No to przyszła moja kolej 
We wtorek na wizycie w szpitalu, pani doktor zrobiła mi masaż szyjki, po którym nie spodziewałam się rewelacji. Nastawiałam się na wywoływanie w piątek. No ale w domu wieczorem zaczęłam mieć skurcze. Wychodziły dość nieregularnie, ale z częstotliwością bardziej co 2 minuty. Wkurzałam się, bo cały czas myślałam, że nic z tego nie będzie i tylko mi głowe zawracają, zamiast dac pospać. Poprosiłam męża żeby zrobił mi gorąca kąpiel. W wodzie skurcze nie mijały. Padła decyzja - jedziemy do szpitala - najwyżej nas odeślą do domu. W szpitalu byliśmy o 23. Podłączono mnie do KTG i monitorowali skurcze. Byłam wściekła, bo jak tydzien wcześniej byłam na KTG to na wykresie były podobne skurcze, a jednak te mnie duuuuzo bardziej bolały i byłam pewna, że z takim wykresem odeslą mnie do domu. Zbadali mnie i wyszło 2 cm rozwarcia, ale że skurcze marne, to oficjalnie "jeszcze nie rodzę". Połozna widziała, że mnie boli i powiedziała, że to pewnie jeszcze długo potrwa skoro skurcze czuje juz od dobrych 4 godzin i tylko 2 cm są, to że da mi zastrzyk, żebym trochę odpoczęła od bólu i nabrała sił na poród. Zastrzyk nie zadziałał... minęło jakieś 30min od zastrzyku a ja nie czułam poprawy, a i nic nie ruszało do przodu. Skrcze wciąż te same, więc położna stwierdziła, że wyjdzie i da mi czas. Dosłownie 2 minuty po tym jak wyszła z pokoju odeszły mi wody. Było coś po 24. No i dalej nic... skurcze bolesne, ale na KTG wciąż takie same średniaczki. Sądzę, że sprzęt był stary i nie łapał skurczów faktycznych, bo zapis ten sam, a ja już z bólu powoli umieram... od początku zaznaczałam, że nie chce epiduralu, tylko sam gaz. No i tak ok 1 w nocy zaproponowano mi gaz, bo już bardzo z bólu krzyczałam. O 2 w nocy ponowne badanie - szok 7 cm rozwarcia. Gaz mnie tak otumanił, że średnio rozumiałam co sie dookoła dzieje, ale wykonywałam świadomie wszystkie polecenia, które mi dawali. Słyszałam, tylko, że idzie mi świetnie, że już prawie koniec. Gaz był ok... uśmierzał ból w początkowej i końcowej fazie, przez co ból trwał krócej, ale ten najgorszy ból mnie nie ominął. Krzyczałam bardzo. Wręcz darłam ryja. Położna po tym jak krzycze rozpoznawała, że to już prawie to. 2:30 - 8 cm, a ja już nie mam siły. Mówię im między skurczami, że nie dam rady, że boli, ale gdzieś w podświadomości czułam, że muszę dać radę, że nikt tego za mnie nie zrobi. Ciało odmawiało posłuszeństwa... i jeszcze gaz tak mnie ogłupiał, że czułam, że nie mam nad tym kontroli. Jak przez mgłę pamiętam słowa położnej, że dziecko już jest bardzo zmęczone, że na KTG nie ma jego pulsu. Czułam w środku strach, który przebijał tylko jeszcze wiekszy ból skurczów. Pamiętam, że podpieli małemu do główki monitor pulsu i że ten kabelek wystawał mi z krocza, a potem słowa połoznej, że puls jest dobry i trzeba to wykorzystać. Ja sama czułam też, że to koniec... skurczy partych nie mogłam opanować. Kiedy kazały mi wstrzymywać w głowie zachodziłam "Kuźwa jak ja je mam zatrzymać?? Przecież nie mogę!!" No i ten ból... do końca życia go nie zapomnę... Nie pamiętam ile parłam... wydaje mi się, że między 5-10 razy... no i o 2:57 przyszedł na świat mój synek :-) Od razu dostałam go na piersi, i pierwsza myśl jaka mi wtedy przyszła do głowy: "Jest najpiękniejszy na świecie!"
Przez cały czas był ze mną mąż, był niesamowitym wsparciem dla mnie, jego głos przebijał sie do mojej głowy kiedy gaz mnie ogłupiał. Cały czas trzymał mnie za rękę i wspierał słowem. Gdyby nie on to pewnie nie poszło by mi tak dobrze, za co jestem mu dozgonnie wdzięczna i widzę jak silna więź jest między nami, jak wiekie jest to uczucie, a poród tylko nas umocnił.
Popękałam bardzo - mam chyba ze 20 szwów... i nie wiem czy to dobrze, czy źle, ale pękłam tylko w górnej części, co bardzo czułam jak parłam (jakby ktoś mi rozwywał cewke moczową na strzępy) więc okolice tyłka mam nie tknięte i nie miałam problemów z siedzeniem.
