reklama
Forum BabyBoom

Dzień dobry...

Starasz się o maleństwo, wiesz, że zostaniecie rodzicami a może masz już dziecko? Poszukujesz informacji, chcesz się podzielić swoim doświadczeniem? Dołącz do naszej społeczności. Rejestracja jest bezpieczna, darmowa i szybka. A wsparcie i wdzięczność, które otrzymasz - nieocenione. Podoba Ci się? Wskakuj na pokład! Zamiast być gościem korzystaj z wszystkich możliwości. A jeśli masz pytania - pisz śmiało.

Ania Ślusarczyk (aniaslu)

  • Czy pomożesz Iwonie nadal być mamą? Zrób, co możesz! Tu nie ma czasu, tu trzeba działać. Zobacz
reklama

Opowieści Sierpnióweczek z porodówek- BEZ KOMENTARZY

Status
Zamknięty i nie można odpowiadać.
Moja kolej :-p
20.08. rano chlupło mi coś, więc pomyślałam, że to wody - napisałam Wam i udałam się na IP. Zero skurczy . Jak już dojechałam to sobie tam poczekałam, że o mało korzeni nie zapuściłam :dry: nadeszła moja kolej - bada mnie babka taki niemiluch, że szkoda gadać. Zrobiła strasznie bolesne badanie amnioslopię - rura myślałam, że wyjdzie mi nosem :wściekła/y: nie stwierdzili czy to wody czy nie i zrobili test papierkowy, którego odczyt oczywiście nie był możliwy, bo krwawiłam po badaniu. Więc dalej byłam wielkim znakiem zapytania, ale położyli mnie na przedporodowym i tak leżałam z dwiema kobietkami, które czekały na cc a ja byłam zawieszona w powietrzu. Znów badanie papierkiem i lekarz mam złe info dla pani to chyba jednak wody, więc mu odpowiedziałam, że ja się cieszę, bo to znaczy, że coraz bliżej do spotkania z moją kruszyną. Ale położna stwierdziła, że kolor podlega dyskusji i po naradzie, że to jednak nie wody - myślałam, że ocipieję i znajduję się w wariatkowie - lekarze nie wiedzą co i jak :wściekła/y: no to walneli mnie na patologię. Cały dzień nic nie jadłam ale poprosiłam położną to o 21 przyniosła mi kolację. o 23 zaczął się ból brzucha, który nasilał się coraz bardziej, więc o 2 zrobili mi znów badanie - dali jakiś lek przeciwbólowy, ale jedynie kręciło mi się od niego w głowie a bóle nie ustały. Wkońcu były regularne skurcze co 5 min i o godzinie 6 zabrali mnie na porodówkę. A tam co? rozwarcie na 3 cm - myślę nie jest źle. Mój już czekał pod drzwiami - kazali chodzić ale poszłam do niego i zgięcie w pół :sorry2: wróciłam i poszłam pod prysznic. Leże no ok jest 4 cm, ale mówią, że będę się długo męczyć. No i fakt faktem leżałam, skurcze męczyły a akcji zero. Zapytali wkońcu czy chce oksy - powiedzieli o skutkach etc. No ale się zgodziłam. Przy rozwarciu 8 cm już wyłam z bólu - myślałam, że pękne. Chciałam coś przeciwbólowego ale dali mi wcześniej, więc już nie mogli - kazali iść pod prysznic i jak wróce to napewno urodzę. Myślałam, że umrę pod prysznicem - zadzwoniłam do mojego ale usłyszał tylko moje wycie :-( wracam no jest 9 ehhh czekamy położna widzę rozpakowuję sprzęt. Zaczynamy pierwsze próby parcia ale nic. Szyjka twardawa :baffled: no i jest wkońcu 10. W sali jest tylko położna i lekarka - obie bardzo sympatyczne kobiety. Lekarka powiedziała, że mam słuchać tylko położnej na co ona, że wszystko zależy teraz ode mnie. No i zaczynają się parte. Wyłania się pomału - pozwalają mi dotknąć główki - hi hi fajne uczucie. Kolejne parte wychodzi główka - owinięta pępowiną przeraziłam się i mówie o mamuniu, na co położna - spokojnie jest dobrze, potem rączka jedna znów się zmartwiłam zauważyły ale poszło. I maleńką położyli mi na brzuchu - nie mogłam w to uwierzyć, że już jest. Jak leżała to zadzwoniłam do mojego i usłyszał jej płacz :-) Poleżała na brzuszku - zabrali ją na badania a ja urodziłam łóżysko. Lekarka zabrała się do mojej jaskini, ale nie pękłam nie nacinali mnie tylko jakieś 2 szewki gdzieś założone na macicy. Szyjka zmiękkła po porodzie oczywiście - zamiast przed. Położna chwaliła mnie, że bardzo dobrze mi poszło, że super współpraca. Mój czekał pod drzwami i jakaś inna położna, że ja jeszcze nie urodziłam, bo nikt się nie darł. Ale weszła do mnie do sali i zdziwiona, że już, bo nawet nie krzyczałam i nie wiedziała, że dziecko się urodziło. Mimo tego, że nie mieliśmy porodu rodzinnego - położna pozwoliła przyjść mojemu do nas. Ale byłam szczęśliwa. Potem o własnych siłach poszłam na sale poporodowe i każdy był w szoku, że dopiero co urodziłam a jeszcze idę :-p Tak więc wyglądał mój poród. Amelia przyszła na świat po ponad 8 godzinach. Ale potwierdzam, że o bólu się zapomina. Potem okazało się, że mój plan i nervity się zrealizował, bo rodziła na łóżku po mnie :-p Choć potem leżałyśmy w innych salach. Ogółem miło wspominam poród
 
reklama
Hej!

Z duuużym opóźnieniem, ale ja również chciałam się podzielić swoja opowieścią...

04.08- Rankiem, tuż po 8:00 wyłączają światło na całym osiedlu... Ma go nie być do 14; kąpiąc się z latarką w ciemnej łazience stwierdzam, że mogło być gorzej, gdyby nie było wody... Jakieś 20 minut później okazuje się, że jednak wody też nie będzie... Mąż rzuca propozycję pójścia do kina- świetnie- w galerii przynajmniej będę mogła chodzić normalnie do toalety- jedziemy więc nie znając nawet repertuaru i trafiamy na Incepcję. Udaje mi się wysiedzieć bite 3 godziny bez przerwy na siusiu; synkowi chyba się nie podoba głośny dźwięk, bo ucieka gdzieś do boku i do tyłu mojego brzuszka- siedzę wykręcona dziwnie do boku...
Ok 23 wieczorem łapie mnie skurcz zupełnie inny, niż moje dotychczasowe, z którymi zmagałam się od 16 tc. Taki jakby od krzyża, jak na okres, ale jeszcze niezbyt silny... Takie skurcze powtarzają się co jakiś czas, ale bez regularności... Stwierdzam, że to pewnie przepowiadające i już się boję, że będę się z nimi bujała przez ponad 2 tygodnie...
Chcę wziąć ciepłą kąpiel i zobaczyć, czy ustąpią- niestety- TADAM- NIESPODZIANKA!- ciepłej wody niet :-D
Myję głowę w tej lodowatej i myję się w misce zamiast relaksować się w wannie- czeski film normalnie... Na chwilę zasypiam, ale bóle mnie wybudzają- nie wiem, czy budzić M. i kazać się zawozić na Izbę, czy co... Wstaję, dopakowuję torbę i... układam włosy prostownicą o 4 nad ranem... :-) Czekam...
05.08 Rano skurcze trochę słabną, są rzadsze- tak jest do ok 16- od tej pory robią się coraz częstsze, co 9-11 minut), boleśniejsze, ale jeszcze trochę zwlekamy z wyjazdem z uwagi na korki... No i – NIE BYŁO JESZCZE CZOPA... Ok 19 jeździ się już lepiej, więc postanawiam sprawdzić w szpitalu, co jest grane- najwyżej mnie odeślą... Tuż przed wyjazdem pojawia się krew na wkładce... Czopa ciągle brak...
Na IP w badaniu rozwarcie na 2 palne, szyjka zgładzona, mam też robione KTG- skurcze pojedyncze, nieregularne, mimo to jestem przyjęta na porodówkę... Tam też mam KTG- tu już skurcze regularnieją- są co 5 minut, nasila się ból... Położna robi mi pomiary miednicy- i porażka- wszystko poniżej normy! Lekarze pytają, czy zgadzam się na cięcie, jakby co... No oczywiście- wszystko dla dobra malucha... Na razie jeszcze decyzja nie zapada- u pacjentki w sali obok spada tętno płodu przy skurczach, ona ma mieć pierwsza cesarkę... No nic, czekam, może nawet urodzę sama- w końcu skurcze coraz częstsze- już co 2 minuty, rozwarcie na 5 cm...
Okazuje się jednak, że tamta pacjentka rodzi w zasadzie na stole operacyjnym- więc teraz ja mam mieć cięcie...
Kładę się na stole, jestem trochę jakby w transie... Dostaję znieczulenie- ale chyba coś nie do końca dobrze idzie, bo ciągle mam zachowane czucie! :szok: W końcu wygląda na to, że trochę zadziałało- zaczyna się operacja, ale mam świadomość każdego nacięcia skalpela... Zaciskam powieki, staram się wyłączyć, udaje mi się to chyba- „przebudzam” się pod koniec szycia (które też czuję- ale to już pikuś), słyszę płacz gdzieś w drugim końcu sali... Donośny, mocny... Nie widzę synka, ale słyszę, że pediatra daje mu 8 punktów w skali Apgar- ponoć skórka sina... Mam jednak jakieś nadnaturalne poczucie, że wszystko jest dobrze...
Po chwili wyjeżdżam na łóżku na salę pooperacyjną, widzę męża na korytarzu, ponoć uśmiecham się do niego- możliwe, że tak było, mało pamiętam...
Przez 6 godzin nie wolno mi podnosić głowy... Powinnam się przespać, ale rana póki co mocno daje o sobie znać- boli jak diabli szczególnie przy głębszym oddechu... Staram się więc nie spać i oddychać przeponą :-) Mam czas na rozmyślanie...
Jedna z myśli- przypominam sobie serię snów, jakie mnie nawiedzały w ciąży... W tych koszmarach działo się zawsze tak, że uświadamiałam sobie, że już urodziłam dziecko, ale zapomniałam je nakarmić! Ciekawostka- w tych snach orientowałam się jakby po 6 godzinach, że muszę nakarmić maleństwo... Zabawne- w pewnym sensie koszmar się spełnił- teraz przez 6 godzin synka będzie karmił ktoś inny...
Rano przewożą mnie na salę ogólną, po chwili położna przywozi mi wózeczek z synkiem...
Z poziomu łóżka widzę tylko jego zadarty nosek- nie daję jeszcze rady nawet dźwignąć się na łokciu i jestem poprzypinana do cewnika i kroplówki... Ze strachem zastanawiam się, co będzie jeśli synek zacznie płakać- nie dam rady się poderwać z łóżka i wyjąć go z wózeczka... Na szczęście za jakiś czas wchodzi na salę położna- podaje mi dziecko i dostaję kroplówkę ze środkiem przeciwbólowym... Czekam na przyjazd męża- będę o niebo spokojniejsza, gdy już będzie...

