reklama
Forum BabyBoom

Dzień dobry...

Starasz się o maleństwo, wiesz, że zostaniecie rodzicami a może masz już dziecko? Poszukujesz informacji, chcesz się podzielić swoim doświadczeniem? Dołącz do naszej społeczności. Rejestracja jest bezpieczna, darmowa i szybka. A wsparcie i wdzięczność, które otrzymasz - nieocenione. Podoba Ci się? Wskakuj na pokład! Zamiast być gościem korzystaj z wszystkich możliwości. A jeśli masz pytania - pisz śmiało.

Ania Ślusarczyk (aniaslu)

  • Czy pomożesz Iwonie nadal być mamą? Zrób, co możesz! Tu nie ma czasu, tu trzeba działać. Zobacz
reklama

Podziel się historią

Znam ten ból cesarki bez znieczulenia wiem co czulas ale wazne ze z maluszkiem wszystko dobrze. Miałam podobnie po tak drastycznym porodzie nie chciałam więcej dzieci ale mi to przeszło i po 4 latach urodziłam drugie dziecko i nie żałuję. Życzę zdrówka [emoji5]

Z ciekawości urodziłaś drugie dziecko tez cc czy SN? Dopytuję, bo u mnie również nie zadziałało znieczulenie zwykłe (horror to był), ale dzięki pani anestezjolog dostałam narkozę. Ale nie przypominam sobie,żebym była intubowana, tylko jak zaczęłam się drzec,ze boli i żeby przestali to przez wenflon mi coś wstrzyknęła i odplynelam.
 
reklama
U mnie pierwszy raz zero bólu i rozwarcia...wiec cc...szybko doszlam do siebie..drugie cc po 5 latach...bole juz normalnie az do partych jednak brak rozwarcia...po cieciu 2 tyg dochodziłam do siebie..teraz 3 ciaza 30 tydz:) tez bedzie cc i wiecie co..kiedys bylo latwiej jak sie nie czytalo internetow:D teraz mam malego stresa:D
Mimo ze juz 2 cc mialam obawiam sie znieczulenia..zobaczymy jak to bedzie:D
 
Hej,
Opowiem historię mojego pierwszego porodu, zbytnio nie zastanawiałam się jaka metoda rodzic, poza tym promuje się w necie i wśród lekarzy poród naturalny więc taki wybralam myśląc że skoro większość tak rodzi i jest ok, to ja też dam radę. Po około 40 tygodniu ciąży, gdy wszelkie skurcze zanikły udałam się do szpitala (ktoś z rodziny znał kogoś, położne były przygotowane że mają o mnie dbać). Po kilku dniach słuchania różnych propozycji na temat sposobu rozpoczęcia porodu, w końcu ordynator zdecydował że wywołujemy.Dostalam kroplówkę, wszystko szło bardzo dobrze, szybko nastąpiło rozwarcie, dostałam też znieczulenie. Jednak ostatni etap to koszmar, dziecko nie przesuwało się ani o milimetr pomimo prób moich i wszelkiej pomocy położnych (prośby, groźby itp), ostatni etap zaczynał się przedłużać i robiło się niebezpiecznie, a ja już byłam dosyć zmęczona i zestresowana ponieważ nie było żadnego postępu, w związku z czym położna (chyba główna) złapała się za ręce i założyła na mój brzuch taki uchwyt i gniotła brzuch próbując wycisnąć dziecko, ten chwyt wykonała kilka razy. Ostatecznie udało urodzić się dziecko, okazało się że miało rączkę przy główce. Po tym porodzie wcale tak szybko nie doszłam do siebie, miałam pęknięta szyjkę macicy, bardzo opuchnięte krocze ( lekarze się dziwili co się tam działo że tak się skończyło) oraz hemoroidy, których pozostałości musiałam usuwać chirurgicznie ( i to oczywiście prywatnie). Tak więc jeśli wszystko idzie ok, to może rzeczywiście lepszy jest poród sn, gorzej jeśli nie...
 
