Tak jak pisałam na głównym, przyszłam do mojej lekarki na dyżur do szpitala, miałam mieć badanie szyjki, ktg i usg. I ewentualnie miednicę mierzoną cyrklem. Ale skończyło się tylko na dwóch pierwszych, i w normalnym wypadku miałabym mega wk**wa, bo koniecznie chciałam wiedzieć, ile mała waży. Ale w takiej sytuacji poczekam grzecznie do następnej wizyty we wtorek.
Zrobiła mi lekarka ktg, powiedziała, że wszystko w normie, skurcze raczej mizerne, i że mam poczekać na korytarzu dłuższą chwilę na resztę badań, bo musi pilnie iść zrobić cc.
W międzyczasie jakiś koleś przyszedł pod porodówkę, zadzwonił domofonem i pyta, czy żona już została przyjęta na oddział. Całkiem spokojnie, bez nerwów.
Czekam, jakieś pół godziny później wychodzi z porodówki kobieta z wielkim brzuchem w koszuli nocnej, z kroplówką, cała zapłakana, z tym facetem, którego widziałam wcześniej. Wzięli ją na jakieś badanie i słyszę przez drzwi, że już nie płacze, tylko wyje. Nigdy nie słyszałam, żeby ktoś tak zawodził. Okazało się, że od wczoraj nie czuła ruchów dziecka i dziecko nie żyje, nic się już nie dało zrobić.
Jezuuu... myślałam, że tam zejdę... Oczywiście oprócz personelu tylko ja siedziałam na korytarzu i wszystko słyszałam. Potem ta kobieta wyszła z mężem... Jak dwie zjawy wyglądali. Aż mi wstyd było przy nich siedzieć z moim brzuchem i fikającą córką w środku. Moja lekarka była tak wytrącona z równowagi- coś mi się zdaje, że to ona tą kobietę miała kroić- że zrobiła mi tylko badanie szyjki i kazała zgłosić się we wtorek na usg. A mi się już wcześniej wszystkiego odechciało i w sumie z chęcią wróciłam do mieszkania.