Zastanawia mnie dlaczego zabraniali wam pić wodę... ja w czasie porodu który trwał 9 godzin wypiłam półtora litra...
mnie się zaczęło w nocy z wtorku na środę, około północy. Zaczęłam mieć takie bóle jak przy okresie, falami, zaczęłam sprawdzać z zegarkiem i okazało się że są co 15 minut. Ja mam bardzo niski próg bólu, mdleję z bólu zęba, kilka razy zemdlałam z bólu przy okresie... jak miałam upadek na stoku i pękła mi kość w ręce to też zemdlałam
no więc te bóle co miałam nie były mocne, ale spać nie mogłam. Leżałam z telefonem i sprawdzałam co ile jest ból. Nad ranem odszedł mi czop. Wód żadnych. Stwierdziłam że chyba trzeba jechać do szpitala choć nie jestem pewna, nie znam się
to było 2 tygodnie przed terminem więc torbę miałam spakowaną tylko częściowo, no ale wzięłam co miałam. Jeszcze o 7 rano mąż do sklepu leciał po maszynkę do golenia bo nie miałam, ogoliłam się, no i w drogę.
W szpitalu siedzieliśmy na korytarzu pół dnia czekając na badanie, potem na decyzję, potem na łóżko... stwierdzili że rozwarcie na 1 cm ale w sumie nic się nie dzieje. No ale zostawili mnie w szpitalu. Dostałam łóżko, położyłam się, w międzyczasie było już późne popołudnie (środa). I tak leżałam z tymi moimi skurczami (stwierdzono że to są przepowiadające, KTG nie wykazywało, a mnie coraz bardziej bolało). W nocy miałam je już co 5 minut, całą noc, to była druga noc gdzie nie spałam nic. W czwartek to samo cały dzień, ból co kilka minut, wód brak, rozwarcie 1cm. I tak do wieczora, dalej zero snu. Wieczorem położna - znajoma mojego lekarza, który akurat już wtedy nie miał dyżuru i poprosił ją żeby się mną zajęła (nie miałam swojej) - dała mi dwa czopki, chyba spasticol, rozkurczowe i powiedziała że to czopki w tajemnicy, że mam nie mówić lekarzom, i że może mi pomogą trochę na ten ból i może się prześpię. Nie chciałam ich brać, ale o 11 wieczorem (czwartek) wzięłam te czopki, bo bóle były takie mocne że już nie mogłam wytrzymać. Ktg wykazywało słabiutkie skurcze, jedna pielęgniarka bardzo niemiło mi powiedziała że jak teraz tak mnie boli gdzie prawie nic się nie dzieje to później nie wytrzymam... patrzyła na mnie jakbym udawała. Po godzinie od czopków poczułam mokro, poszłam powiedzieć, rozwarcie na półtora, ja zgięta w pół, kazali iść na porodówkę. zadzwoniłam do męża (który pół godziny wcześniej poszedł spać) i poszłam na tą porodówkę. Zrobili lewatywę (super sprawa, choć dwa razy wracałam do kibla i potem pod prysznic gdzie było zimno, ale przynajmniej byłam pewna że nic już nie mam w sobie...) no i na salę. Mieliśmy salę rodzinną, obok była sala z dwoma łóżkami, akurat szczęście że pusta bo jakbym słyszała krzyki innych kobiet to bym chyba zemdlała... mąż przyjechał. Miałam już ewidentne skurcze, bardzo bolało, a położne chciały mi zrobić zasterzyk z nospy. No a ja po tych czopkach... bałam się że się coś stanie... no i powiedziałam im. One się wkurzyły, spytały która to mi dała to powiedziałam że nie wiem jak się nazywa, zastrzyk mi i tak dały. Ale nie pomógł ani trochę. Błagałam o znieczulenie, potem przyszedł lekarz to jego też, ale mówili tylko "nie ma".
Bolało mnie okropnie, nie mogłam siedzieć, nie mogłam leżeć, zbawieniem była piłka - gdyby jej nie było to bym chyba te 9 godzin stała.
Ktg robiły mi na łóżku porodowym które było nachylone, zsuwałam się, musiałam leżeć na boku, a miałam przy tym tak okropne bóle krzyżowe że myślałam że umrę... to zsuwanie mnie wkurzało, to że muszę leżeć, położne były niemiłe, patrzyły na mnie krzywo że tak jęczę... a nie krzyczałam! nie płakałam! krzyk wyrywał mi się sam jak miałam taki ból że już nie mogłam, ale to były krótkie krzyki, rzadko i naprawdę nie mogłam ich powstrzymać...