Cóż- pierwsze chwile życia mojego synka nie były może jakieś idylliczne- nie był kładziony na moim brzuszku tuż po urodzeniu, tatuś nie przecinał też pępowinki... Po porodzie długo go nie widziałam, a pierwszego dnia- zamiast się cieszyć, byłam pełna strachu, czy dam radę się nim zajmować przy tym bólu... W dzień miałam do pomocy mamę i męża, ale wieczorem mieliśmy zostać sami, a w moim szpitalu nie było opcji odwiezienia malucha na noc do pielęgniarek. Wszystko się jednak ułożyło, jakoś dałam radę, a rana błyskawicznie się goiła... :)
 
To teraz ja...

Jak Wam wcześniej pisałam w niedzielę (22.09) pod wieczór – tak gdzieś ok. 18 – pojechaliśmy na IP na kontrolne KTG. W szpitalu się wściekłam, bo kompletnie nas olewali (z resztą nie tylko nas, wszystkich czekających) i czekaliśmy prawie do 21 zanim w końcu, łaskawie podłączyli mnie do tego ustrojstwa...
Generalnie zapis był ok. (chociaż trudno było dowiedzieć się czegoś konkretnego od lekarza dyżurnego), tylko mały słabo się ruszał – w sumie nie dziwne, bo wyskakał się czekając...
Po KTG lekarz postanowił zrobić jeszcze USG. Przy tym badaniu też mnie wkurzył, bo rozmowa z nim wyglądała jak z dupą w nocy:
Ja: Czy wszystko jest w porządku?
On: A co pani ma na myśli?
Ja: Czy z dzieckiem wszystko w porządku? Czy jest zdrowe? Jak łożysko?
On: A czy pani potrafi odpowiedzieć na pytanie czy jest pani w 100% zdrowa?
Po tym pytaniu-odpowiedzi zrezygnowałam...W końcu przemówił, a to, co powiedział totalnie mnie rozwaliło: „Moim zdaniem jest za mało wód i zalecałbym hospitalizację. Co pani na to?” (No kurcze, jak to co?!?) Zapytałam tylko czy mam przyjechać rano (o, święta naiwności), ale spojrzał na mnie jak na idiotkę i tylko odpowiedział, że nie jutro tylko teraz... Byłam rozbita i strasznie zdenerwowana... Mało co do mnie docierało... Zadzwoniliśmy do mamy, żeby przywiozła torbę. W tym czasie zrobili ze mną wywiad, kazali mi przebrać się w szpitalną koszulkę, zaprowadzili na oddział i podłączyli pod KTG. Przez całą noc leżałam podłączona pod KTG. M. Był przy mnie do ok. 1, później powiedzieli mu, że śmiało może jechać do domu i przyjechać rano ok. 9. Plan był taki, że czekają do rana i będą indukować poród. Zostałam sama, w między czasie zapytałam o szacowaną wagę maluszka (poprzednio powiedzieli nam, że duży to on nie będzie max. 3600-3700) położna stwierdziła, że prawdopodobnie ok.4 kg... No nic J Później nawet udało mi się przysnąć. Ok. 4 obudziły mnie bóle – bardzo silne i regularne. Poczekałam do 4:30 – skurcze co 5 minut, więc zadzwoniłam do m., żeby spokojnie się przyszykował i przyjechał do mnie. Za chwilę zadzwoniłam jeszcze raz, bo skurcze były już co 3 min. I tak trwały sobie te skurcze – stopniowo coraz silniejsze i częstsze do 8 rano – nie wiem dokładnie, bo z bólu i zmęczenia wszystko mi się zlewało.
Ok. 8 zaczęły się parte – myślałam, że zwariuję z bólu. M. pomagał mi jak mógł, chociaż niewiele mógł, bo cały czas musiałam leżeć pod KTG. Błagałam, żeby pozwolili mi na trochę wstać, w końcu się zgodzili. Trochę pokucałam, pochodziłam – było znaczenie lepiej, ale niestety znów kazali mi się położyć, żeby monitorować małego. Przy każdym skurczu, mąż trzymał mnie za nogę, oprócz tego łapał mnie skurcz w udo, więc musiał też rozmasowywać mi mięsień. Myślałam, że zejdę... kiedy w końcu zapytałam położną o rozwarcie, musiało być już po 9, usłyszałam magiczne „mamy 9 cm – jeszcze trochę”. No to już niedługo, pomyślałam sobie. I nareszcie pozwolili mi przeć... Uff... choć ból był straszny, to o wiele łatwiej było przeć niż nie przeć. Około godziny 9:40 coś zaczęło się nie tak... Tętno maleństwa zaczęło spadać... Przyszedł lekarz i bez zastanowienia, głosem nieznoszącym sprzeciwu powiedział: „Już kładziemy ją na stół!”. Położna była nieco zdziwiona, bo już niemalże widać było główkę, gdy tylko lekarz wyszedł kazała mi jeszcze ze trzy razy przeć, ale niestety (chociaż w sumie na szczęście) nic z tego nie wyszło.
Dalej wszystko potoczyło się błyskawicznie. Przewieźli mnie na sale operacyjną. M. błyskawicznie przebrał się w specjalne ubranie, w tym czasie podali mi znieczulenie. Jak m. przyszedł do mnie leżałam już pod tlenem. Usiadł przy mnie. Wydawało mi się, że w nogach czuję mrowienie, ale tak naprawdę ich nie czułam. Zorientowałam się, że już mnie przecięli. Usłyszałam tylko dźwięk odsysania (to było moje maleństwo) i za chwilę płacz – co to była za ulga – moje dzieciątko już na tym świecie. Pamiętam jeszcze słowa lekarza, który podjął decyzję o cesarce – „Przecież tu w ogóle nie ma żadnych wód, a widzicie łożysko? Chcieliście to wszystko przepychać dołem?” (zgroza, nawet nie chcę o tym myśleć). Zaraz jednak usłyszałam to, co najważniejsze. MAJĄ PAŃSTWO ZDROWEGO CHŁOPCA, 4390 g, 58 cm, 10 pkt i położyli go na chwilę na mnie (na chwilę, bo musieli mnie przecież jeszcze pozszywać) – Boże jaka radość i ulga, ta chwila na zawsze pozostanie najszczęśliwszym momentem w moim życiu. M. z maleństwem gdzieś zniknęli w czasie, gdy mnie zszywali – te minuty dłużyły mi się w nieskończoność. Nareszcie skończyli... Pod salą czekał na mnie M. z naszym syneczkiem, pojechaliśmy na salę pooperacyjną, gdzie już na spokojnie położyli mi maleństwo. Przez znieczulenie nie pozwolili mi podnosić głowy, ale oczywiście nie mogłam się powstrzymać :D Spędziliśmy razem cały dzień. M. pojechał do domu dopiero wieczorem, wieczorkiem na chwilę przyjechała jeszcze moja mama. Malutki cały czas leżał przy mnie na łóżku lub w łóżeczku obok. Od 16 mogłam stopniowo zacząć się ruszać i jeszcze tego samego wieczoru przenieśli mnie na normalną salę. Tam się dopiero zaczęło... Ledwo stałam na nogach ból w podbrzuszu okropny, a musiałam wstawać i robić wszystko przy maleństwie – było ciężko, ale daliśmy radę...
Mimo całej zgrozy tych wydarzeń były to najszczęśliwsze chwile w moim życiu... Jedyna gorzka refleksja to to, że mimo iż byłam pod ciągłą obserwacją i prawie codziennie jeździłam do tego cholernego szpitala, to, gdyby nie jeden szybko działający lekarz, z moim Skarbem mogłoby być różnie (ale nawet nie chcę o tym myśleć, bo od razu mam łzy w oczach)...

Najważniejsze, że wszystko dobrze się skończyło. Mamy cudownego syna, który jest i będzie dla nas wszystkim. I (jak Wy wszystkie) jesteśmy najszczęśliwszymi ludźmi na świecie.

