W niedzielę byłam na połówkowym, wszystko było super, chłopcy zdrowi, ja też.
W poniedziałek wieczorem zaczęły boleć mnie plecy, poszłam spać.
O 4.00 nad ranem obudziły mnie regularne skurcze, pojechaliśmy do lekarza. Szyjka rozwarta na 3cm, część worka owodniowego mojego synka, jest już w drodze.
Wciąż na usg widziałam jak biły im serduszka....
Lekarz powiedział, że musimy jechać natychmiast do szpitala na poród. Nic się więcej nie da zrobić.
Przywieźli mnie na stół, ja cała w dreszczach, bóle skręcaly mnie od środka, i ten przeraźliwy chłód...
Lekarz przeciął jedno łożysko, podobno zaczęłam krwawić. Dostałam leki na skurcze. Ale chyba ze starchu skurcze ustały, lekarz kaza ł zawieźć mnie na salę, i obserwować skurcze, powiedział też, że jak zacznę rodzić na sali to żeby mnie nie przewozili na zabiegowy.
Ja ciągle pytałam czy nie da się ich uratować, włoźyć spowrotem, zaszyć, zostawić chociaż jednego... Niestety nie.
Leżałam sama na Sali, mąż obok mnie, a nasze dzieci słodko mnie kopały. Na samą myśl, że za kilka chwil będą musiały umrzeć ryczałam.
O 9.00 rano zaczęły się skurcze, przyszedł lekarz, pozwolili mi zostać w moim łóżku. Urodził się Yousif, już nie żył. Piękny chłopczyk, podobny do mnie.
Skurcze ustały, dostałam leki a mój drugi synek wciąż słodko fikał w brzuchu.
O 12.00 z wielkim trudem i ogromnym bólem urodził się Kareem. Zmarł oczywiście od razu po porodzie, podobny do tatusia......
Po urodzeniu łożysk, okazało się że było tam coś jeszcze. Nie wiem jak nazywa się po polsku, wyglądało jak wielka kiść białych winogron. Lekarz powiedział, że albo to było trzecie jajeczko, albo część łożyska jednego z chłopców, co może wskazywać na jakąś jego chorobę.
Wzięli to razem z łożyskami na badanie, żeby sprawdzić przyczyny. Ale w każdym przypadku powiedziano mi że powinnam być wdzięczna, bo wcześniej czy później to by mnie zabiło i gdyby było widoczne na usg, lekarz usunął by ciążę.
Moje dzieci mnie uratowały. Umarły za mnie. Choć powinno być odwrotnie. Ile bym dała żeby było dowrotnie.
Pozwolono nam się z nimi pożegnać. Wyglądaly przepięknie. Takie niewinne, nieświadome, nieskazitelne.
Mąż zabrał je na cmentarz. Sam je umył i przygotował do pochówku.
Mamy teraz dwa aniołki. Wiem że tam mają lepiej niż miałyby w tym życiu. Wiem. To jest jedyna myśl, której staram się trzymać.
Wszyscy od wczoraj powtarzają, że jesteśmy młodzi i jeszcze będziemy mieć dzieci. To też wiem. Ale tęsknię za moimi syneczkami. Miałam nadzieję, że wczorajszy dzień to tylko sen i dziś się obudzę a dzieci będą beztrosko mnie kopać. Niestety, jest tak pusto.
Dziewczyny, dbajcie o swoje kruszynki. Powodzenia we wszystkim
Z wami też będzie ciężko się rozstać