Niech mi będzie wolno rozpocząć nowy wątek, skoro jestem pierwszą mamusią z listopadóweczek :-)
Moj synek przyszedł na świat 19 października, ale opowieść rozpocznę od 18.
Właśnie w środę miałam wizytę u mojego ginekologa. Doktor zbadał mnie, stwierdził, że wreszcie zaczyna się coś dziać, bo szyjka zaczyna robić się miękka i mam rozwarcie na 0,5 cm. Termin miałam wyznaczony na 7 listopada. Nie będę przytaczała całej rozowy z ginem, bo nie w tym rzecz, ale jest coś, co zasługuje na uwagę. Pod koniec wizyty powiedział: Pani Moniko, jeżeli będzie Pani miała ochotę urodzić jutro, to zapraszam, bo mam dyżur przez całą dobę.
Kompletnie nic nie zapowiadało jeszcze tego wielkiego wydarzenia. Wprawdzie wieczorem miałam skurcze, ale miałam je od bardzo dawna, więc nie przejęłam się nimi specjalnie.
W nocy obudziłam się dwa razy z powodu skurczy - te już mniej mi się spodobały, ale wytłumaczyłam sobie, że to pewnie skurcze przepowiadające.
O godzinie 4 nad ranem 19 października okazało się, że skurcze powtarzają się co 35 min. O 7 wysłałam do męża sms-a, że mam skurcze co 20 minut, więc niech uprzedzi swojego kierownika, że może potrzebować wyjść wcześniej z pracy. Godzina 10:30 przyniosła pewność, że rozpoczął się poród. Przerwy między skurczami z 20 minut zmniejszyły się do 7. Dodatkowo zaczęłam się intensywniej pocić. Bolało. Tego nie ukrywam. Jednak muszę zaznaczyć, że mam bardzo niską tolerancję bólu. Około godziny 12 przyjechał do domu mąż. Pomógł mi wziąć prysznic i zapakował rzeczy do szpitala. (Nie byłam spakowana, bo "zaplanowałam" sobie poród najwcześniej na 4 listopada).
Parę minut po 13 byliśmy w szpitalu. Tam zostałam podłączona na pół godziny do KTG. Skurcze powtarzały się co 4 minuty, ale nie były zbyt silne. I tutaj niestety rozpoczyna się najmniej przyjemny okres z całego pobytu w szpitalu i z całej akcji porodowej. Na badanie ginekologiczne i przyjęcie mnie do szpitala czekałam aż do godziny 16!
Trafiłam na oddział dla kobiet w ciąży do obserwacji, ale nie obserwacji pod kątem przebiegu akcji porodowej, ponieważ badanie ginekologiczne wykazało rozwarcie na 1,5 cm. Z tego co wiem, mogło się nawet okazać, że to fałszywy alarm.
Na sali znowu zostałam podłączona do KTG. Skurcze nasiliły się i zwiększyła się ich częstotliwość. Były teraz co 2 minuty. NIestety nie udało mi się doprosić o ponowne badanie i tak sobie leżałam i męczyłam się. Nie wiem ile jeszcze by to trwało (pewnie tyle samo, ale...), gdybym nie zadzwoniła do swojego ginekologa. Po chwili przyszedł do mnie razem z położną i zlecił badanie, pomiar miednicy oraz wykonanie USG. Po 5 minutach był u mnie lekarz. Niestety rozwarcie nie ruszyło z miejsca - nadal na 1,5 cm. Dowiedziałam się, że niestety musimy czekać, ale jakby coś sie działo, to mam wołać, bo może zostanę przeniesiona na inną salę.
Skurcze ciągle się nasilały. O godzine 19:30 miałam wrażenie, że to jeden ciągły ból, który co około 1,5 minuty słabnie na około 35-40 sekund. Wtedy poprosiłam położną o kolejne badanie. Niestety lekarz nie doszedł do mnie. Gdzieś o 20 odeszły mi wody. W moim przypadku nie było to sączenie się. Usłyszałam jakby głuche puknięcie i nagle znalazłam się w łóżku zalanym ciepłą wodą. To był właściwie koniec tego przykrego okresu spędzonego w szpitalu. Po badaniu ginekologicznym okazało się, że mam rozwarcie na 2 cm. Kazano mi jednak już przejść do sali porodowej. Mogłam zadzwonić po męża.