Przepraszam za szczegółowość i chaotyczność mojej historii, ale musiałam i chciałam to wszystko z siebie „wyrzucić”, a kto się lepiej nadaje na powiernika takiej historii, jeśli nie Wy.
[FONT=&quot]Dziękuję Wam dziewczyny za wsparcie i wszystkie zaciśnięte kciuki. [/FONT]
 
23.08
urodziny mojej babci, jadę z tatą jeszcze po kwiaty choc ledwo żyję.. brzuch mnie boli jak jasny gwint..
... ale nie idę na KTG nie chcąć wszczynac alarmu, bo czuję że to nie to...
u babci przechodzi..
od wieczora zaczyna się znowu, ide do wanny, tym razem wychodze z niej zgięta w pół.. skurcze zginające-tak bym to nazwała.. rypanko jak na sraczunię.. ale siedze i myśle.. pisze do Was ... w końcu koło północy dzwonię po tate żeby nas zawiózł do szpitala..
24.08
na IP przechodzi, jednak jak juz decydują że mnie przyjmuja to wraca ten sam ból co w domu... chodze i się cieszę jak głupi do sera.. jeszcze prawie na mnie wpada pijak na IP, odsuwam sie w ostatniej chwili a on jak nie pierdylnie na posadzkę...!!! i do mojego taty mówi :podnieś mi czapkę... został olany...
przebieram się w piżamkę i lecimy na badanie..
na badaniu wszystko pozamykane: SZOK!!!! żegnam się z T. i rodzicami a T. nie daję mi iść na KTG bo musi mi wytłumaczyć gdzie mam ładowarkę do tel w torbie i książkę.. połozna ledwo z siebie nie wyszła hahaha...
na KTG skurczy brak.
rano tak "delikatnie" zbadał mnie lekarz że myślałam że koń mi w koopyta zarył.. rzeźnik!!
rano na KTG znowu brak skurczy, w południe jeden skurcz... po 14 badanie USG: wychodzi że mała ma 4500 a wszystkie wymiary na 42 tydz... siet!!! cesarka jednak?? nie wiadomo...
wieczorem znowu KTG, brzuch boli jak nie wiem co, skurczy brak.. polozna mówi że uciska mnie duzy płód i czy lekarze już zdecydowali o cesarce czy wywoływanie jutro?
ja oczy w słup:
-to mam mieć cesarkę?
a ona: ja nic nie wiem...

taaa jasne.. wracam do pokoju, wpierdzielam paczkę tictaków, bułkę z bitą smietaną, i wypijam 2 litry lifta pomarańczowego coby się najeść na zapas...

25.08 mój termin porodu wg OM
czekam na T. ma przyjść przed pracą. wołają mnie na badanie.. nie badaja mnie jednak tylko rzeźnik stwierdza:
-płód duży , cesarka za pół godziny, proszę przygotować pacjentkę
JA W PŁACZ!! jak to za pół godziny, jak to małą tak chamsko wyjmą, ja nie jestem przygotowana psychicznie!
wracam z badania -widzę, że T. wchodzi do mojej sali... lecę do niego:
"pakuj mnie, za chwilę mam cesarkę, boże... " płaczę, on mnie przytula, ja histeryzuję, z korytarza słyszę połozna jak krzyczy że mam juz iść.. dzwonię do rodziców, tata życzy powodzenia, mama ryczy jak bóbr...
lecę niewysikana na blok porodowy, zatrzymuje mnie anestezjolog... każe wracać, przeprowadza ze mna "wywiad"... mówi co się będzie działo, ja wyję..
T. w szoku, tak szybko wszystko sie toczy.. znowu mnie wołaja, tym razem położna łapie mnie za rekę i każe iść.. idę, przebieram się w koszulę w której wszystko mam na wierzchu, zwisa mi to...boję się..
na bloku porodowym podaja mi 3 kroplówki w ciągu 15 minut, dwa zastrzyki nie wiem z czym, ale po jednym kręciło mi sie jak na mega karuzeli..pobierają krew na szybkie badania, nie dotarły przed cesarką. zakładają cewnik-ja płaczę we własne majtki-zabójczy widok..dziewczyna obok rodzi.. myslałam jeszcze w nocy że urodzi przede mna bo była z mojej sali-myliłam się..
prowadzą mnie na salę operacyjną, tam już czeka 8 osób-anestezjolog, mój lekarz, zastepca ordynatora, 3 połozne, salowa i pielegniarka która podawała mi leki i monitorowała..

każa siadać, ledwo wchodze na stół.. pachnie cudownie-czuje kwiaty, mysle sobie "to moja Niunia daje mi znak bym sie nie bała"..anestezjolog się wkłuwa, położna cały czas na mnie krzyczy żebym sie nie ruszała, a nawet na chwile nie drgnełam.. w końcu mówię do niej" może sie Pani na mnie nie wydzierać? wiem co robię.. kaleką nie chce być".. cisza, zrozumiała...
czuję cięzkie nogi, zaczynam rozumiec że to już..
chwilke potem staje nade mna mój lekarz.. patrzy na mnie, mówię :co Pan tak patrzy na mnie?
a on: tak Pania uszczypnałem że normalnie powinna sie Pani z bólu posikać.. ja w smiech i mówię "tnijcie..."
jestem przywiązana, czuje ciężar w płucach.. tną:czuje dotyk, nie ból...
nagle mój gin zostaje zalany wodami... i mówi"mopa mopa, leje się"
anestezjolog i pielegniara od leków patrzą na mnie... za chwilę słyszę sygnał z tego sprzetu co monitoruje serce... mysle "o to chyba coś ze mna nie tak"... anestezjolog spokojnie mówi:" 5 mg adrenaliny już".. mysle se" oooo adrenalinka hehe"
szarpia mną... nagle widze że anstezjolog się skrzywił, pytam o co chodzi a on do mnie " spokojnie jest główka"..
za chwile słyszę jak wszyscy mówią "o boże, o jezu, nie wierzę.. matko to 5 kg jak nic!!! "...
ja mówie:" co ??? miało być 4500, wymieńcie se USG haha"..
mała płaczę jak cholercia, a ja leżę i mysle "boże to już... ona juz jest... jest moja.. czy ją pokocham?" leżę, i nie mam w sobie większych wyższych odczuć... mysle o tym że T. został tatą...
pokazuja mi ją. a ona tak płaczę... ja sie usmiecham mówiąc "ale klocuś, jejku... to moje?" wszyscy się cieszą.. mój gin z dumy sięga sufitu..pytam "co Pn zrobił że taka duża jest hehe?" a on " to Pani stworzyła jej odpowiednie warunki, może byc Pani dumna"
słyszę "łożysko 2 kg"
pielęgniara mówi do mnie" jak się Pani usmiecha to jest super"...
mówię do swojego gina" Panie doktorze co Pan jeszcze wyciąga?" bo słysze chlupot..
a on do mnie:"nic, zszywam sobie macicę"
ja w smiech, mówię:"aha to niech Pan sobie nie przeszkadza"...
nagle czuję że odpływam, ledwo słyszalnym głosem do ucha anestezjologa mówię:"wymiotuje, słabo mi"
słysze ciągły sygnał... myslę" boże to ja.. to moje serce nie daje rady, umrę.. urodziłam i umrę...więc tak to jest, boże.."
ciemność... torsje, słabość... leżę i słyszę "adrenalina 5 mg dozylnie, już!!!! ....jeszcze 5 mg!!! natychmiast...!

jezu, wszystko mi jedno, obojetnieje... wiedziałam że tak będzie... nagle światło... widze lekarza... mówi:"juz jest dobrze, już dobrze"..

nadal mnie szyją...

jak wyjeżdzam z sali podchodzi T... mówie" słyszałes wagę? 5250... czujesz?"..
on mnie głaszcze i mówi "wiem kochanie, spokojnie"... ledwo go widzę.
wjeżdzam na poooperacyjną , a tam dziewczyna po cc z 4 rano.. zreszta git babka.. mieszka koło mnie, już zamurowałysmy sobie współny kontakt-ale o tym nie tutaj..
po 4 h ból wraca... megaaa okres... mysle" nie dam rady"
słysze jak Niunia cały czas płaczę, błagam by mo ja dali... nie da rady, nie teraz..
o 16 ja dostaje, nie moge przestać patrzeć.. jest moja i T... T. zachwycony.. głaska ja niesmiało... ja patrzę na niego i płaczę, że mamy nasz cud... jest taka pulpaśna... taka słodka, takie usteczka cudowne... nie ma piekniejszej.. płacze nad nią.. moi rodzice robią zdjęcia.. dla mnie już nic nie istnieje...świat przestał miec znaczenie..zabierają ją ok 18..
przychodzą nas myć... położna każe mi sie obrócić.. JAK??? pytam JAK??? ona zła obraca mnie z całej siły, sztywnieje z bólu i płaczę... nie ma serca, w myslach wydłubuje tej krowie oczy i wyrywam te drewniane ręce...
rano nas pionizują... koleżanka wstaje, ja krzycze by mnie położyli albo zemdleje, sama boje sie ruszyc... jadę na lekach do dzisiaj, ona już w drugiej dobie chodzi i nie bierze leków przeciwbólowych... przenoszą nas na sale normalną.. popołodniu mam juz wyrzuty sumienia że nie mam małej i nie mam siły do niej iść...
przychodzi cudowna położna i pyta czy dam radę sobie teraz z dzieckiem.. mówie że tak bo inaczej oszaleje, pytam zapobiegawczo czy ktos mi pomoże.. odpowiada "tak..
JEST, przynoszą ją... głodomór jakich mało, je jak świnka, wszyscy na noworodkach słyszą że moje żłopie mleczko... haha.. cudowny ciężarek... jednak płaczę gdy ona płacze bo nie moge wstać, modle sie o siłę.. gdy mi się raz zakrztusza zapominam o bólu i że jest ciężka i lece przez cały korytarz krzycząc żeby mi pomogli. dostaje za ta akcję straszny opitantol od jednej połoznej.. ale co miałam zrobić, bałam się.. zapomniałam o bólu...
puchna mi bardzo nogi, codziennie prosze o zastrzyk przeciwbólwoy bo nie daje rady... każą walczyć o pokarm, ja nie mam siły siedziec i jej trzymać, nie moge leżęć na bokach, nie mogę jej mieć na brzuchu ze względu na ciężar..z piatku na sobotę pojawia sie pokarm gdy płaczę z nia w nocy... cała sobotę juz karmię, ból niesamowity... piersi mnie pieką i mam dość, ale karmię..
w sobote odżywam.. zaczynam chodzic, jakoś wstaję.. połozne w szoku, że tak szybko mi poszło... mówię: nie ma pomocy, to przezwyciężam to!... lekarz mówi że pierwsze dziecko z taka waga w tym roku i pierwszy raz widzi by tak szybko dochodzic do siebie po takim płodzie..

