Zaczelo sie w piatek, 9.10.09, 7.00 rano, leze w lozku i nagle czuje jak odchodza mi wody... pierwsze wrazenie: pewnie sie posikalam, no bo przeciez to mozliwe. Biegne do lazienki, a za mna strumyczek leci po dywanie. Potem kolejne 5 min. na sedesie, ale nadal leci i leci, raz mniej, raz wiecej... zrobilam sie blada, kurcze czy to mozliwe? Jestem przeciez w 33 tyg. ciazy? A moze jakos sie pecherz przebil? Wolam meza: szybko, chyba mi wody odchodza. Moj R wstal na rowne nogi, zbladl, nie mogl uwierzyc... Przyniosl mi tel. i ulotke z numerem, pod ktory trzeba byo dzwonic jak sie zacznie. Dzwonie, pani w telefonie uspokaja ze nic nie wiadomo, radzi zjesc tosta i napic sie herbaty (jak to w Wielkiej Brytanii), a potem przyjechac do szpitala. Zglupiala? Jak ja mam cos przegryzc, jak nie moge wstac nawet z sedesu?
8 rano, jedziemy do szpitala, zaczynam miec pierwsze skurcze, choc sama sobie wmawiam ze to tylko stres. Dojechalam, cale spodnie mokre, bo dwie podpaski to oczywiscie za malo zeby powstrzymac taki strumien... Potem kolejne badania, ogledziny przez kilku lekarzy i poloznych, caly czas pod monitorem, bo trzeba bylo kontrolowac ruchy dziecka i bicie serduszka.
11 rano, lekarz robi USG, to juz fakt: mala ulozyla sie glowka do porodu, probuje sie prawie przebic... wciaz jednak nie powiedziano kiedy urodze, bo porod moze sie cofnac i bez wod plodowych mozna jeszcze nawet poltorej tyg. przechodzic... W miedzy czasie dostalam jakies antybiotyki zeby nie wdarla sie infekcja do plodu, ktory juz nie mial tej naturalnej ochrony. Takze szczepionke na rozwoj i ochrone pecherzykow plucnych u dziecka.
Potem juz tylko obserwowano skurcze, ktore z kazda godzina byly czestsze i silniejsze. Nie pomagaly kolejne dawki paracetamolu i codeiny (troszke silniekszy srodek przeciwbolowy), polozna wiec polecila mezowi pojechac po wyprawke dla mnie twierdzac ze do porodu jeszcze troche, ale ja i tek zostaje w szpitalu... ale co tu wziac jak nic nie przygotowane? Maz pojechal po zakupy z moja kolezanka, kupil wszystko od podpasek poczawszy, na samej torbie skonczywszy... a w tym czasie...
...moje skurcze siegaly zenitu, ja we lzach blagalam o epidural (znieczulenie zewnatrzoponowe), odmowilam przyjecia morfiny (ta jest tutaj standardem, ale po historii kolezanki ktora rodzila na morfinie wczesniej ta opcja u mnie odpadala). W koncu jak zdecydowano, ze moge epidural dostac, porod sie rozpoczal i bylo za pozno... Wtedy juz tylko kilka skurczy i malutka byla na swiecie. Porod odbierala polozna z lekarka, ktora sama byla w ciazy, myslalam ze jej reke polamie tak sciskalam. Bol ogromny, darlam sie w nieboglosy. Oczywiscie w tym momencie to co ze mnie wyciekalo nie mialo znaczenia... Mala czulam jak wychodzi glowka, ale nie mialam sily jej wyprzec, wiec sie cofala razem ze skurczem. W koncu zdecydowali ze mnie natna, ale zanim dostalam zastrzyk znieczulajacy przyszlo ostateczne parcie i Marysienka byla na tym swiecie
Uslyszalam placz dziecka, zobaczylam ja w tej calej mazi taka malutka i przestraszona, caly swiat mi stanal otworem... bol zniknal, nic juz nie ma znaczenia, jest tylko ona, moja kochana, czekiwana tyle czasu...
Niestety, od razu mi ja zabrano zeby ja zbadac i spr. czy oddycha samodzielnie.
W tym czasie z torba wszedl do sali moj maz, polozne od razu wyskoczyly z gratulacjami.
Po ok. 5 min. wyszlo lozysko, czego prawie nie czulam, pobrano tez krew pepowinowa (mialam z mala konflikt krwi).
Kolejne 10 min. oczekiwania, przyniesiono nam malutka, jeszcze nie domyta, dali mi ja na raczki, uczuc jakich sie wtedy doznaje nie da sie opisac slowami...
No i znow ja zabrano...
Kolejna godzina to czyszczenie rany (cholera jak to bolalo) i potem szycie, ktore wykonano bardziej ze wzgledow kosmetycznych niz lekarskich... tutaj pomogl strasznie tlen z gazem rozweselajacym ktory nie zdal egzaminu podczas porodu, bo jak mozna bylo go wciagac z zamknietymi ustami, jak ja chcialam krzyczec na caly swiat jak mnie boli.
Po tym gazie odlecialam tak, ze nie czulam bolu wcale, nawet sie smialam i majaczylam
Doslownie jakbym butelke wodki wypila.
Pozniej pod prysznic, umyl mnie maz bo sama nie dalabym rady. Zabrano nas na oddzial i potem do nalutkiej, ktora lezala w inkubatorku.
I tak wlasnie wygladal moj porod, na wiariackich papierach.
Musze dodac, ze nic nie poszlo z planem, bolu takieg tez sie nie spodziewalam, ale byl to najpiekniejszy dzien w moim zyciu...
Planowalam rodzic w wodzie, teraz wiem ze podczas takiego bolu nie weszlabym do basenu za cholere... planowalam nie brac nic silnego, wtedy jednak blagalam o epidural (teraz sie ciesze ze go nie dostalam swoja droga), planowalam porod z mezem przy boku, jego jednak nie bylo (teraz nie zaluje bo nie chcialabym zeby mnie w takim bolu wtedy widzial). No i planowalam, jak to bedzie jak wyjdziemy ze szpitala, a niestety, nie moglismy malutkiej zabrac do domu.
Ufff, ale sie rozpisalam.
Do tych co powyzsze wrazenia maja przed soba: nie ma sie co bac, dacie rade, wszystko co teraz wydaje sie trudne i niewykonalne rozgrywa sie szybko i nawet nie zdacie sobie sprawy kiedy juz bedzie po... kiedy tylko wezmiecie swoje malenstwa na rece, wszystko inne straci znaczenie...
Udanych porodow i pieknych wrazen.