To tyle chyba... przeżycie niesamowite... ale prawda jest jedna - szczęście jakie człowieka ogarnia po przytuleniu tego małego człowieczka do piersi WSZYSTKO wynagradza.
We wtorek na wizycie w szpitalu, pani doktor zrobiła mi masaż szyjki, po którym nie spodziewałam się rewelacji. Nastawiałam się na wywoływanie w piątek. No ale w domu wieczorem zaczęłam mieć skurcze. Wychodziły dość nieregularnie, ale z częstotliwością bardziej co 2 minuty. Wkurzałam się, bo cały czas myślałam, że nic z tego nie będzie i tylko mi głowe zawracają, zamiast dac pospać. Poprosiłam męża żeby zrobił mi gorąca kąpiel. W wodzie skurcze nie mijały. Padła decyzja - jedziemy do szpitala - najwyżej nas odeślą do domu. W szpitalu byliśmy o 23. Podłączono mnie do KTG i monitorowali skurcze. Byłam wściekła, bo jak tydzien wcześniej byłam na KTG to na wykresie były podobne skurcze, a jednak te mnie duuuuzo bardziej bolały i byłam pewna, że z takim wykresem odeslą mnie do domu. Zbadali mnie i wyszło 2 cm rozwarcia, ale że skurcze marne, to oficjalnie "jeszcze nie rodzę". Połozna widziała, że mnie boli i powiedziała, że to pewnie jeszcze długo potrwa skoro skurcze czuje juz od dobrych 4 godzin i tylko 2 cm są, to że da mi zastrzyk, żebym trochę odpoczęła od bólu i nabrała sił na poród. Zastrzyk nie zadziałał... minęło jakieś 30min od zastrzyku a ja nie czułam poprawy, a i nic nie ruszało do przodu. Skrcze wciąż te same, więc położna stwierdziła, że wyjdzie i da mi czas. Dosłownie 2 minuty po tym jak wyszła z pokoju odeszły mi wody. Było coś po 24. No i dalej nic... skurcze bolesne, ale na KTG wciąż takie same średniaczki. Sądzę, że sprzęt był stary i nie łapał skurczów faktycznych, bo zapis ten sam, a ja już z bólu powoli umieram... od początku zaznaczałam, że nie chce epiduralu, tylko sam gaz. No i tak ok 1 w nocy zaproponowano mi gaz, bo już bardzo z bólu krzyczałam. O 2 w nocy ponowne badanie - szok 7 cm rozwarcia. Gaz mnie tak otumanił, że średnio rozumiałam co sie dookoła dzieje, ale wykonywałam świadomie wszystkie polecenia, które mi dawali. Słyszałam, tylko, że idzie mi świetnie, że już prawie koniec. Gaz był ok... uśmierzał ból w początkowej i końcowej fazie, przez co ból trwał krócej, ale ten najgorszy ból mnie nie ominął. Krzyczałam bardzo. Wręcz darłam ryja. Położna po tym jak krzycze rozpoznawała, że to już prawie to. 2:30 - 8 cm, a ja już nie mam siły. Mówię im między skurczami, że nie dam rady, że boli, ale gdzieś w podświadomości czułam, że muszę dać radę, że nikt tego za mnie nie zrobi. Ciało odmawiało posłuszeństwa... i jeszcze gaz tak mnie ogłupiał, że czułam, że nie mam nad tym kontroli. Jak przez mgłę pamiętam słowa położnej, że dziecko już jest bardzo zmęczone, że na KTG nie ma jego pulsu. Czułam w środku strach, który przebijał tylko jeszcze wiekszy ból skurczów. Pamiętam, że podpieli małemu do główki monitor pulsu i że ten kabelek wystawał mi z krocza, a potem słowa połoznej, że puls jest dobry i trzeba to wykorzystać. Ja sama czułam też, że to koniec... skurczy partych nie mogłam opanować. Kiedy kazały mi wstrzymywać w głowie zachodziłam "Kuźwa jak ja je mam zatrzymać?? Przecież nie mogę!!" No i ten ból... do końca życia go nie zapomnę... Nie pamiętam ile parłam... wydaje mi się, że między 5-10 razy... no i o 2:57 przyszedł na świat mój synek :-) Od razu dostałam go na piersi, i pierwsza myśl jaka mi wtedy przyszła do głowy: "Jest najpiękniejszy na świecie!"
Przez cały czas był ze mną mąż, był niesamowitym wsparciem dla mnie, jego głos przebijał sie do mojej głowy kiedy gaz mnie ogłupiał. Cały czas trzymał mnie za rękę i wspierał słowem. Gdyby nie on to pewnie nie poszło by mi tak dobrze, za co jestem mu dozgonnie wdzięczna i widzę jak silna więź jest między nami, jak wiekie jest to uczucie, a poród tylko nas umocnił.
Popękałam bardzo - mam chyba ze 20 szwów... i nie wiem czy to dobrze, czy źle, ale pękłam tylko w górnej części, co bardzo czułam jak parłam (jakby ktoś mi rozwywał cewke moczową na strzępy) więc okolice tyłka mam nie tknięte i nie miałam problemów z siedzeniem.