ja pekam z dumy, zako****ę sie coraz bardziej w Niuni... szaleje już za nią.. T. przychodzi codziennie rano przed pracą i po pracy siedzi do późna... patrzy na nia jak w obrazek-robi jego minki...

na dzis mam dość porodów, chociaz przyznam szczerze że gdy ból mija, zapomina sie o nim... teraz mam ogień w piersiach... martwie sie jak sobie poradzimy, jestesmy tu sami. T. na pewno będzie chodził do pracy... ja będe sama-babcia będzie przyjeżdżać by mnie wspierać duchowo i psychicznie, chociaż tyle...

jestem szczęśliwa.. bardzo zakochana w tej maleńkiej istocie.. jeszcze nic o niej nie wiem, ale to kwestia czasu... zrobie dla niej wszystko...i kocham nad życie T-za to jak bardzo jest w nia zapatrzony i jak bardzo chce mi pomagać... jak patrzy na mnie...z miłością..

a mała teraz spi...po 2 godzinach cycania i jednej butelce na dokładke... i po 4 kupach-bilans niezły..

to tyle... nie wiem czy będę miała jeszcze dzieci... boje się..bólu...
bo co innego- dla miłości -warto wszystko..
 
To i ja opisze moj porod....

W pon 16.08 bylam u gina i wyszlam stamtad zalamana bo szyjka szczelnie zamknieta, na ktg prawie zadnych skurczy a Mala wazy okolo 3900!!! Nastepnego dnia rano zobaczylam ze zaczyna odchodzic czop i zaczelo sie plamienie. Skurczy jako takich nie czulam tylko pobolewania jak na @.... i tak bylo do czwartku 19.08.
W czw 19.08 przed 5 rano obudzily mnie bole idace od krzyza - juz wtedy przypuszczalam ze latwi nie bedzie bo naczytalam sie ze te krzyzowe bole to masakra.... Skurcze byly nieregularne (15, 12, 8, 40, 20, 13... i tak lezalam i liczylam) ale cholernie bolesne. Poszlam do wc i zobaczylam ze sluz ktory wczesniej byl zabarwiony na brazowo teraz jest z krwia. Zaczelam szukac po necie i zastanawiac sie co robic. Podjelismy z mezem decyzje ze jedziemy do szpitala sprawdzic co sie dzieje. Dopakowalam torbe, wykapalam sie i zebralismy sie. Na IP bylismy kolo poludnia. Skurcze dalej byly nieregularne. O 13 przyjeli mnie na patologie z rozwarcie na 2 cm. Cala noc z czw na pt przechodzilam bo bole byly coraz bardziej bolesne ale nieregularne. Duzo pomagala mi polozna ktora miala akurat nocke. Oddychala ze mna, gonila pod prysznic, pochodzila chwile ze mna po korytarzu, otwarla mi nawet wolna sale zebym sama (w sali ktorej bylam byly jeszcze 2 inne dziewczyny ktore nie mogly soac przeze mnie :baffled:) w spokoju mogla pospac, powyginac sie czy podreptac...
W pt o 5 rano skurcze byly juz co 5 min wiec polozna wziela mnie na porodowke. Na porodowce rozwarcie na 3 cm. Pomyslama sobie ze w tkim tempie to ja pewnie dopiero urodze po niedzieli!!! :szok::szok::szok: Kolo 7 zadzwonilam po meza. Przyjechal po 8 i byl ze mna do 22. I tak od 8 meczylam sie walczac o rozwarcie: prysznic, pilka, drabinki, worek sako. Kolo 10 rozwarcie poszlo na 4 cm. I znowu podobny scenariusz... W poludnie przyszedl do mnie mlody ale bardzo fajny lekarz, zbadal mnie niestety nic sie nie ruszylo. Powiedzial ze ma dyzur do nastepnego dnia do 8 i razem urodzimy to dziecko :-D. Zaproponowal oxy. Ja jeszcze chcialam wtedy powalczyc naturalnie i stwierdzilam ze najpierw lewatywa bo jest szansa ze cos ruszy. No wiec polozna zrobila mi, chwile polezalam sobie i poszlam zalatwic swoje, potem pod prysznic. Kolo 13 przyszedl znowu mnie zbadac - jest 5 cm!:szok: Alez bylam happy - wizja oxy oddalila sie. I znowu mozolna praca nad powiekszeniem rozwarcia... w miedzy czasie polozna przebila mi pecherz i tak do 17 gdzie byly ostatnie dobre wiesci bo wtedy rozwarcie doszlo do 8 cm i koniec. Przed 18 podlaczaja mi oxy co sie wiaze z podpieciem pod ktg - bol sie niemilosiernie nasilil. Zaczely mi wtedy dretwiec nogi i zaczelam juz wyc jak wilk do ksiezyca :-( Po 20 minutach ktg przyszedl doktorek i widzac jak sie zwijam wynegocjowalam odpiecie spod maszyny mimo idacej caly czas kroplowki i poszlam pod prysznic. Prysznic nic nie dal :wściekła/y: Bol byl masakryczny. A do tego zaczynalam sie dusic bo nie moglam nabrac powietrza. Skurcz byl za skurczem. Partych ani widu ani slychu :no::wściekła/y:. O 19 przyszla zmiana poloznej. I ta babka mnie rozzloscila. Ja juz dochodzilam do granic wytrzymalosci i rzadalam wizyty "mojego doktorka", wtedy bylam zdecydowana juz ze chce to cc o ktorym z Nim juz rozmawialam, a Ona mi mowi ze doktor przyjdzie o 20 a wogole to ja urodze z Nia silami natury. Wtedy skurcze juz wogole nie mijaly, nie bylo partych a bol w okolicach miednicy i stawow biodrowych byl tak niemilosierny ze odbieral mi czucie w nogach i dusilam sie bo nie moglam nabrac powietrza. Adrenaline polozna podniosla mi niezle bo mimo tych skurczy wydarlam sie na Nia i zarzadalam zeby natychmiast podala mi nr do lekarza i ide sobie sama po Niego zadzwonic:-D - podzialalo bo doktorek po 5 minutach byl u mnie :-D. No to mamy decyzje o cc. Musialo przyjsc cale konsylium - bo uczulona na wszystkie srodki znieczulajace... decyzja o 20 cc. W miedzyczasie wywiad, golenie (bo ja sama takiego scenariusza nie przewidzialam) i o 20.02 przyszla po mnie polozna. Maz podprowadzil mnie pod drzwi, tam jeszcze kolejny mega skurcz. A 2 kolejen przed wejscie na stol :szok: a potem wszystko juz w miare szybko sie potoczylo. Wybudzilam sie juz na sali pooperacyjnej. Maz byl przy mnie. Zapytalam o Corcie, On pobiegl z aparatem zrobil Jej zdjecie i przyniosl mi pokazac. A potem odeslalam Go do domu bo bylam tak slaba ze na nic nie mialam sily - nawet na rozmowe z Nim.
I tak lezalam podpieta pod kroplowki i rozmyslama nad tym co sie stalo. Kolo 3 przyszla polozna zmienic mi kolejne kroplowki. Zobaczyla ze nie spie wiec przywiozla mi w wozeczku Naszego Skarba zebym Ja mogla zobaczyc. Lezala sobie tak spokojnie kolo mojego lozka, stroila minki, smiechala sie a ja nawet nie moglam sie ruszyc zeby ja wziasc na rece :-(. Dowiedzialam sie ze bede mnie pionizowac o 6 rano i wtedy dostane Malenka. Lezalam i odliczalam czas bo chcialam w koncu wziasc Naszego Skarba na rece.
Mala dostalam przed 8, bylam juz wtedy spionizowana, po kapieli, ledwo sie ruszalam ale widok Malenkiej dodal mi sil i szybciutku wzielam Olenke na rece i tak siedzialam i nie moglam sie napatrzyc. A potem przyszedl czas na karmienie - dla mnie horror bo nie mialam pokarmu. Polozna meczyla sie ze mna prawie godzine i skonczylo sie na dokarmianiu.
I tak od karmienia do karmienia mijal nam czas w szpitalu. Maz przyjezdzal rano i wieczorem do Nas. Chodzilismy razem na badania, dokarmianie. W pon rano na obchodzie uslyszalam ze mozemy wyjsc do domku - alez bylam wtedy szczesliwa.
I tak juz teraz we trojke ukladamy sobie zycie w domku:tak:. To chyba pokrotce tyl z opisu porodu. Na chwile obecna zastanawiam sie jaki jest mozliwy scenariusz przy ew. drugiej ciazy. Jezeli musialabym znowu przejsc taki maraton to chyba jednak od razu decyduje sie na cc :baffled:.
 
No to teraz ja.. trochę opóźniona, ale co tam... :-)

29.07.2010 CZWARTEK

Nad ranem krwiste plamienie jak w pierwszy dzień okresu... ja od razu w panikę, że coś się dzieje... Podejmujemy z K. decyzję, że jedziemy do mojego lekarza, żeby sprawdzić, co jest grane... Położna do mnie z wyrzutem, że to pewnie czop, a ja panikuję... Za to od mojego lekarza zgarnęłam opieprz, że nie pojechałam od razu do szpitala, że ponoć żadne krwawienie na tym etapie ciąży nie jest normalne. Że ponoć to mogło być odklejone łożysko i że mam szczęście (po zrobionym usg), że to nie to, bo mogłabym stracić dziecko... Dał skierowanie do szpitala i kazał natychmiast jechać...