Zanim pozbierałam się ze swoimi rzeczami , przeszłam na porodówkę itp. zrobiła się 20:30 i przyjechał mój żonek.
Zostałam znowu podłączona do KTG, znowu badanie - rozwarcie na 4 cm, badanie USG, dostałam znieczulenie i została mi podłączona kroplówka z płynami (żeby się nie odwodnić). I szczerze mówiąc niewiele więcej pamiętam. Wiem, że lekarze stwierdzili, że "leci expres" - tak szybko wszystko zaczęło się toczyć. Niestety podczas skurczy maluszkowi bardzo spadało tętno. Przygotowano dla mnie "zabezpieczenie" tzn. krew i salę operacyjną w razie cesarki. Mój synek miał dwa razy pobieraną krew z główki, bo istniała obawa niedotlenienia.
Wiem, że dostałam jeszcze jedno znieczulenie dożylnie i jedno domięśniowo. Pamiętam, że bolało. Znieczulenia nie zmniejszyły bólu, jedynie sprawiły, że byłam śpiąca i to wszystko, co działo się wokół mnie było mi niemal zupełnie obojętne. Najbardziej bolały mnie skurcze parte, podczas których ja nie mogłam jeszcze przeć.
Od męża wiem, że końcówka porodu, czyli wydostawanie się mojego maluszka na świat, trwała 20 minut. W tym czasie mogłam już przeć, nacięli mi krocze (nic nie bolało) i... urodził się Dominik.
I była to najwspanialsza chwila na świecie. Dowiedziałam się, że to synek i za momencik trzymałam na brzuchu maleńkiego brzdąca. Ucieleśnienie miłości mojej i mojego męża. Wiedziałam, że jest maleńki i mało waży, w końcu zdecydował się pojawić się na świecie o trzy tygodnie wcześniej. Jednak jego widok... taki maleńki i bezbronny, zdany od tego momentu całkowicie na łaskę i niełaskę innych... Sama słodycz, niewinność i fala niesamowitego szczęścia i miłości, która się wręcz przelewa...
Tak wyglądał mój poród. Starałam się opisać dość szczegółowo.
Na koniec kilka może rad, może wskazówek:
- przy skurczach krzyżowych najlepiej oddychać spokojnie, wciągając powietrze nosem i wydychając ustami, zresztą dobrze jest wtedy skupić się na tym oddechu jak najmocniej i starać się nie myśleć o bólu; moim zdaniem pomaga
- naprawdę warto słuchać rad osoby odbierającej poród; jest to ktoś doświadczony i z opowiadań ze szpitala wiem, że starają się podchodzić indywidualnie do rodzącej (dla jednej np. lepiej jest, gdy nie marnuje energii na krzyki, dla innej lepiej, by krzyczała)
- jeżeli ktoś jeszcze nie wie, czy decydować się na poród rodzinny, to ja namawiam. Dla mnie obecność męża była bardzo ważna i pomocna. Mój żonek był wspaniały! Przylulał, głaskał, uspokajał, dodawał otuchy i cały czas trzymał za rękę
- jeżeli nie dostaniecie od lekarza karty przebiegu ciąży, to radzę wcześniej przygotować sobie odpowiedzi na pytania o powikłania w czasie ciąży, o wszystkie przyjmowane leki i czas ich przyjmowania (od którego do którego tygodnia).
Mam nadzieję, że mój opis nikogo nie przerazi. Jak wspominałam nie jestem wytrzymała na ból, a jednak przeżyłam i jestem szczęśliwa. W tej chwili pamiętam tylko, że bolało, ale nie potrafię przypomnieć sobie intensywności tego bólu, natomiast doskonale pamiętam uczucie radości, szczęścia i miłości.