Magste czytałaś może jakie są skutki znieczulenia? To że nie mogłaś urodzić jest normalne, Zzo przedłuża drugą fazę porodu, powoduje słabe odczuwanie skurczu partych, a co za tym idzie nieefektywne parcie. Rodzenie bez bólu jest super ale o wadach zzo to już nikt nie mówi, tylko potem pretensje że poród naturalny jest be i trzeba było wybrać cięcie... coś za coś
 
Magste czytałaś może jakie są skutki znieczulenia? To że nie mogłaś urodzić jest normalne, Zzo przedłuża drugą fazę porodu, powoduje słabe odczuwanie skurczu partych, a co za tym idzie nieefektywne parcie. Rodzenie bez bólu jest super ale o wadach zzo to już nikt nie mówi, tylko potem pretensje że poród naturalny jest be i trzeba było wybrać cięcie... coś za coś

Teraz to wiem, szkoda że za mało się doinformowalam wcześniej. Też przypuszczam, że to wina znieczulenia, poza tym miałam podane dwa razy ponieważ raz znieczuliło tylko jedną stronę ciała. A szpital chwali się na stronie internetowej o tym jak dużo porodow znieczulają, wręcz zachęcają do zzo, a informacji o wadach tego niestety nikt nie podaje. Taki poród jak mój rzeczywiście zniechęca do naturalnego albo raczej naturalnego ze znieczuleniem.
 
To może ja też się wypowiem bo również rodziłam tydzien temu z zzo ale mam same pozytywne wspomnienia. Ogólnie bardzi się bałam porodu i pozytywne historie mnie trochę uspokajały więc liczę, że moja historia również kogoś podniesie na duchu. Miałam wywoływany poród po 38 tc ze względów medycznych. Najpierw balonik, króry zrobił 4 cm rozwarcia. Zakładsnie nie bolało ale było dość krwawe a w nocy męczyć mnie zaczęły skurcze. Po wypadnieciu balonika przeszlam na sale porodowa i dostalam kroplowke z oksy ale akcja jakos powoli sie rozkrecala, przebito mi pecherz plodowy ( to byl istny wodospad) ale to tez nic nie pomoglo, takie samo rozwarcir wiec znowu kroplowka z oksy. No i zaczely sie porzadne skurcze. W koncu prysznic, pilka ani oddychanie nie pomagalo, rozwarcie wciaz takie samo. Dostalam zzo, bylo cudnie. Przekimalam sie 1,5 h ale niestwty przestało działać, zaczęlam znowu chodzic z bolu ponscianach a rozwarcie... wciaz 4 cm. Zalamalam sie wtedy i poprosilam o druga dawke. Zaraz po tym jak ka dostalam i zaczęlam się relaksowac polozna sprawdzila a tu... 8 cm! I za chwile 10! I po 20 min skurczow partych moja córka była na świecie. Wazyla 3910 wiec nie taka mala. Akurat w moim przypadku zzo podane zaraz przed faza parta nie przedluzylo jej wiec moze byc roznie. Jak dla mnie najpieknkejwzy dzien w zyciu! Połóg o karmieni3 jak dla mnie daja duzo bardziej w kosc niz porod :)

Pozdrawiam!
 
Hey,

Ja rodziłam siłami natury i poród wspominam bardzo dobrze. Przez całą ciążę miałam nadzieję, że uda mi się urodzić SN. Na ostatniej wizycie u gin 2 tyg przed terminem porodu powiedział, że główka jest bardzo nisko i w każdym momencie mogę zacząć rodzić. Zalecił aplikację przez męża "kroplówek dowcipnych" bo to ponoiś może pomóc w wywołaniu porodu. Czekałam i czekałam i nic. W dniu terminu poszłam do szpitala mój prowadzący miał tam dyżur zbadał mnie i powiedział, że mam 2 cm rozwarcie i czy coś mnie boli. Nic nie bolało. Kazał wracać do domu. Rano mnie brzuch pobolewał tak jak przy miesiączce co jakiś czas nieregularnie, ale pojechałam do szpitala. Zbadano mnie i miałam 5 cm rozwarcia. Usłyszałam, że rodzę.