W szpitalu oczywiście papierologia, potem badanie KTG (zero skurczy), badanie na fotelu i USG (nie wykazało nic niepokojącego), decyzja o pozostawieniu mnie na obserwacji.
Kolejne KTG, które nic nie wykazało. Odwiedziny w tym szpitalu tylko w godzinach 15-17, więc masakra... :-(

30.07.2010 PIĄTEK

Poranne zmierzenie ciśnienia, obchód, zlecenia badania przez ordynatora. Ordynator (tak jak u Ciamajdki) - rzeźnik, płakałam z bólu; decyzja o pozostawieniu mnie na oddziale do niedzieli. Spokój, żadnych skurczy.

31.07.2010 SOBOTA

Delikatne plamienia ("co pani panikuje, te plamienia są normalne"). Skurcze mało regularne, ale dość silne, nie mogę uleżeć w łóżku, spaceruję po sali całą noc... Informuję o skurczach lekarza; badanie, na którym oczywiście nic nie widać (nie ma rozwarcia, szyjka długa)... Lekarz R.S. do mnie z ironią, że to skurcze przepowiadające.

01.08.2010 NIEDZIELA

Nieregularne skurcze (co 10,7,6, potem znowu 10 minut), słabo widoczne na KTG, ale na wieczornym KTG już ich nie widać. Na porannym obchodzie mówię lekarzowi R.S. o niemijających skurczach, na co on "Pani to chyba lubi być badana". Idiota.
Podczas wieczornego obchodu decyzja o wypisie w poniedziałek. Mówię ordynatorowi o nawracających skurczach. Ordynator prosi o zapis z ostatniego KTG. Patrzy na mnie jak na wariatkę i mówi: "ja tu żadnych skurczy nie widzę"...
Kurde, a ja kolejną noc z bólu przełaziłam po sali i korytarzu... :-(

02.08.2010 PONIEDZIAŁEK

Kolejna noc ze skurczami, dziewczyny z sali nie mogą przeze mnie spać, a ja z bólu prawie chodzę po ścianach... KTG (mało widoczne skurcze, a ja już zaczynam podejrzewać, ze ta ich maszyna to chyba jakaś wadliwa...). Bada mnie inny lekarz (miły o dziwo), informuje, że "coś tam ruszyło" i mam zapisywać częstotliwość skurczy. Do wieczora nieregularne, widoczne na KTG.

Wieczorem rozmowa z dyżurującym (moim!!) lekarzem, pożaliłam się na tamtych i na skurcze. Badanie, pokazuję kartkę z zapisanymi godzinami skurczy, lekarz kazał mi wziąć prysznic, spróbować zasnąć i poczekać na rozwój wydarzeń. Oczywiście zasnąć mi się nie udało, kolejna pielgrzymka po sali i korytarzu, w końcu ból taki, że nie mogę wytrzymać. Skurcze co kilka (co 6,5) minut. Około 23.00 zgłaszam ten fakt położnym. Pobrano mi krew, kazano się spakować i przenieść do sali, gdzie robią KTG. Ledwo się spakowałam, położna śmiała się z wielkości mojej torby, musiałyśmy ją we dwie nieść ;-)

03.08.2010 WTOREK

Noc. Na KTG prawie gryzłam ściany z bólu, skurcze nabrały na sile i częstotliwości, lewatywa, skakanie na piłce, skurcze co 2 minuty. Wyłam z bólu i darłam się jak nie wiem. Byłam później w szoku, że żadna z pacjentek się nie obudziła! Zastrzyk na rozmiękczenie szyjki. Zapytałam położną, czy mam zadzwonić po męża. Stwierdziła, że narazie nie ma sensu, bo nie wiadomo, ile to jeszcze potrwa, że nie ma sensu narazie budzić (była około 1.00-2.00 w nocy).

O 2.50 porodówka. W przerwie między skurczami i parciem telefon do K. i do moich rodziców z informacją, że to JUŻ :-) Ból niesamowity, ale cieszyłam się, że niedługo skurcze ustaną i będę tulić Synusia :-) Błagałam położne o wodę (zaschło mi w gardle od wydzierania się), ale pozwoliły mi się napić tylko dwa łyki. Przekłucie wód płodowycho godzinie 3.35. Parłam oczywiście niewłaściwie, bo przez gardło (nie chodziłam do szkoły rodzenia, więc właściwie przeć nie umiałam). Więc gardło bolało mnie później niemiłosiernie... Nacięcie krocza.W pewnej chwili dotknęłam wyczuwalną główkę. I wtedy dostałam prawdziwego POWERA!! O 4.05 miałam już na brzuchu SZYMONKA :-):-):-) Cały czas powtarzałam jak w amoku "Moje kochane dziecko, moje kochane dziecko". K. spóźnił się dosłownie o kilka minut, ale jak dotarł, widać było po nim ogromne szczęście. Pozwolono jemu i mojej mamie wejść na salę zobaczyć, jak Szymuś jest ważony, mierzony, badany (mamy nagranie na kamerze :-)) Potem rodzenie łożyska i zszycie krocza (masakra, wyłam). Pamiętam, ze dziwiłam się, że Szymon waży tylko 2950 g. I że przy zszywaniu krocza prosiłam lekarza, żeby już przestał... a lekazrz na to "To mam nie kończyć szycia i zostawić tak panią?" :-)

Po porodzie bardzo zmęczona, marzyłam już tylko o chwili snu.

Po przebudzeniu próba wstania i pójścia do łazienki zakończona omdleniem, badaniem krwi i kroplówką, ogólne osłabienie, nieudolna próba karmienia, strach przed zrobieniem przy dziecku czegokolwiek :-)

Kolejne dni pod znakiem badań, karmienia piersią :)-)), dokarmiania z butelki, żółtaczka, naświetlanie z powodu podwyższonej bilirubiny.

Powrót do domu w dniu 07.08.2010 :-):-):-)

To było najwspanialsze wydarzenie w moim życiu :-):-):-)
 
Zanim wszystko się zaczęło - jak doskonale pamiętacie - przeżyłam traumę oczekiwania do 42 tygodnia...Złość, rozgoryczenie, zniecierpliwienie towarzyszyły mi od dwóch tygodni...Towarzyszyły mi razem z upałami, które tylko potęgowały mój stan - bycie kobietą wielorybem:) która nie radzi sobie już nawet ze wstawaniem z łóżka hehehe

W końcu nadszedł upragniony dzień, po kilku dniach niesamowitych skurczy przepowiadających - nawet mogę powiedzieć, że dla mnie niektóre przepowiadające były bardziej bolesne niż same porodowe... Żałowałam tylko, że nie był to 8 sierpień, czyli pierwsza rocznica moje ślubu...no ale 9 sierpień też wspaniała data... do rzeczy...

9.08.2010
Po całej nocy bolesnych skurczy przepowiadających wstałam o 5.00 i położyłam się w salonie wpatrując się w zegarek i zapisując na kartce godzinę kolejnego skurczu...niezmiennie były co 10 min. i ich czas wcale się nie skracał...Myślę, choler to ciągle nie to!! W końcu o 9.00 idę do kibelka i nagle takie puknięcie - coś jak odkorkowanie szampan tylko bez piany:p i chlust...czyżby to wody? I potem kolejna seria i kolejna już wątpliwości brak, lecę do sypialni budzę Szymona i krzyczę - zaczęło się... Radość niesmowita, Szymon wstaje przytula mnie, ja jego i cały czas śmieję się i krzyczę - Już dziś będziemy widzieć naszego syna, już dzis go pocałuję, przytulę. Jestem jak w amoku - pewnie z zewnątrz wyglądam jak oszołom bo po prostu rozpiera mnie radość i pragnienie powiedzenia światu RODZĘ - W KOŃCU RODZĘ:):):) Na szybko piszę smsy do najbliższych - w tym do Was - w końcu ktoś musi trzymać za mnie kciuki:) Cały czas myślę, tylko spokojnie - we wszystkich mądrych książkach pisało, że jak odchodzą wody nie trzeba ekspresem lecieć do szpitala... ja niestety nie wytrzymuję, Szymon idzie po bułki, jemy śniadanie i wychodzimy:)

Wody odeszły o 8.50, w szpitalu jesteśmy godzinę później. Standardowo zaczyna się od KTG. Skurcze dalej co 10 minut, co drugi jest na 100% - myślę kiepsko - czeka mnie dłuugi dzień...W końcu prowadzą nas na salę przedporodową... zaczyna się pierwszy krok do porodu:

LEWATYWA - nigdzie nie czytałam o tym etapie, który u mnie trwał godzinę i chyba wspominam go najgorzej. Lewatywa tak przyspieszyła mi akcję, skurcze co 3 minuty, a ja w kiblu, leje się ze mnie, w końcu nie wytrzymałam rozebrałam się do naga...już płaczę i zastanawiam się czy dam radę. Przez głowę przemyka mi nasza dyskusja - poród, metafizyka czy fizlologia. W końcu udaje mi się pozbyć wszystkiego ca zalega w jelitach i udaję się na salę porodową...

Spotkanie z położną, która będzie prowadziła mój poród...na szczęście trafiłam na super babkę, która cały czas śmiała się z nas, bo Szymon matematyk, a ja polonista i jak to my razem wytrzymujemy:) Otóż wytrzymujemy to mało powiedziane - w końcu kochamy się nad życie...Badamy rozwarcie, 3 - 4 cm... i pytanie czy planuję znieczulenie - nie planowałam ale po lewatywie stwierdzam, że albo poród będzie cięzki albo mój próg bólu tak mały że zaznaczam, że będę się decydowała...

