Uffff.... Trochę mi zajęło przeczytanie całego wątku od początku... Jako matka i kobieta przeszłam wszystkie możliwe problemy w małżeństwie. Mój mąż często jeździł w delegacje, zanim na świat przyszła córcia. Ja mieszkałam w swoim domu rodzinnym, mimo, iż wzięliśmy ślub cywilny w trakcie jednego z jego weekendów w domu. Przeprowadziliśmy się do wspólnego mieszkania dopiero dwa miesiące przed porodem. U mnie hormony szalały,a trzeba było się dotrzeć... Po porodzie dalej nieciekawie. Przeszłam depresję. Czuliśmy oboje, że nie możemy się dogadać. Dla mnie liczyła się córcia. A on chciał mnie. Rozmowy, rozmowy i jeszcze raz rozmowy. Oboje powiedzieliśmy co czujemy. Trwało to pół roku. Niewiele brakowało, a byśmy się rozstali, mimo, że córcia była planowana i bardzo wyczekiwana. Po roku od narodzin córci wzięliśmy ślub kościelny. Teraz jesteśmy bardzo kochającym się małżeństwem z dwójką maluchów i planujemy trzecie. Każdy kryzys można pokonań, tylko oboje małżonków musi chcieć.
Co do małżeństwa na odległość (a takim znów jesteśmy), to tęsknota wzmaga namiętność w związku. Jednak gdy mąż wraca na dłużej zaczynają się normalne codzienne problemy. I tak po ponad półrocznej delegacji, gdzie mąż przyjeżdżał raz w miesiącu, ułożenie naszych relacji na nowo zajęło nam około miesiąca.
A każde dziecko powinno być traktowane jako wyraz miłości dwojga ludzi a nie jako cement. Jeśli będzie próbą wskrzeszenia związku, to zazwyczaj związek rozpada się.
Pozdrawiam