wiem ze Ola ma juz dosc wszystkiego, ale placze na zajeciach tak ze nie da jej sie WOGOLE pocwiczyc...w domu zupelnie co innego, dziecko zywe, wesole, praktycznie wogole nie placze, gada po swojemu, smieje sie itp..a cwiczenia nie sa jakies wymagajace od malej wysilku, bo dajmy na to pani zaczepia jedna strone lawki na drabinki, sadza mala na kocyk i mala raz zjezdza z laweczki powoli a drugi raz pani ja ciagnie do gory, do tego ja latam wokol niej z kazdej strony zabawiajac co rusz to nowa zabawka...a placz jest i tak..
jeszcze ta sonda...boze jak mnie to dobija...

gdyby nie ona to pewnie nie byloby wiekszego rozmyslania, po prostu plakalaby i tyle..a tak co chwila trzeba jej rece odganiac bo w placzu trze sobie nosek i oczka, trzeba uwazac zeby nie wyciagnela sondy, do tego w placzu co chwila plasterek sie odkleja...
ja to strasznie przezywam bo potrafie sie rozkleic przy jej placzu na cwiczeniach, i mala ryczy....tylko wyjdziemy z sali juz jest ok...
do tego ja musze na rehabilitacje dojezdzac 70km w jedna strone, to meczy i mnie i mala, moze stad ten placz...nie wiem, naprawde sama nie wiem...
dzis pani pochwalila mala za wyprost plecow, stwierdzila tez ze buduje jej sie napiecie w raczkach, juz nie sa takie jak z waty, nawet lezac na walku wytrzymala kilka chwil w podporze...ale jak sie zdekoncentrowala to znowu ryk..
do tego dalej ida jej zeby...caly czas rece do buzi, jezdzi tymi palcami pod ziaslach, slini sie, placze bo potrafi sie ugryzc...
cale zycie mam pod gorke,ale nie myslalam ze bedzie az tak ciezko cieszyc mi sie macierzynstwem...
Boze jak ja bym chciala zeby Olka byla juz na tym etapie co Paulinka...
zeby chociaz nauczyla sie jesc...