Na początku jest spokojnie - mam zacząć od kołysania się na piłce bo główka jeszcze wysoko... kołyszę się, a każdy skurcz mocniejszy - Szymon cały czas do mnie mówi, próbuje mnie głaskać, ale w bólu chyba wolę być sama - jego głos i obecność mnie uspokaja ale nie potrzebuję masażu pleców, czy głaskania...wystarczy mi mozliwośc ściskania ręki jak przychodzi skurcz...Minuty wydają się być godzinami, kolejne badanie -doszliśmy do 5 cm. W końcu mogę dostać ZOO, przychodzi anestezjolog wszystko mi tłumaczy, pyta czy rozumiem, ale ja wszystko mam gdzieś byle mi ulżyło. Siadam na krzesełku i czekam na wbicie - tylko proszę się nie ruszać uprzedza lekarz- w ostatnim momencie krzyczę, że idzie skurcz niech czekają...Poczekali, wbili... Robi mi się zimno, lekarz woła Szymona, żeby wziął mnie i zaprowadził na łóżko, nogi jak z waty i taki chłód...po 15 minutach już błogość. Podpinają mnie pod KTG. Skurcze maksymalne a ja ich wcale nie czuję...coś niesamowitego - uśmiecham się jak głupi do sera...ciągle widzę wzrok Szymona, po prostu zatroskanie...2 godziny działania ZOO nic nie czułam, bujałam się na piłce, gadałam z położnymi z Szymonem o pierdołach...Te dwie godziny mijają jednak szybko i zaczyna się akcja, skurcz za skurczem, mój płacz, łzy - nie było krzyków - i ciągłe nawoływania położnej DASZ RADĘ - BĘDZIE 8 CM DOSTANIESZ DRUGĄ DAWKĘ ZNIECZULENIA. Nie jestem w stanie nawet opisać co się działo potem...obracano mnie z jednego boku na drugi żeby dziecko się wstawiło w kanał, piłka już nie wchodziła w grę bo nie byłam w stanie na stojąco przetrzymać bólu...

W końcu zaczął się moment krytyczny, już totalnie wyczerpana zaczełam prosić, po prostu błagać o drugą dawkę znieczulenia. Połozna zgodziła się, ale dopiero jak dojdziemy do 8 cm. Od położnej przeszłam do Szymona i mówię mu, że one wcale nie chcą mi dać drugiej dawki, że przeczytałam, że na takiem etapie nie daje się znieczulenia żeby nie spowolnić akcji...widzę uśmiech Szymona, uśmiech położnej - śmieją się, ze mnie...ale mnie wszystko jedno - chcę po prostu chcę znieczulenie. W końcu dochodzę do 8 cm.. dostaję drugą dawke, niestety skurcze dalej czuję, nie zadziałało jak przy pierwszej... Teraz zostały mi 2 cm...myslę, że już finish. Bo godzinie dobijam do 10 cm... W końcu zbiera się cała świta - peditra, ginekolog, anestezjolog i dwie czy trzy położne i każdy pyta czy to już...Próba ochronięcia krocza wydaje się być pomyłką... ale połozna próbuje. Każe mi przeć nie na skurczu tylko w czasie przerwy. Na skurczu mam oddychać... dotleniać dziecko... Nie wiem tylko czy czułam skurcze parte - jak dla mnie różnicy nie było...Trwało to godzinę...Dla mnie wieczność, ściskałam Szymona za rękę i mówiłam mu, że nie mam już siły. On z położnymi zaczął w końcu krzyczeć, że już główka idzie...pozwoliły mi dotknąć czóbka jego włochatej głowy:) Podobno dodaje powera - u mnie tak nie było...po prostu byłam zmęczona...

W końcu nacięcie i Olek wyszedł. Usłyszałam płacz i jednym ruchem położna położyła mi go na brzuchu pod koszulą...płacz w sekundzie ustał. Wtedy zaczęłam płakać ja, nie wiem czy byłam w szoku, czy jak nazwać stan, w którym byłam, ale zaczęłam całować Olka i mówić do niego: Tak bardzo Cię kocham, tyle musiałam na Ciebie czekać, jesteś już ze mną, Jezu mam syna...Pisząc to łzy cisną się na policzkach...Płakałam ja, potem Szymon w końcu zobaczyłam że płacze również anestezjolog, pediatra i położne :):) Nie wiem czy to spowodowały moje słowa...Ginekolog śmiał się z nas strasznie... tak wspólna histeria, tylko on pozostał trzeźwy, w końcu musiał mnie zszyć:)

tak poród to czysta fizjologia ale zakończenie jest metafizyką. Uczucia, które wtedy przychodzą są nie do opisania. Szczęście z niczym do porównania... Tej chwili nigdy nie zapomnę...pamięć o bólu pewnie minie, ale pamięć o przytuleniu go po raz pierwszy chcę zachować na zawsze...

i już planuję drugie dziecko:)
 
A tak ja wyprowadziłam mojego Franka na większą stronę brzucha:

W czwartek 26 sierpnia punktualnie w terminie z OM od godzinie 8 rano rozpoczęły się bóle. Normalne skurczyki takie na rozwarcie, które zanotowałam sobie co około 10-12 minut. Dzień jak co dzień - Olek śniadanie, ja śniadanie, siadam do kompa odbieram pocztę, odpalam gg. Pisze koleżance, że mam znowu bóle i pewnie znowu będzie jakiś fałszywy alarmik. Jest 9 rano, po silnym skurczu dzwonię do A. że mam bóle, ale nie musi przerywać pracy - informuję żebyśmy byli w kontakcie bo być może z tego coś będzie. On na to że ok, że ma jeszcze tu troszkę do skończenia - tak do 11 i wtedy się zdzwońmy jak u ciebie to ja sobie będę dalej czas organizował. Skurczyki postępują, ale bolą różnie i wciąż są co 15, co 8 co 10 minut - różnie. Po tamtym fałszywym alarmie jestem przewrażliwiona i wydaje mi się że to jednak nie to i o 11 postanawiam pójść pod prysznic - jak się uspokoją to d*pa a jak nie to zadzwonię do A. - tak sobie myślę. W międzyczasie Olek mój ładnie się bawi, na skurczu wysadzam go na nocnik, co jest dla mnie nie lada wyczynem. Robię jeszcze zamówienia, porządkuję dokumenty, myję naczynia, sprzątam kuchnię..... Po prysznicu skurcze są co 10 minut regularnie i zawsze tak samo silne. Dzwonię więc żeby jednak A. kończył robotę bo raczej dziś wylądujemy w szpitalu. Dopakowuję torbę, pakuję Olka, ogarniam mieszkanie i oczywiście na skurczu Olek woła siku. Boli już niemiłosiernie, kręcę tyłkiem przy blacie kuchennym, ale wciąż twierdzę że to może się jeszcze rozejdzie... A. przyjeżdża, pakuje Olka i zawozi do mojej mamy. W drodze dzwoni do niej, ona nie odbiera, dzwoni więc do taty - ten we wrocławiu na spotkaniu. Mama jest na naradzie i nie wzięła telefonu. Tato dzwoni do dyrektora, wywołują go on mówi na forum: Krysiu twoja córka rodzi a wnuk czeka pod drzwiami i tym sposobem zyskuję sporą rzeszę kibiców.

A. przyjeżdża do domu, robi sobie kawę, kupił pączki serowe - zjadamy i liczymy skurcze. jest 13 i debatujemy czy jechać do szpitala czy nie. Ja głosuję na nie, A. na ta i nie możemy dojść do kompromisu.... O 13.50 po bolesnym ponad minutowym skurczu zgadzam się i wyruszamy na IP. W samochodzie przekonuję żeby nie wariował na drodze. Pod szpitalem dzwonię raz, drugi, trzeci, do swojego gina - ten nie odbiera... Trudno - myślę - idziemy na IP jest 14.05. Tam nie mam ani pół skurczu, przebieram się w koszulkę, przychodzi po mnie salowa, bo położna ma młyn. Salowa mówi, że dziś jest meksyk z brazylią - ja zajmę przedostatnie łóżko na oddziale.

Kładą mnie pod ktg i w tym czasie robią wywiad, położna z pielęgniarką na przemian, czuję się jak w finale Familiady. Nagle pyk i chlup! mi spomiędzy nóg, falę pytań przerywam mówiąc: odeszły mi wody TUTAJ! One nie reagują, a ja czuję że oszaleję, cieknie mi po tyłku, po nogach, spodnie, moja koszula do karmienia zalane.... Myślę sobie ale rzeźnia, masakra, taplam się w ciepłych wodach, wstaję one lecą - nie mogę tego przeżyć. Zapis piękny, skurcze co 5 minut, położna bada mnie - 3cm szyjka się ładnie skraca. Pani sobie pochodzi. Nagle z porodówki słychać wrzask "BIERZE MNIEEEEE" położna biegnie, za chwilkę słychać "Bożena chodź! duże dziecko!" zostaję sama w zabiegowym. Wody lecą, skurcze są tak silne że rozrywa mnie od środka. Piszę smsa do koleżanki i dzwonię po A. Wody ze mnie lecą cały czas, A. wyciera za mną podłogę, skurcze naparzają jeden za drugim... A. mówi urodzi się w czwartek tak jak Olo, pewnie o 18 znowu będzie po wszystkim. Ogarnia mnie strach - przecież wszystko wiem, wiem jak to wygląda, nacięcie, poród, ból.. to za chwilkę mnie czeka. A. tuli mnie pociesza, mówi jestem z tobą kochanie, damy radę, ty dasz radę. Boli nie do wytrzymania, robi mi się słabo. Pielęgniarka mówi że jeśli boję się być sama to moge już iść na tą porodówkę - tylko nie chciały żebym szycie krocza rodzącej przede mną widziała....

