noce, pierwsze momenty trudne i piękne.
Miłość między mną a M. wzrosła jeszcze 100 krotnie!!! Mój ukochany mężczyzna, najcudowniejszy mąż, okazał się jeszcze mega odpowiedzialnym, cierpliwym i delikatnym facetem. Pomaga mi z cierpliwością anioła, dba jak o największy skarb o obie swoje dziewczyny. Małą kąpie, przewija, usypia, a mnie zasypuje komplementami i wciąż dziękuje za podarowanie mu takiego szczęścia. I jakoś nie przeszkadza mu, że w moim sercu nie jest już jedyny na pierwszym miejscu, tylko ex equo z pewnym małym kurczakiem. Moje życie jest teraz pełniejsze!!!