Zostawiały mnie na tym ktg i szły do pokoju obok oglądać TV, ja tam krzyczałam żeby mnie odpięły bo nie wytrzymam a one nic... nawet nie przyszły. Jak zaczęłam krzyczeć że się odpinam i wstaję to przylazła jedna, popatrzyła i stwierdziła że jeszcze 10 min i poszła... mąż biedny, patrzył jak ja cierpię i nic nie mógł zrobić, mówił mi później że miał ochotę iść do tych kobiet i je trochę przetrzepać żeby nabrały uprzejmości...
I tak leciał czas. Została jedna położna, taka bardziej miła. Mąż podpierał mnie z tyłu jak siedziałam na piłce, pilnował mojego sapania przy skurczach, podawał wodę. Trochę byłam w wannie ale było niewygodnie przy skurczach więc jak mnie wyłowili na ktg to już nie wróciłam do niej.
Było mi gorąco, potem zimno, nic nie mówiłam bo jakoś mnie zablokowało, potem nagle zebrało mnie na wymioty, mąż trzymał nereczkę
po wymiotach odblokowało mi mowę więc szybciutko powiedziałam do męża i położnej: "przepraszam was że jak tak nic nie mówię, ale jakoś nie dam rady, ale teraz po wymiotach jakoś mi się poprawiło więc wam to powiedziałam"
i tyle było mojego gadania
o 7 rano (nie wiem kiedy to zleciało, jakoś szybko...) była zmiana położnych, przyszła taka młoda dziewczyna, strasznie fajna, wesoła, no i jakoś dalej leciało. W większości na piłce, dalej tak boleśnie ale zdążyłam chyba się trochę z tym oswoić, między skurczami (co 4 minuty) przysypiałam na tej piłce, w końcu był już piątek rano a ja nie spałam nic od wtorku... o 10 rano miałam rozwarcie 8cm, postanowiły dać oksytocynę, i ledwo podłączyły kroplówkę to zaczęłam mieć parcie! położna krzyczała że jeszcze nie bo ona nie gotowa, w biegu zakładała rękawiczki potykając się o buty... mało tam gleby nie zaliczyła
a ja że prę bo muszę!!! no i 15 minut póżniej się Natalia urodziła, parcie to już był pikuś
wyślizgnęła się dokładnie jak to któraś tu napisała - jak oślizgła ośmiorniczka
tata przeciął pępowinę, cały szczęśliwy że dziecko jest, a ja nie cieszyłam się z dziecka tylko z tego że to już koniec
potem dali mi Natalię i nie mogłam uwierzyć że mam takie swoje własne dziecko
okazało się że pękła mi szyjka, do tego łożysko nie wyszło całe. Trzeba było czyścić a potem szyć szyjkę, jak czyścili to krew się lała (ja nic nie widziałam oczywiście, było to poza zasięgiem mojego wzroku na szczęście...), zrobiła się panika, przybiegła lekarka, chyba z 6 położnych i pielęgniarek, czyścili, potem zszyli szyjkę... czyszczenie bolało ale to już było jak głaskanie dla mnie
żaden problem. Dostałam świetnego humoru, lekarka mnie rozśmieszała, mąż za drzwiami się strasznie dziwił co nam tak wesoło że nas przez drzwi było słychać! No i mnie z sali wywieźli, postawili gdzieś w korytarzu, przyszedł mąż z Natalią w kuwetce na kółkach
i już byliśmy razem i było super!
potem miałam straszną anemię, mdlałam jak chciałam wstać, jak mi już omdlenia przeszły to miałam super humor, pełno energii, łaziłam, gadałam, zajmowałam się dzieckiem a hemoglobina poniżej 6!!
miałam zielone wody, wenflon i antybiotyk, Natalia miała wenflon w główce i też antybiotyk, ale ogólnie zdrowa i silna, grzeczna, spała, jadła, nie płakała. Siedziałyśmy w tym szpitalu jeszcze 5 dni (w sumie byłam 8 dni), potem mi w końcu krew przetaczali bo mi się wyniki nie poprawiały, choć czułam się rewelacyjnie
no i tak to było
ale się rozpisałam!!! a miało być krótko!! sorry
mam nadzieję że komuś się będzie chciało czytać
i mamy po raz pierwszy - nie bójcie się! jak taki mięczak jak ja przeżył takie coś to każda inna da radę
ja to ogólnie wszystko fajnie wspominam tak po fakcie
no i byłam i jestem ogromnie dumna z siebie że dałam radę! taki poród daje ogromną satysfakcję, to wielkie przeżycie, dlatego się to później tak fajnie wspomina i opowiada