o 15. wchodzimy na salę porodową... Położna daje mi piłkę, te cholerne wody lecą, skurcze nie dają mi żyć, ale jestem faktycznie spokojniejsza, gdy ona jest blisko. Siedzenie na piłce okazuje się zbawienne. W międzyczasie bada mnie lekarz 5-6 cm no, ładnie mała szybko ci idzie mówi do mnie, położna daje mi zastrzyk na szyjkę żeby skurcze dawały lepszy efekt. Boli mnie niemiłosiernie. Siadam na piłkę, Andrzej mnie podtrzymuje, podaje wodę. między skurczami usiłuję znaleźć w sobie siłę i mobilizację, udaje mi się przy kilku skurczach, przy kolejnych chce mi się spać, nie mogę się opanować, walczę ze słabością. Położna dopytuje, czy już ciśnie na kupę - ja nie wiem mówię. Siedzę na tej piłce i czuję że nie mam na nic siły, że chcę wyjśc, wycofać się z tego przedsięwzięcia..... Położna prosi mnie na łóżko, bada i mówi: Marta będzie cię boleć, ale ja ci troszkę pomogę, dobra? mówię ok i wiem że czeka mnie masaż.. okazuje się, że w porównaniu ze skurczami masaż szyjki jest relaksacyjnym zabiegiem, proszę żeby przestawała na skurczach. Dochodzimy do 9 i każą mi poprzeć, lekko żeby sprowadzić Franka niżej w kanał. Wydaje mi sie jakby mi kazali pomachać trzustką albo coś równie niemożliwego. Prę więc lekko A. jest ze mną, nagle każą mi przeć pełną parą - w mojej świadomości tylko ból i niemoc, spać mi się chce i bolą mnie nogi... Prę, czuję głowę w kroku, prę dalej na rozkaz zespołu i Andrzeja. Ogarnia mnie potworny strach i zwątpienie - nie dam sobie rady, to koniec! Krzyczę im że nie dam rady, że nie teraz, wrzeszczę w niebogłosy. A. krzyczy na mnie nie drzyj się bo marnujesz skurcze tylko przyj z całej siły jeszcze raz! Położna patrzy na mnie Marta dasz radę, na skurczu jeszcze raz mocno przyj jak przy kupie tylko mocno i już koniec będzie - doprawdy, myślę sobie, mało przekonująco oj mało! No ale prę, drę się, A. krzyczy, prę znów. Położna mówi Bożena naciskaj - Bożena naciska mi na brzuch - o jaka ulga, prę, ona naciska, położna mówi idzie z rączką, PRZYJ MARTA. Prę i Franek wyskakuje ze mnie... Nie krzyczy. położna go masuje, klepie i radośnie mówi widzisz, już jest! po wszystkim, uśmiecha się, a ja słyszę tylko ciszę - nie słyszę płaczu i drę się w głos żeby zapłakał.................... Franek płacze oczywiście, ja też, A. uspokaja mnie, położna też - mówi że jest bardzo zmęczony po prostu.

Emocje opadają... nie wierzę. Pytam która godzina? 17.20. Myślę sobie, boże drogi już po wszystkim... już po ciąży, po brzuchu, po wszystkim... uspokajam się i przepraszam wszystkich za moją panikę, za to że nie umiałam się zmobilizować do pracy. Dziękuję położnej, dziękuję mężowi że był ze mną. Kładą mi na brzuch dziecko, całuję go, jest malutki, siny, piekny... taki cieplutki.. całuję małą rączkę i czuję gorąco w sercu.

W pokoju poporodowym leżę, Andrzej siedzi i jemy resztkę pączków serowych. Razem stwierdzamy, że nie chcemy już więcej rodzić dzieci.
 
Nie wiem czemu tak długo zbierałam się żeby opisać wam mój poród ale w końcu postanowiłam ubrać to w słowa, synek śpi więc korzystam...
Nie wiem czy pamiętacie ale byłam już sporo po terminie (termin miałam na 07.08 a tu żadnych znaków, brak skurczy przepowiadających, czy odchodzącego czopa a na ktg skurcze na jakieś 20-40:sorry2:) Na forum w tym czasie pojawił się motyw słynnego olejku;-) Lekko zdesperowana zaczęłam już myśleć czy go też nie łyknąć, mąż kupił go w aptece w poniedziałek ale ustaliliśmy że poczekam do środy bo we czwartek miałam się zgłosić na patologię, może coś ruszy wcześniej dzięki olejkowi i obejdzie się bez wywoływania.
We wtorek 17 sierpnia zadzwoniłam do położnej ze szkoły rodzenia z zapytaniem jak mogę sobie pomóc żeby coś w końcu ruszyło i czy ten olejek faktycznie nie zaszkodzi. Potwierdziła że mogę spróbować z olejkiem ale że jeśli nic nie jest jeszcze gotowe do porodu to i tak nie pomoże a zafunduję sobie dzień w toalecie. Poradziła żebym wcześniej wybrała się na długi 2 godzinny spacer po plaży - może to pomoże. Po 12 przyszła moja Mama, powiedziałam jej o radach położnej i ustaliłyśmy że po obiedzie jedziemy na spacer. Mama zabrała się za obiad, ja odpoczywałam i nagle po 13 zaczęłam czuć taki dziwny ból promieniujący od krzyża w stronę podbrzusza. Z początku bardzo delikatny, ale powtarzający się w równych odstępach. Zaczęłam mierzyć czas, Mamie na razie nic nie mówiłam bo pomyślałam że to może te słynne przepowiadające i zaraz ustaną więc nie ma po co. Zabrałam się za to za pranie ręczne,prasowanie,szykowanie niektórych rzeczy dla męża (gdyby jednak coś) i ogarnianie mieszkania. Po 15 Mama zaczęła marudzić żebyśmy w końcu pojechały na ten spacer, a skurcze powoli stawały się co raz częstsze. Trochę zaniepokojona spróbowałam przeforsować spacer po osiedlu ale perspektywa plaży była dla Mamy bardziej nęcąca;-). W końcu jednego skurczu brakło więc pomyślałam że może faktycznie albo przejdzie albo spacer coś rozrusza i koło 17 pojechałyśmy do centrum Gdyni. Ja po cichu dalej liczyłam skurcze i włączałam stoper w telefonie. Gdy wysiadłyśmy z trajtka zadzwonił mój mąż z pytaniem jak się czuję i gdzie jesteśmy. Od razu po głosie wyczuł że coś jest nie tak, ale ponieważ nie chciałam nic mówić (jak znam moją Mamę pewnie zaraz wzywałaby karetkę;-) ) kazał mi wysłać sms-a. Napisałam "chyba się zaczęło, mam skurcze" Po kilkunastu minutach znowu dzwoni i słyszę że jest już w samochodzie, zdziwiona pytam co robi, przecież miał być w pracy do 18, a on że chyba żartuję. Skurcze były już co 13 min i zaczęły się robić na prawdę bolesne tak że musiałam na nich przystawać. Mamie naściemniałam że troszkę słabo się czuję bo miałam kiepską noc i że chyba tylko dojdziemy do plaży a długi spacer odpuścimy, a Marcin przyjedzie po nas na parking za kilkanaście minut bo urwał się z pracy. Mama miała jeszcze ochotę na lody więc zdążyłam jeszcze zaliczyć gałkę loda truskawkowego i zaraz przyjechał mój mąż. Postanowiliśmy że odwieziemy Mamę do Cioci (tam się zatrzymała na czas pobytu) a sami pojedziemy do domu. Gdy w końcu zostaliśmy sami mogłam na reszcie jęknąć z bólu przy kolejnym skurczu i pożalić się że to na prawdę bardzo boli. Wróciliśmy do domu, mąż mierzył czas i zapisywał skurcze a pomiędzy nimi oglądaliśmy Top Gear ;-) W końcu przy skurczach co 8 min poszłam się przemyć a jak były już co 6 min zdecydowaliśmy że jedziemy do szpitala. Było po 19. Najgorsze były te skurcze w samochodzie bo nie mogłam chodzić. Koło 19:40 dotarliśmy na IP. Na moje stwierdzenie że mam skurcze co 6 min i chyba się zaczęło znudzona pani położna na dyżurze zaprosiła mnie do dyżurki i zaczęła ze mną wypełniać stos papierów. Ja przy każdym skurczu wstawałam i kręciłam tyłkiem przy biurku głośno oddychając a ona nawet nie spytała czy wszystko ok:baffled: Potem podłączyła mnie pod ktg - tam było jeszcze gorzej znosić te skurcze na leżąco. Wróciła po 15 min, zerknęła na zapis, zapytałam ją czy dzisiaj urodzimy, powiedziała że musimy poczekać na lekarza żeby ocenił rozwarcie. Po chwili zawołała do nas z dyżurki że musimy poczekać po lekarz jest przy porodzie. I tak zostaliśmy tam sami z mężem, ja z coraz częstszymi bo co 3 min i boleśniejszymi skurczami. Dobrze że on był przy mnie. Po ponad godz czekania zaczęłam czuć że chce mi się kupę, ale nie wiedziałam czy mogę, czy to czasem nie za późno, mąż poszedł do babki spytać czy mogę skorzystać z toalety, ta jak usłyszała że czuję parcie na odbyt zaraz przyleciała i stwierdziła że póki nie ma lekarza ona mnie zbada. Sprawdziła rozwarcie było na 3,5 palca. Kilkanaście min później zjawiła się lekarka. Skurcze były tak częste że ledwo pomiędzy nimi dałam radę wejść na fotel do badania. Podczas badania odszedł czop, rozwarcie już na 4 palce, pani doktor nagle zaczęła się spieszyć i z całej listy pytań dotyczących ciąży zadała tylko kilka i kazała szybciutko na trakt porodowy. Ja jeszcze chciałam lewatywę na co one że już za późno i że nie chcą żebym w toalecie urodziła. Pomyślałam że to niemożliwe że tak szybko wszystko idzie, że przecież miało to trwać długo, miało być skakanie na piłce, rozluźnianie się pod prysznicem i wszystko to o czym czytałam. A tu tak już? I nawet lewatywy nie będzie? Na porodówce trafiłam w dobre ręce fantastycznej położnej. Pomogła mi położyć się na łóżku porodowym, zbadała mnie i mówi że jeszcze godz i będzie po wszystkim. Mąż mówi: słyszysz? Już prawie. Ja mu nie wierzę. Skurcze męczą, zmieniają charakter, ból staje się inny, ale pomiędzy skurczami przytomnieję i nawet w miarę normalnie rozmawiamy. Nie chcę krzyczeć, chcę to jakoś opanować, położna widzi co się dzieje i mówi żebym przestała kontrolować to co się ze mną dzieje, że mam się temu poddać, mam jęczeć podczas skurczów. Tak robię, robię wszystko co ona mi mówi bo wiem że wtedy będzie szybciej i może będzie mniej bolało. Nie dostaję żadnych leków, nie ma czasu ani potrzeby.Najpierw prę na boku żeby młody ładnie wszedł w kanał. Po chwili mówi że mamy już pełne rozwarcie. Przy skurczach krzyczę, po chwili jest mi głupio i przepraszam wszystkich że się tak wydzieram, ale w momencie gdy próbuję wytłumić krzyk w poduszkę położna zakazuje mi tego, żeby nie marnować oddechu. Mąż jest cały czas przy mnie, trzyma za rękę, pociesza, mówi że świetnie sobie radzę i że zaraz synek będzie z nami. Potem okazuje się że parte trwały tylko 10 min i pomimo braku lewatywy nic się nie wydarzyło. Położna mówi że może obejdzie się bez nacięcia, niestety po chwili okazuje się że synek rodzi się z rączką na główce więc cięcie jest konieczne. Końcowe skurcze są nie do opisania, prę z zamkniętymi oczami, więc nie widzę ale słyszę że jest wokół mnie dużo ludzi. Ktoś staje obok i przy skurczu przygina mi głowę do piersi i mówi żebym nie wypuszczała powietrza. Po chwili czuję że synek wysuwa się ze mnie (jest 22:40) i zaraz potem kładą mi go, takiego malutkiego, płaczącego, umazanego we krwi. Widzę go po raz pierwszy w życiu i mówię do niego: "Boże jaki ty jesteś piękny" a zaraz dodaję "to ty byłeś w środku?" To jest dla mnie niepojęte że przez ten cały czas była we mnie ta mała istotka, ten w pełni ukształtowany mały człowieczek, nie potrafiłam sobie go wyobrazić a teraz widzę i jest dla mnie najcudowniejszy na świecie. Płaczę. Patrzę na męża który też płacze i mówi że mnie kocha, że nas kocha i że byłam bardzo dzielna. Zabierają synka na mierzenie, mąż idzie z nim i urządza mu prawdziwą pierwszą sesję fotograficzną;-) pielęgniarki śmieją się że jeszcze żadne dziecko nie było tak obfotografowane.
Ja w tym czasie rodzę łożysko (to już łatwo) i zaczyna się szycie. Chyba najgorsza część z tego wszystkiego. Nie wiem czy nie działa wystarczająco znieczulenie czy co ale czuję wszystko co robi lekarka, nie jestem w stanie utrzymać się nieruchomo, całą mną trzęsie. Mam wrażenie że trwa to wieczność. W końcu tortury dobiegają końca, położna okrywa mnie czystym prześcieradłem i kocem i przynoszą mi małego. Przystawiają do piersi i tak sobie we trójkę z mężem i synkiem spędzamy 2 godz nie mogąc się napatrzeć na nasz skarb który grzeczniutko leży przy mojej piersi. Dzwonimy do rodziców mimo późnych godz nocnych i wysyłamy smsy. Nie wiem kiedy mijają te 2 godz, jak dla mnie za szybko.
Przepraszam że się tak rozpisałam
 