To tyle chyba... przeżycie niesamowite... ale prawda jest jedna - szczęście jakie człowieka ogarnia po przytuleniu tego małego człowieczka do piersi WSZYSTKO wynagradza.


Około 12 lekarz stwierdził 6 cm rozwarcia. Od tego momentu skurcze były już bardzo bolesne, ale jeszcze nie krzyczałam
Położna aż stwierdziła, że jakoś za cicho jesteśmy. Przez cały poród oddychałam, tak jak nas uczono w SR, co mi bardzo pomagało. O 14 nadal 6 cm rozwarcia... Zapadła decyzja o przebiciu pęcherza. No i dopiero teraz się zaczęło. Najgorsze, że kazali mi leżeć, bo co chwila sprawdzali tętno dziecka. A z bólami krzyżowymi nie dało się wyleżeć. Już masaż nie pomagał. No i zaczęłam krzyczeć, już nie dało się inaczej... Bardzo szybko osiągnęłam pełne rozwarcie. W końcu kazali przeć. Wtedy Marcin wyszedł z sali, bo sama nie chciałam, żeby przy tym był. Parłam chyba z 20 razy jak nie lepiej i moja mała nie chciała wyjść. Już totalnie nie miałam siły. Lekarz zaczął się zastanawiać nad piłką... Dla mnie to było trochę dziwne, że w trakcie parcia przerzucać się na piłkę... Ale jednak nie doszło do tego skakania na piłce. Gin stwierdził, że mała nie wyjdzie i w końcu zapadła decyzja o cesarce, jak to usłyszałam to poczułam wielką ulgę, już mi było wszystko jedno w jaki sposób moje dziecko wyjdzie na świat, byle szybko. Kazali mi przechodzić z łóżka na łóżko, żeby mnie przewieść na salę operacyjną, a ja siły nie miałam...
Hah poszedł tam za nami, a lekarze go wygonili.
Przy wyciąganiu okazało się, że była dwa razy owinięta pępowiną i nie było szans, żeby wyszła na świat poprzez sn.
skurcze były coraz częstsze i boleśniejsze, miałam krzyżowe i brzuszne, przy skurczach robiło mi sie słabo i niedobrze, dostawałam najróżniejsze leki przeciwbólowe, ale nie byłam się w stanie ruszyć, nie dla mnie żadne piłki, czy pozycje aktywne, jedyne co dałam radę to wtoczyłam sie na łóżko. chwyciłam drążek i krzyczałam... ból był nieziemski. Mąż przyjechał ok 14 i zdołał posiedzieć ze mną tylko 2 godz, przy każdym skurczu robił się bledszy ode mnie i stwierdził że nie może patrzeć jak się męczę. Do tego miał gorączkę więc wrócił do domu. Pamiętam tylko jak położna mówiła żebym wytrzymała do 5 bo lekarze kończą zabiegi i anestezjolog mnie znieczuli, w konsekwencji o 18 przyszła wściekła gin bo anestezjolog nie zgodził się na znieczulenie, wymawiając się brakiem monitora na sali porodów. Zbadała mnie miałam dopiero 5cm rozwarcia, mały był ciągle wysoko i źle wstawiał się w kanał główką więc zapytała czy zgadzam się na cc. W tamtym momencie marzyłam tylko o zakończeniu porodu. Potem wszystko potoczyło się ekspresowo i o 18.40 wyciągnęli Dominika
) i po wszystkim strasznie bolała mnie dupka 

). Przybiegła położna sprawdzić czy żyję, bo pierwszy raz pisały im się tak mocne skurcze. Swoją drogą głupie uczucie. W momencie skurczu, skurczal mi się nawet język. Nie mogłam nic mówić, bo miałam go cały sztywny. Podłączyli mi kroplówkę z glukozą (od rana nic nie jadłam i zaczynałam odpływać), potem kolejną z oksytocyną i masaż szyjki. Dalej skakałam na piłce (w miarę mozliwości), rozciągałam sie z mężem itp. Kolejny masaż szyjki. O 22 przyszła lekara. Zbadała mnie i poszła. Nic nie powiedziała. Za chwilę przyszła położna i widzę, że wyciąga jakieś leki z szafki i cewnik. Patrzę na męża, on-mina przerażona. Mi zaczęły lecieć ciurkiem łzy, bo juz sie domyślałam, że przygotowują się do cesarki. Za chwilę przyszedł lekarz, zbadał mnie i wyrok... rozwarcie nadal na palec, szyjka nadal 50%. Pytanie czy zgadzam się na cesarkę. Oczywiście się zgodziłam. Zapytali męża czy się zgadza, oczywiście też się zgodził
W poniedziałek włączył się u mnie syndrom bicia gniazda stwierdziłam, że jak mam rodzić w tym tygodniu, to muszę jeszcze coś porobić koło domu- więc postanowiłam umyć okna
;-)