Na sali porodowej położna zaleciła lewatywę, żeby się czymś innym nie stresować. zgodziłam się, po wizycie w toalecie zaczęło bardziej boleć, ale dla mnie to były zwykłe bóle miesiączkowe. Brzuch bolał mnie tylko na dole tak jak przy @ z tym, że był skurcz a potem odpoczynek. Po godzinie zaczęły się bóle w dole kręgosłupa razem ze skurczami. Nic strasznego jak dla mnie. Położna kazała mi kucać przy każdym skurczu i głęboko oddychać. Po kolejnych 2 godzinach jak kucałam to powiedziałam położnej że chyba muszę do toalety bo czuję jakbym się musiała wypróżnić, a ona na to żebym parła. Myślałam, że oszalała, ale robiłam jak kazała. Razem ze skurczem parcie. Po chwili powiedziała, że widać już główkę i kazała położyć się na fotelu porodowym. Po kilku parciach synuś był na świecie.😀 10 punktów 3500g. Potem lekarz naciskał mi na brzuch trochę to bolało żebym urodziła łożysko i wyszło w całości. Dodam, że nie pękłam i nie musiałam mieć zszywanego krocza.

Chciałam uspokoić wszystkie przyszłe mamy przed pierwszym porodem, że mój przykład pokazuje, że poród wcale nie jest taki straszny. Ja od początku byłam pozytywnie nastawiona do porodu SN znieczulenia ZZO nie brałam pod uwagę. Ten ból wcale nie jest taki straszny. Jak cierpicie na bolesne miesiączkowanie (ja przed porodem miałam bolesne @) to będzie wam łatwiej przez to przejść. U mnie w trakcie porodu ból odczuwałam tylko w dole brzucha jak przy @. Skurcz mija i masz czas na odpoczynek. Gorsze są bóle w dole kręgosłupa, ale one też po skurczu ustępują.

Wszystkim wam życzę szybkiego i bezproblemowego porodu, żebyście jak najszybciej przywitały na świecie swoje ukochane maleństwo :)
 
Właśnie znalazłam opisy swoich porodów, więc przekopiuję, bo dlaczego nie ;)
Gdybym miała dzisiaj opisać pierwszy poród to zrobiłabym to całkowicie inaczej, byłabym bardziej krytyczna wobec procedur medycznych, no ale cóż. Zostawiam jak jest.

Przewidywałam poród gdzieś w okolicach 15-17 maja, ale miałam nadzieję, że córeczka postanowi wyjść na kilka dni przed terminem. Od 6 maja zaczęłam chodzić do szpitala który wybrałam do porodu na KTG. Ku mojemu zaskoczeniu i rozczarowaniu z każdym badaniem skurcze wychodziły coraz słabsze i mniej regularne, a to powodowało myśli, że chyba jednak urodzę pod koniec maja, a nie daj Boże skończy się na wywoływaniu. Zwłaszcza, że według USG córeczka będzie bardzo drobna, więc może będzie chciała jak najdłużej zostać w brzuchy aby urosnąć ile tylko się uda.


