No więc zacznijmy od początku... 16 stycznia wieczorem po tym jak CHYBA odeszła mi część wód pojechałam na IP sprawdzić czy cos sie dzieję... tych nerwów skurczy dostałam... tam położna powiedziała ze jedziemy na porodówkę od razu bo nie da się sprawdzić czy wody odchodzą czy nie.... zrobiła mi USG i tam NIBY tych wód za dużo nie jest, ale wystarczająca ilość... nie widać zeby się dalej sączyły, więc powiedziałam ze wracam do domu, skoro jest dobrze bo ja tydzien temu ze szpitala wyszłam... jak dowiedziała się o tym lekarz przyszła na dokładniejsze badania... zbadała rozwarcie - 2cm... Ktg skurcze porodowe, według niej poród rozpoczęty więc TRZEBA na porodówkę jechać!
Na porodówce znowu to samo, podłączyli mnie do KTG i z meżem siedziałam w tej porodowej sali. Skurcze wychodziły prawidłowe porodowe, ale rozwarcie nie postępowało... czop jedynie cały odszedł (czyli tamto by była tylko część) bo brudziłam. leżałam tak do 3 w nocy... a skurcze zaczeły słabnąć... lekarz powiedział ze jakbym była w 37 tygodniu skonczonym to by mi podali kroplówkę na wywołanie... a tak nie mogą... widząc ze akcja "umiera" mój wrócił do domu bo na 5 miał do pracy a mnie przywieźli z bólami na patologię....
tam dostałam papaweryne z nospą w zastrzyku i nic nie pomogło... przemęczyłam się do 9... wtedy też był obchód i mój lekarz prowadzący powiedział ze nie będą mi pordu zatrzymywać, ale też i nie będa podawać leków bo ciąża jest już w takim stadium ze nie ma zagrożenia. Inny lekarz zabrał mnie na USG. Mały ma ponad 2.5kg szyjka drożna rozwarta na palec. (to jest też śmieszne... każdy kto mnie badał mówił inaczej) i powiedział ze on by jeszcze o ten tydzień powalczył i że poda mi fenoterol w pompie... a ja odmówiłam... powiedziałam ze mogą ciąże ratować okej, ale nie fenoterolem bo nie po to jedni mi go odstawiaj zeby ktoś inny podawał... po tym leku oboje z małym źle sie czujemy, skacze puls i nie wierzę ze jest on dobry na zdrowie małego. Lekarz był niepocieszony ale zaproponował alternatywną terapię siarczanem magnezu. Zgodziłam się i podali mi dwie pompy. Ale bez skutku...skucze jak były tak są... nawet na ktg było to bardzo ładnie widać... ręką mnie rozbolała od tej pompy i poprosiłam o jej odłączenie... Przyszedł lekarz (jeszcze inny) i namawiał mnie na fenoterol. W miedzy czasie rozmawiałam z jedną z położnych o swoich wątpliwościach co do tego leku. W 100% mnie poparła, powiedziała ze dla lekarzy jest wygodniej nafaszerować kobiete lekami zeby nie brać odpowiedzialności... i ze nawet witamina C w dużej dawce szkodzi a ja tego fenoterolu już się nałykałam... i że to już mój trzeci pobyt w szpitalu... wytłumaczyła nam nasze prawa i ja znowu odmówiłam fenoterolu i powiedziałam ze albo rodzę albo samo sie zatrzyma... koniec trucia mnie i małego! Bo to nie pomaga, a ja i tak za parę dni będę miała tą samą sytuację... Po prostu czułam ze muszę się bronić przed tym lekiem... lekarz wyszedł i wchodząc do swojego gabinetu powiedział do kogoś "Ty wiesz jaka porąbana baba? Leków nie chce!" .............. to wszytko słyszał mój mąż... który powiedział mu "żeby następnym razem jak chce wygłosić jakąś opinie to niech najpierw sprawdzi czy nikt tego nie słyszy" Normalny człowiek by przeprosił a on tylko burkną pod nosem...
Ta sama położna wytłumaczyła mi jak wyglądają i ile trawaja prawdziwe skurcze porodowe i kiedy mam je zgłaszać. Poleżałam troszkę i skurcze się nasiliły. Niby były rzadsze (co 7-6min) ale NAPRAWDĘ mocno bolały... pomęczyłam się 3 godziny i lekarz (ten sam co powiedział i mnie "porąbana baba") zbadał mi szyjkę. Rozwarcie nieznacznie postąpiło.... ale to wciąż mało i odesłał mnie do dali...
W łóżku już było mi wszytko jedno... czułam się fatalnie, bolało... płakałam bo czułam się bezsilna... I tu chciałabym bardzo podziękować za wasze wsparcie!!! Jesteście niesamowite!!! :* Nawet nie wiem kiedy, ale z tego całego żalu, i zmęczenia po prostu urwał mi się film... Obudziłam się rano... skurcze takie jakieś byle jakie... niby je czuje ale nie bolą mocno no i są nieregularne... poszłam się umyć i przebrać a po powrocie zaraz był obchód jednego z lekarzy wraz ze studentami (tego który robił mi Usg i który dał mi ten siarczan magnezu jak odmówiłam fenoterolu) i mówi do mnie "Że wypisujemy Panią do domu, skoro nie pasuję pani nasz sposób leczenia... a na poród może pani czekać w domu." wkurzyłam się nieco, bo ja nie odmówiłam leczenia a JEDNEGO leku, ale cieszyłam się na myśl o powrocie! jakieś pół godziny później przyszedł mój lekarz prowadzący z innymi lekarzami (to był prawdziwy obchód) i była mowa miedzy nimi, ze trafiłam tu ze skurczami prawidłowymi porodowymi i ze żadne zastosowane leki nie zadziałały (wymienił jakie) i ze akcja sama się uciszyła NA RAZIE więc puszczają mnie do domu bo nie wiedzą ile to potrwa a po co mam sie tu męczyć?" NIC nie wspomniał o odmowie fenoterolu. Profesor jak zwykle dodał mi otuchy (świetny człowiek) i wyszli. Ja sie spakowałam i czekałam na wypis i męża.
Zaraz potem przyszedł mój lekarz prowadzący żeby pogadać ze mną i jeszcze drugą dziewczyną na temat zaleceń po wypisie. i powiedział mi ze BARDZO DOBRZE ZROBIŁAM odmawiając tego fenoterolu... że on jako mój lekarz prowadzący nie wyraziłby na to zgody... (bo to lekarze dyżurki chcieli mi go wcisnąć) powiedział ze w żadnym kraju prócz polski nie podaje się go dłuzej niż 7 dni bo ma dużo skutków ubocznych i czesto powoduje wady serca u dzieci, ZWŁASZCZA w takim dojrzałym okresie ciąży jak u mnie." - to tak w uproszczeniu bo dosć długo się nad tym rozwodził... powiedział również ze dla mojego Konrada o wiele lepiej jest się teraz urodzić niż być potraktowanym tą chemią bo w tej chwili nie ma już zagrożenia i ten lek stwarza więcej "zagrożeń" niż sam poród i życie poza brzuszkiem
Nawet nie wiecie jaka ja byłam z siebie dumna... po prostu czułam że nie mogę się na to zgodzić...
No to chyba na tyle, jestem w domu, skurcze mam ale nie bolą mocno... mały fika... więc czekamy...