reklama
Juz ponad miesiac od dnia narodzin naszego sloneczka :-) jak ten czas leci… w moim przypadku – bardzo dobrze…
27.07 o 7 rano mialam sie stawic w szpitalu. Budzik mialam na 5 rano, ale nie spalam juz od 3 :-) w szpitalu bylismy przed 7, zaprowadzono nas do naszego pokoju. Polozne przyniosly mi „piekna“ koszule :-) zawiazywana na plecach i cudne biale ponczoszki samonosne (na zylaki). Przebralam sie, polozylam na lozku, moj M robil mi jeszcze zdjecia, zartowalismy i glupkowalismy jak zwykle. Potem przyszly polozne i zalozyly mi wenflon, kazaly polozyc sie na lozku i pojechalismy do skrzydla porodowego. Tam lezalam jeszcze jakies pol godz w pokoju porodowym i dostalam dwie kroplowki (na wzmocnienie, abym nie odleciala przy zabiegu, bo jak wiadomo, bylam na czczo). W tym czasie przyszlo do mnie dwoch anestezjologow, aby opowiedziec jak mam obslugiwac maszyne ze srodkiem znieczulajacym (bo dozowalam go sobie sama). Przyniesli rownie sliczne ubarnie dla M – szkoda ze zdejc nie mam :-) Wstalam i w asyscie dwoch anestezjologow, ktorzy mnie podtrzymywali – nie wiem po co – przeszlismy do sali zabiegowej. Tam przezylam lekki szok, bo kazali mi usiasc na samolocie. A wiec z wielgachnym brzuszkiem, siedze na samolocie i do tego kaza mi zrobic koci grzbiet, mega wyczyn, ale robie. Oczywiscie wszystkiemu towarzysza moje mega drgawki, cala sie tzreslam, jak osika. Cudowny personel, jeden przez drugiego zabawiaja mnie rozmowa, polozna tuli i glaszcze po policzku, co tylko poglebia moj strach i trzesawke. W miedzy czasie, anestezjolog tlumaczy co robi w danej chwili. Spryskuja mi miejsce uklucia czyms zimnym, jak sie okazuje to znieczulenie do znieczulania :-) potem kluja mnie – nie boli w ogole. Kaza sie polozyc, nogi caly czas na samolocie. Pytaja czy zaczyna mi sie robic cieplo, ja ze nie. Przychodzi M w slicznym zielonym przebranku :-) siada przy mojej glowie, bierze za reke, widze w jego oczach strach, ale on jak zwykle usmiecha sie do mnie i mnie pociesza i uspokaja. Ja dalej trzesaca galareta, az slysze ze komentuja te moje drgawki. Polozna dalej tuli i glaszcze. Stawiaja kotare na wysokosci cycuchow. Pytaja czy juz „czuje“ bark czucia :-) ja ze nie, ze wszystko jeszcze odczuwam. Oni posylaja sobie dziwne spojrzenia i usmiechaja sie pod nosem, jak sie okazalo bylam juz rozcieta. Zaczyna sie, trzepia mna po calym stole, czuje sie jak worek kartofli. Okropnie, beznadziejnie, straszne uczucie jak dla mnie. Po chwili slyszymy najcudownieszy dzwiek – placz naszego Olivierka :-):tak: pokazuja nam go nad kotara – kilka kropli krwi spada mi na twarz. Zabieraja go na mycie, wazenie, mierzenie itp. M zostaje ze mna. Placzemy szczesliwi, ze juz jest, ze to juz. Po chwili cos strasznego robia ze mna, czuje ze ktos kladzie sie na moj brzuch – chyba probuja wyciagnac lozysko. Straszne. I zyczyna sie szycie. W tym czasie przynosza synusia i daja tacie na raczki. Calujemy go, tulamy, i tak w trojke poznajemy sie. Za kotara mnie szyja. Po jakims czasie czuje, ze zaczynam czuc to szycie. Mowie im to. szybko wstrzykuja mi przez wenflon znieczulenie – przesadzili – na takim haju nie bylam nigdy. Jestem mega “nacpana”, ale przynajmnie trzesawka przechodzi. Koncza szycie I przewoza mnie do sali pooperacyjnej. Tam lezymy, kazdy na swoim lozku. M rozebrany od pasa w gore, maly mial troche niska temperature, na nim nagi Olivek. I to zdjecie robi pozniej furore wsrod rodziny I znajomych. ja mam w rece codowny guziczek od znieczulenia i min co 10 min moge sobie je dozowac. Przewoza nas do naszego pokoju. Zaczyna bolec jak cholera, wiec dozuje sobie jak glupia. Srodek przeciwbolowy konczy sie po poludniu, wiec wolam polozna i mowie, ze chce jeszcze jedna dawke, a ona patrzy sie na mnie jak na glupia i mowi – ale ten srodek normalnie starcza kazdej kobiecie do nastepnego dnia – hyyyy zonk, a ja juz zuzylam. Potem jestem znana na calym oddziale z mega ilosci tabletek i podwojnej dawki kroplowki przeciwbolowej. Po raz kolejny przekonalam sie jak malo wytrzymala na bol jestem. Od drugiego dnia zaczyna sie straszny bol glowy, ktory trwa 3 dni. Myslalam ze bede walic glowa w sciane. Zaczyna sie walka o karmienie, idzie nawet niezle, ale ze mna zaczyna sie cos dziac… to juz inna historia – deprecha… M mial wykupiona jedna dobe w szpitalu, zostal 4….. mialam wstac na drugi dzien, nie daje rady, wstaje na trzeci. M jest cudowny, opiekuje sie mna jak nigdy dotad. Malego mamy caly czas przy sobie. Polozne sa na kazde zawolanie, nawet jakbym naciskala dzwonek co 2 min, to tez przybiegaly by z usmiechem. Zaczyna sie nowy dyzur, to przychodza sie przedstawic. Prawie wszystkie sa specami od laktacji i masazu. Pokazuja, ucza, odpowiadaja na tysiace pytan, myja mnie itp. Codziennie ktos z kuchni przychodzi sie pytac co zyczymy sobie na obiad. Sniadanie i kolacja – bufet. Na oddziale maja wozki, wiec mozna zabrac i sie przejsc. Czuje sie jak w hotelu – gdyby nie…. wlasnie. Teraz jest dobrze, ucze sie jak byc szczesliwa. Wszystko powoli wraca do normy. „tylko“ 102 dni do wyjazdu do POLSKI… odliczam…
 
Status
Zamknięty i nie można odpowiadać.
Do góry