Życzę powodzenia wszystkim przyszłym mamusiom!
Moj synek przyszedł na świat 19 października, ale opowieść rozpocznę od 18.
Właśnie w środę miałam wizytę u mojego ginekologa. Doktor zbadał mnie, stwierdził, że wreszcie zaczyna się coś dziać, bo szyjka zaczyna robić się miękka i mam rozwarcie na 0,5 cm. Termin miałam wyznaczony na 7 listopada. Nie będę przytaczała całej rozowy z ginem, bo nie w tym rzecz, ale jest coś, co zasługuje na uwagę. Pod koniec wizyty powiedział: Pani Moniko, jeżeli będzie Pani miała ochotę urodzić jutro, to zapraszam, bo mam dyżur przez całą dobę.
Kompletnie nic nie zapowiadało jeszcze tego wielkiego wydarzenia. Wprawdzie wieczorem miałam skurcze, ale miałam je od bardzo dawna, więc nie przejęłam się nimi specjalnie.
W nocy obudziłam się dwa razy z powodu skurczy - te już mniej mi się spodobały, ale wytłumaczyłam sobie, że to pewnie skurcze przepowiadające.
O godzinie 4 nad ranem 19 października okazało się, że skurcze powtarzają się co 35 min. O 7 wysłałam do męża sms-a, że mam skurcze co 20 minut, więc niech uprzedzi swojego kierownika, że może potrzebować wyjść wcześniej z pracy. Godzina 10:30 przyniosła pewność, że rozpoczął się poród. Przerwy między skurczami z 20 minut zmniejszyły się do 7. Dodatkowo zaczęłam się intensywniej pocić. Bolało. Tego nie ukrywam. Jednak muszę zaznaczyć, że mam bardzo niską tolerancję bólu. Około godziny 12 przyjechał do domu mąż. Pomógł mi wziąć prysznic i zapakował rzeczy do szpitala. (Nie byłam spakowana, bo "zaplanowałam" sobie poród najwcześniej na 4 listopada).
Parę minut po 13 byliśmy w szpitalu. Tam zostałam podłączona na pół godziny do KTG. Skurcze powtarzały się co 4 minuty, ale nie były zbyt silne. I tutaj niestety rozpoczyna się najmniej przyjemny okres z całego pobytu w szpitalu i z całej akcji porodowej. Na badanie ginekologiczne i przyjęcie mnie do szpitala czekałam aż do godziny 16!
Trafiłam na oddział dla kobiet w ciąży do obserwacji, ale nie obserwacji pod kątem przebiegu akcji porodowej, ponieważ badanie ginekologiczne wykazało rozwarcie na 1,5 cm. Z tego co wiem, mogło się nawet okazać, że to fałszywy alarm.
Na sali znowu zostałam podłączona do KTG. Skurcze nasiliły się i zwiększyła się ich częstotliwość. Były teraz co 2 minuty. NIestety nie udało mi się doprosić o ponowne badanie i tak sobie leżałam i męczyłam się. Nie wiem ile jeszcze by to trwało (pewnie tyle samo, ale...), gdybym nie zadzwoniła do swojego ginekologa. Po chwili przyszedł do mnie razem z położną i zlecił badanie, pomiar miednicy oraz wykonanie USG. Po 5 minutach był u mnie lekarz. Niestety rozwarcie nie ruszyło z miejsca - nadal na 1,5 cm. Dowiedziałam się, że niestety musimy czekać, ale jakby coś sie działo, to mam wołać, bo może zostanę przeniesiona na inną salę.
Skurcze ciągle się nasilały. O godzine 19:30 miałam wrażenie, że to jeden ciągły ból, który co około 1,5 minuty słabnie na około 35-40 sekund. Wtedy poprosiłam położną o kolejne badanie. Niestety lekarz nie doszedł do mnie. Gdzieś o 20 odeszły mi wody. W moim przypadku nie było to sączenie się. Usłyszałam jakby głuche puknięcie i nagle znalazłam się w łóżku zalanym ciepłą wodą. To był właściwie koniec tego przykrego okresu spędzonego w szpitalu. Po badaniu ginekologicznym okazało się, że mam rozwarcie na 2 cm. Kazano mi jednak już przejść do sali porodowej. Mogłam zadzwonić po męża.
