Australia by was oduczyla szybkiej jazdy

"Nowi" przewaznie jezdza po polsku do pierwszego mandatu... Zaraz na poczatku zaplacilismy 250 dolarow, bolalo bardzo, szczegolnie ze wowczas jeszcze pracy nie mielismy i szlo z polskich bardzo skapych oszczednosci. Najnizszy mandat za predkosc to $125 (chyba ze ostatnio cos zmienili, ale na pewno nie na mniej) i wystarczy przekroczyc juz o 4km/h. A kamery sa w wielu wielu miejscach, a nawet jak te sie wyhaczy, to jeszcze tajniacy jezdza. Niektore kamery w ciagu roku potrafia i 2 miliony dolarow zarobic... Punktacja karna tez nie jest zachecajaca - tylko 12 punktow na 3 lata. Bardzo latwo jest dostac 3 punkty od razu, a w dlugie weekendy w niektorych miejscach jest punktacja podwojna

Do tego limity sa czesto naprawde smieszne, bo drogi dosc dobre, tzn bardzo dobre w porownaniu do polskich. Na autostradzie max 110, a najczesciej 100, a dosc czesto nawet 80km/h Czasem czlowieka tak to wkurza, bo droga gladka, prawie pusta, 4 pasy, a tu sie czlowieku turlaj, bo jeszcze ktos cie zlapie, jak bedziesz mial 85 na liczniku.
Ale cos za cos. Nie boje sie tu jezdzic, wiem, ze nikt na mnie znienacla nie wjedzie, ze nikt nie bedzie trabil, bo jade przepisowo

Wypadkowosc jest duza, ale to sa wypadki typu drobne stluczki - zerwany blotnik, male wgniecenie karoserii. Smiertelnych wypadkow bardzo malo, a jak sie zdarzy, to rozdmu****a to jak jakas super afere. Takze wiekszosc drogowych kolizji jest spowodowana wlasnie ograniczeniami predkosci. Paradoks... ale jak patrzysz czesciej na licznik niz na droge, a dodatkowo ludzie intuicyjnie hamuja przed kamerami, nawet jesli jada przepisowo, i nagle ze 100 auto przed tobba ma 85, to czego sie spodziewac? Jeszcze dosc czesto bilboardy ostrzegawcze, typu zrzuc piatke albo jestes na celowniku (i zdjecie policjanta z drogowki). To co jest dobre, choc wkurza, jak sie na taka akcje trafi, to dosc czeste sprawdzanie alkoholu i narkotykow i kierowcow. I dla takich nie ma litosci. Od razu zabierane jest na miejscu prawo jazdy na jakis czas.
Pisalyscie jeszcze o domach. My od poczatku mieszkalismy sami - w wynajmowanych mieszkaniach, a potem domach w Australii. W koncu wybudowalismy ten nasz wymarzony domek z ogrodkiem. Mieszkalismy tam 3.5 roku, po czym zdecydowalismy sie jednak wynajac nasz dom obcym, a sami tez mieszkamy na wynajetym. Trudna to byla decyzja, ale widze, ze jednak dobra. Mieszkamy tuz przy pracy, dzielnica duzo drozsza i nawet jesli byloby nas stac tutaj cos kupic, to sie nie oplaca. Roznica jest duza - nasz dom teraz warty ok. 530tys, a te wynajmowany 1.2 mln. Jest niewiele mniejszy od naszego (nasz mial 210m2 + podwojny garaz), pomieszczen tyle samo tylko bardziej kompaktowe, no i mini-ogrodeczek z znacznej czesci z betonu i zielone tylko dookola, tak zeby grilla i stolik postawic, czyli cos bardziej jak taras. Ale za to 1.5 godziny dziennie zyskujemy na dojazdach, mamy znacznie lepszy dostep do mnostwa parkow, blizej do wiekszosci znajomych, do naszego kosciola 10 minut zamiast 40. No i wolne soboty, bo we wlasnym domu zawsze bylo cos do zrobienia w srodku lub w sporym ogrodku.
Najbardziej mi brakuje porzadnych okien, izolacji, bo dom budowalismy troche po polsku, teraz za to mamy wieksze rachunki za ogrzewanie i chlodzenie
Zreszta dzidzius nam troche zmienil plany domowo-inwestycyjne i w ciagu najblizszego polrocza bedziemy musieli sprzedac nasz dom, zeby utrzymac dom na inwestycje, ktory jest w dobrej dzielnicy, a w ktorej niestety tymczasowo ceny nieco spadly i nie mozemy go w tym momencie sprzedac, a wszystkich kredytow nie utrzymamy z jednej pensji. Ale co tam

Przeciez i tak zdecydowalismy sie wynajmowac, wiec trzeba troche emocjonalnie sie odciac od naszego domu marzen.