Jestem ciekawa czy jeśli z tych 4 komórek zapłodniłoby się faktycznie 4 i powstały 4 zarodki ale żaden nie dalby ciazy - kogo wtedy byście obwiniali? In vitro to nie pójście do supermarketu i wybór zarodka który na pewno da ciążę. Program refundacyjny trwa już ponad rok, wiele się teraz mówi o tym że brakuje środków dla kolejnych par - tak trudno było się tym zainteresować wcześniej a jest o tym głośno. A co jeśli po drodze wyszły by opóźnienia z innego tytułu? Jakieś dodatkowe badania immunologiczne, czy inne sprawdzające stan macicy itd? I np kolejne opóźnienia bo przecież do histeroskopii i biopsji też są kolejki. Ten czas oczekiwania możecie przeznaczyć na kolejną diagnostykę żeby nie stać w miejscu.
Ja czekałam całe 5 lat żeby w ogóle dostać pozwolenie na podejście do in vitro - 5 miesięcy to pikuś w skali. Nawet przez głowę nie przeleciało mi żeby tak majstrować przy ilości zapłodnionych komórek. Marzyłam chociaż o jednym zarodku - szczęśliwie otrzymałam ich 10 (przez moją chorobę nie jestem w stanie wyhodować mniej komórek) na sam transfer (o zgrozo) czekałam 4 miesiące - a czas się dłużył okropnie. Procedura in vitro uczy czekania i pokory - pokazuje że może udać się szybko albo wcale, są pary które przeszły po 8-10 procedur (prywatnie) i 2 razy tyle transferów żeby mieć dziecko. Jakby im ktoś powiedział zapłodnijcie 4 komórki bo Wam zarodki zostaną to by ich wyśmiali zapewne bo 2 zarodki to mają z każdej nieudanej procedury.
Sprawa etyki i marnowania czy mrożenia zarodków, a co by się stało jakbyś nie mogła mieć transferu zaraz po punkcji? Stan zdrowia by na to nie pozwolił? I zarodki musiałby iść na przymusowe mrożenie? Nie wszystko wygląda tak kolorowo z czegoś trzeba zrezygnować podchodząc do in vitro, albo próbować jak Bóg przykazał i wierzyć że kiedyś się uda albo wierzyć w medycynę. Coś wybrać trzeba