W sobotę 11 maja (39 tc) obudziłam się z bolącym krzyżem. Jednak nie był to silny ból, więc nawet o nim nie wspominałam mężowi. Ponieważ tego dnia mieli przyjechać w odwiedziny moi rodzice, więc przedpołudnie upłynęło nam na sprzątaniu mieszkania. Zauważyłam, że ból krzyża mija, gdy robię sobie przerwę w sprzątaniu i siadam na kanapie, więc stwierdziłam, że to nie jest zapowiedź porodu tylko po prostu plecy mówią, że za dużo się ruszam. Wizyta rodziców minęła bardzo przyjemnie, krzyż nic nie bolał więc szczerze mówiłam, że małej nic się nie spieszy na świat. Po wyjeździe rodziców z mężem zajęliśmy się "przyspieszaniem" porodu ;) Po wstaniu z łóżka znów krzyż zaczął się odzywać ale jak rano - nie był to silny ból jednak tym razem już napomknęłam o nim mężowi. Wieczór upłynął nam spokojnie i jak zawsze. Mąż pracował na komputerze, podzwonił po rodzinie bo kilka osób miało urodziny/imieniny i na pytania o zbliżający się poród odpowiadał że jeszcze trzeba czekać, ja wyszywałam, oglądałam tv. Koło 21 stwierdziłam, że jakoś tak coraz częściej i chyba regularniej boli mnie ten krzyż, więc z ciekawości postanowiłam patrzeć na zegarek co ile boli. Byłam mocno zdziwiona, bo bolało dokładnie co 10 minut. A w szkole rodzenia mówili, żeby przyjeżdżać do szpitala jak skurcze są co 10-15 minut. Ale mnie cały czas mało bolało, więc nie wiedziałam czy to już czy jednak nie. Powiedziałam o tym mężowi ale nie zrobiło to na nim wrażenia, bo widział po moim zachowaniu, że raczej nie ma pośpiechu. Wzięłam prysznic, zjadłam jeszcze kolację i cały czas zastanawiałam się co z tym fantem zrobić. Mąż też się wykąpał, usiedliśmy przed telewizorem na jeszcze jeden dokument i cały czas rozmawialiśmy czy faktycznie zaczynam rodzić czy to będzie fałszywy alarm. O 23 w końcu zarządziłam, że jedziemy do szpitala. Zrobią mi KTG i dowiemy się co dalej.

Na izbie przyjęć położna stwierdziła rozwarcie jest na prawie 2cm (jakieś trzy tygodnie wcześniej na kontroli u lekarza było 1,5 cm), a po obejrzeniu zapisu KTG skomentowała, że skurcze są "fajnie regularne" i częste ale ich siła wciąż jest nie za duża co potwierdzam swoim zachowaniem. Pojechaliśmy wszyscy skonsultować to z lekarką, która dała mi wybór - mogę już zostać na porodówce ale nikt nie wie czy akcja się rozkręci, bo rano skurcze mogą zaniknąć. Albo mogę wrócić do domu i jeśli naprawdę zacznie mnie boleć to wtedy wrócę. Wybrałam drugą opcję. Kto wie, może faktycznie wszystko się wyciszy lub też ruszy dopiero rano, więc wolę spędzić noc we własnym łóżku.
W domu zostawiliśmy torbę w przedpokoju i od razu poszliśmy spać. Po pół godzinie od położenia się poczułam pierwszy naprawdę mocno bolesny skurcz. Ale następny znowu był słaby. I kolejny tak samo. Ale następny znowu bardzo bolesny. I zaraz za nim też. I jeszcze jeden. I jeszcze. I są coraz częściej bo co 5 minut. Obudziłam męża i powiedziałam, że wracamy do szpitala. Tym razem już nie było wątpliwości, że się zaczyna. Położna nie podpinała mnie pod KTG tylko sprawdziła czy rozwarcie się zwiększyło. A ono już jest prawie na 3cm więc kazała mi się przebrać w koszulę i ruszamy na porodówkę. Zostałam na nią przyjęta dokładnie o 2:30 rano.
Najpierw standardowo - wenflon w rękę, sprawdzenie wielkości miednicy, lewatywa (zdecydowanie polecam i przy następnych porodach również będę o to prosić) i czekamy na dalsze instrukcje. Położna kazała chodzić, korzystać z piłki jeśli chcę i ogólnie utrzymywać pionową postawę ciała, bo to przyspieszy schodzenie dziecka do kanału rodnego. Ponieważ GBS wyszedł u mnie pozytywnie, więc zaraz dostałam antybiotyk i poczłapaliśmy z mężem do dyżurki położnej aby uzupełnić kilka informacji w książeczce zdrowia dziecka. Równocześnie na oddziale jeszcze jedna kobieta rodziła i śmialiśmy się z jej krzyków "Ja już nie chcę rodzić! Ja się wycofuję!" ;) W którymś momencie na początku zostałam podłączona aż na godzinę do KTG. Wtedy też odkryłam, że leżenie na wznak jest ostatnią rzeczą, którą chcę robić podczas skurczu bo te są straszliwie bolesne. Ale co zrobić, trzeba leżeć. Położna co kilka minut wpadała sprawdzać zapis, a gdy jej nie było mąż obserwował jak się rysują skurcze i zauważył, że tych najmocniejszych maszyna jakoś nie rejestruje a te słabe wychodzą strasznie wielkie. Położną zaniepokoiła słaba ruchliwość małej ale wystarczyło podać mi trochę tlenu i już odczułam kopniaki. Gdy wreszcie mogłam na powrót wstać odczułam ulgę. Do pewnego stopnia ;)