Zanim pozbierałam się ze swoimi rzeczami , przeszłam na porodówkę itp. zrobiła się 20:30 i przyjechał mój żonek.
Zostałam znowu podłączona do KTG, znowu badanie - rozwarcie na 4 cm, badanie USG, dostałam znieczulenie i została mi podłączona kroplówka z płynami (żeby się nie odwodnić). I szczerze mówiąc niewiele więcej pamiętam. Wiem, że lekarze stwierdzili, że "leci expres" - tak szybko wszystko zaczęło się toczyć. Niestety podczas skurczy maluszkowi bardzo spadało tętno. Przygotowano dla mnie "zabezpieczenie" tzn. krew i salę operacyjną w razie cesarki. Mój synek miał dwa razy pobieraną krew z główki, bo istniała obawa niedotlenienia.
Wiem, że dostałam jeszcze jedno znieczulenie dożylnie i jedno domięśniowo. Pamiętam, że bolało. Znieczulenia nie zmniejszyły bólu, jedynie sprawiły, że byłam śpiąca i to wszystko, co działo się wokół mnie było mi niemal zupełnie obojętne. Najbardziej bolały mnie skurcze parte, podczas których ja nie mogłam jeszcze przeć.
Od męża wiem, że końcówka porodu, czyli wydostawanie się mojego maluszka na świat, trwała 20 minut. W tym czasie mogłam już przeć, nacięli mi krocze (nic nie bolało) i... urodził się Dominik.
I była to najwspanialsza chwila na świecie. Dowiedziałam się, że to synek i za momencik trzymałam na brzuchu maleńkiego brzdąca. Ucieleśnienie miłości mojej i mojego męża. Wiedziałam, że jest maleńki i mało waży, w końcu zdecydował się pojawić się na świecie o trzy tygodnie wcześniej. Jednak jego widok... taki maleńki i bezbronny, zdany od tego momentu całkowicie na łaskę i niełaskę innych... Sama słodycz, niewinność i fala niesamowitego szczęścia i miłości, która się wręcz przelewa...
Tak wyglądał mój poród. Starałam się opisać dość szczegółowo.
Na koniec kilka może rad, może wskazówek:
- przy skurczach krzyżowych najlepiej oddychać spokojnie, wciągając powietrze nosem i wydychając ustami, zresztą dobrze jest wtedy skupić się na tym oddechu jak najmocniej i starać się nie myśleć o bólu; moim zdaniem pomaga
- naprawdę warto słuchać rad osoby odbierającej poród; jest to ktoś doświadczony i z opowiadań ze szpitala wiem, że starają się podchodzić indywidualnie do rodzącej (dla jednej np. lepiej jest, gdy nie marnuje energii na krzyki, dla innej lepiej, by krzyczała)
- jeżeli ktoś jeszcze nie wie, czy decydować się na poród rodzinny, to ja namawiam. Dla mnie obecność męża była bardzo ważna i pomocna. Mój żonek był wspaniały! Przylulał, głaskał, uspokajał, dodawał otuchy i cały czas trzymał za rękę
- jeżeli nie dostaniecie od lekarza karty przebiegu ciąży, to radzę wcześniej przygotować sobie odpowiedzi na pytania o powikłania w czasie ciąży, o wszystkie przyjmowane leki i czas ich przyjmowania (od którego do którego tygodnia).
Mam nadzieję, że mój opis nikogo nie przerazi. Jak wspominałam nie jestem wytrzymała na ból, a jednak przeżyłam i jestem szczęśliwa. W tej chwili pamiętam tylko, że bolało, ale nie potrafię przypomnieć sobie intensywności tego bólu, natomiast doskonale pamiętam uczucie radości, szczęścia i miłości.
Życzę powodzenia wszystkim przyszłym mamusiom!