Witajcie w sobotni ranek. Ja już nie śpię od jakiejś 5-ej choć na moment jeszcze mi się oczy przymykały ale to już nie to. Wstałam co prawda dopiero o 6.45, wyprawiłam mojego męża do pracy i usiadłam żeby trochę poczytać co u Was słychać. W międzyczasie jeszcze musiałam "oddać" trochę śniadanka do kibelka bo chyba za szybko zjadłam a jak jestem niewyspana i zalatana od rana to niestety ciągle tak mam.
Jesteśmy już po przeprowadzce chociaż ciągle jeszcze w bałaganie. W środę pół dnia się przeprowadzaliśmy. Powiem szczerze, że po całym dniu pakowania rzeczy a więc schylania się, wkładania do toreb, domykania ich, noszenia tych lżejszych po schodach (na szczęście to tylko 1 piętro) miałam już dość. Plecy chciały mi odpaść, brzuch ciążył. Z resztą mój mąż też był padnięty. W czwartek trochę rozpakowałam ale po tych środowych gimnastykach nie chciałam się za dużo forsować, więc połowa toreb i kartonów jeszcze została. Wczoraj w zasadzie nie rozpakowałam prawie nic bo cały dzień spędziłam poza domkiem załatwiając różne sprawy. Prawdę mówiąc to jak przesiedziałam w samochodzie jakieś 2,5h nie wysiadając w międzyczasie to jak potem wysiadłam to tyłek mnie tak bolał a w zasadzie końcówka kręgosłupa, że nie mogłam się rozprostować i prawie nie umiałam chodzić, dopiero po chwili rozchodzenia jakoś mi przeszło.
Poza tym miałam wczoraj małą przygodę, która wydaje mi się, że na szczęście skończyła się dobrze. Byliśmy z mężem w Leroy Merlin. Był to czas przedpołudniowy więc ludzi w sklepie mniej a pracownicy spędzają czas na dokładaniu towaru na półki. Niestety można czasem spotkać się z jakimś kartonikiem pod nogami.I właśnie miałam wczoraj wątpliwą przyjemność spotkać się z takim jednym. Po prostu kiedy już chcieliśmy wyjść z tego działu odwróciłam się i zrobiłam krok do przodu a tu przeszkoda i rypsnęłąm na podłogę. Na szczęście nie był to mocny upadek bo przez chwilę walczyłam żeby złapać równowagę co trochę zwolniło go, zaparłam się ręką i kolanem bo to mnie trochę pobolało jak mąż mnie pozbierał z podłogi ale udeżyłam też lekko lewą stroną brzusia. W zasadzie to nie wiem czy można to nazwać uderzeniem bo myślę, ze było ono już dość zamortyzowane ale trochę stresów się przez to nabawiłam. Nie był to jakiś mocny upadek więc stwierdziła, że Maleństwo może go nawet nie odczuło bo w końcu ono ma jeszcze dodatkową amortyzację w postaci wód płodowych ale potem nasłuchiwałam brzuszka czy czuję jakieś kopniaczki i ruchy, a w łazience sprawdzałam czy nie ma choćby najmniejszej kropelki krwi bo to jednak psychika daje znać o sobie w takim momencie i człowiek się denerwuje. Na szczęście wszystko było dobrze a maleństwo jak się po południu rozbrykało to stwierdziłam, że chyba nic mu się złego nie może dziać a moje nerwy mogą mu bardziej zaszkodzić niż sam upadek. Muszę chyba na przyszłość bardziej uważać gdzie stawiam nogi, żeby uniknąć już takich stresujących sytuacji. Wam też ich nie życzę.