witam, ja tak zawsze podglądam, ale może zacznę się jednak troche udzieleć, bo też siedzę i kwitnę przy biurku w pracy (albo raczej więdnę). u nas było tak, że zaraz po macierzyńskim i zaległych urlopach musiałam wrócić do pracy- straszny stres po prawie rocznej przerwie. moja mama przeniosła się do nas i miała zajmować się małym- skończyło się tak, że teraz mój mąż nie gada w ogóle z moimi rodzicami, wyszła kłótnia i kwas. daliśmy małego do prywatnego żłoba- podobało mu się strasznie, a ja pierwsze dni płakałam w toalecie w pracy. on w sumie potrzebował tylko jednego dnia żeby się zaaklimatyzować i potem luuuz. strasznie lubi dzieci, taki z niego towarzyski zbój. ale zaczęły się choroby, jedna druga trzecia i szpital- wypisaliśmy małego ze żłoba i znaleźliśmy nianię. mały tęskni za dziećmi, ale już nie choruje (odpukać). a ja w pracy też szczerze powiem, odpoczywam, ale jak wracam do domu to mam tyle roboty, że ręce opadają. gotowanie sprzątanie, Tymek wisi na nodze. a jak rzucę to wszytsko i bawię się z nim to cholera mnie bierze, ze nic nie zrobione. i tak mija dzień po dniu. od pażdzierniak mówię szefowi, że już nie karmię i pracuję do 15 :-( szkoooda, ale tak naprawdę małego nie karmię od 8 m-ca jak zaczął tak chorować to i ja chorowałam i się skończyła nasza mleczna współpraca. ale się rozpisałam... ufff