I tak sobie z mężem człapaliśmy po sali, skurcze miałam już co jakieś 3 minuty i wtedy zatrzymywałam się łapiąc za barierki, a mąż rozmasowywał mi krzyż. Co jakiś czas zaglądała do nas położna sprawdzić jak nisko mała jest w kanale rodnym i rozwarcie. Gdy była 4-5 rano dopadł mnie kryzys. Straszliwie bolało, byłam śpiąca, głodna i zmęczona (dosłownie zasypiałam między skurczami, nawet gdy chodziłam po sali) a nie wiedziałam ile jeszcze godzin to potrwa. Napomknęłam położnej gdy znów zaglądnęła do sali, że zaczynam rozważać znieczulenie. Ona odparła, że w takim razie muszę pospieszyć się z tym rozważaniem. Pochwaliła, że akcja postępuje bardzo ładnie, chociaż powoli, ale nie ma najmniejszych wątpliwości, że urodzę jeszcze tego samego dnia. W końcu pozwoliła mi się położyć na łóżku porodowym i trochę zdrzemnąć. Nie wiem ile "spałam" ale obudziłam się gdy znów weszła do sali. Pamiętam, że coś mi wstrzyknęła i wyraźnie powiedziała co to jest ale kompletnie nie pamiętam już co to było. Jak tylko zaczęła wstrzykiwać chwycił mnie straszliwie bolesny skurcz po którym zrobiło mi się niedobrze. Powiedziałam jej o tym, że kilka bardzo bolesnych skurczy powoduje u mnie mdłości. Odpowiedziała, że to zupełnie normalne i mam się nie przejmować jeśli faktycznie zwymiotuję z tego bólu. Jeszcze dobrze nie zamknęła za sobą drzwi gdy zaczęło mnie ciągnąć na wymioty. Mąż dzielnie trzymał mi głową gdy leżałam przewieszona przez poręcz łóżka próbując zwymiotować kompletnie pustym żołądkiem. W końcu zwymiotowałam żółcią i to był jeden jedyny raz gdy zwymiotowałam przez całą ciążę. Akurat gdy skończyłam wymiotować przyszłam nowa położna (dzienna zmiana) Przedstawiła się, poprosiła nas o imiona i zarządziła, że zaraz do nas wróci i wtedy pójdę na godzinę pomoczyć się w wannie, a jak z niej wyjdę to "rodzimy". Byłam w szoku jaka była pewna siebie i powoli zaczęło docierać do mnie jak niewiele czasu zostało do urodzenia się małej.
W wannie było cudownie. Chociaż skurcze były wciąż strasznie bolesne to jednak czułam się odprężona i nie było mi tak ciężko panować nad oddechem w trakcie ich trwania. Z nudów liczyłam ile ich było za ten czas siedzenia w wannie i wyszło mi 17 ;) Humor miałam nardzo dobry, nie czułam się już taka śpiąca i zmęczona. Wreszcie położna przyszła i zarządziła szybkie badanie USG bo jeszcze mi go nie wykonywali na porodówce. Gdy tylko wyszłam z wanny podczas pierwszego skurczu poczułam, że rzeczywiście lada moment urodzę i położna nic a nic się nie myliła. Mąż pomógł mi się szybko wytrzeć i ubrać, dostałam podkład między nogi, na wypadek gdyby odeszły mi wody, i powolutku przeczłapałam do sali na USG. Podczas leżenia na kozetce myślałam, że właśnie tam urodzę. Skurcze już były potwornie bolesne, a leżenie na wznak tylko pogarszało sytuację. Do tego lekarka musiała za każdym razem czekać aż skurcz minie żeby móc małą pomierzyć i wszystko sprawdzić. Przez to badanie trwało ze 3 razy wolniej i tylko modliłam się aby wreszcie pozwoliła mi wstać. Podczas tego badania maszyna wyliczyła wagę córeczki na ponad 2800g ale pani doktor ze szczerością stwierdziła, że na pewno córeczka będzie ważyć mniej niż 2700g. Wreszcie mogłam wstać, co też z radością uczyniłam, i po powrocie na salę położna kazała mi się położyć na łóżku aby ostatni raz sprawdzić czy na pewno rozwarcie już jest wystarczające. Chociaż nie powiedziała ile centymetrów wynosi to po jej minie wiedziałam, że jest zadowolona. Nie wiem czy zrobiła to celowo czy przez przypadek ale nagle poczułam pękniecie i chlusnęły wody płodowe i zaraz pojawił się tak bolesny skurcz, że nie byłam w stanie powstrzymać ust przed wiązanką przekleństw ;) Położna tylko rzuciła, że wody są czyste i wyleciała za drzwi wołać do porodu wszystkich potrzebnych lekarzy, a mi już zaczęły się skurcze parte i nie wiedziałam czy mogę tak sama przeć, a całe ciało krzyczało żebym to robiła. Gdy pierwszy skurcz party minął wróciła do sali położna ze wszystkimi potrzebnymi osobami. Lekarka, która robiła mi USG wchodząc do sali zerknęła na zegar i powiedziała, że jest punkt ósma. Mąż pomógł odpowiednio ustawić łóżko, położna pomogła mi oprzeć nogi o specjalne podpórki i wraz zaczęłam przeć przypominając sobie co mówili w szkole rodzenia ;) Czułam jak coś dużego i twardego przechodzi przeze mnie i starałam się ze wszystkich sił "przepchnąć" to tak jak przepycha się zaparcie ;) Wiele kobiet mówi, że w tym momencie czuje jakby dziecko rozrywało je. Ja nic takiego nie miałam. Po prostu walczyłam z bardzo dużym i twardym zaparciem i byłam z siebie dumna, bo nic nie krzyczałam ;) Starałam się słuchać położnej i przeć wtedy kiedy mówi żeby przeć i na jej znak przestawać. Nagle znowu poczułam chluśnięcie i to córeczka została wyparta razem z krwią i innymi rzeczami. Ten moment był wspaniały, bo przyniósł ze sobą ulgę nie do opisania. Wręcz czułam jak mój mózg pływa w oksytocynie. Położna komentowała z lekarką, że mała jest prawie czterokrotnie owinięta pępowiną (widziałam jak ją odwijały i liczyły), szybko ją rozmasowały i już było słychać krzyk. Dostałam ją na brzuch, taką mokrą i cieplutką, mąż został poproszony o przecięcie pępowiny, córeczka została zabrana na szybkie wyczyszczenie, ja urodziłam łożysko (kompletnie nie czułam jak wychodzi i nawet wątpiłam w sens parcia skoro już nic nie czuję). Następnie dostałam ją owiniętą w kocyk na klatkę piersiową i w tym czasie lekarka mnie zszywała (położna musiała mnie minimalnie naciąć, bo inaczej bym sama pękła). Powiem szczerze, że szycie (chociaż w znieczuleniu) było strasznie bolesne. Nie aż tak jak największe skurcze ale też bardzo bolesne. Ale trzymałam córeczkę i starałam na niej się skupić. Wreszcie szycie zostało zakończone, znów zabrali mi dzieciątko aby je zważyć, zmierzyć, ubrać i zrobić inne zabiegi pielęgnacyjne, a ja poszłam do łazienki umyć się z całej krwi. Mąż znów dzielnie asystował, więc położna nas zostawiła, przebrana i sucha wróciłam na łóżko gdzie znów dostałam córeczkę. Położna pomogła mi ją pierwszy raz dostawić do piersi, dała kilka rad i zostawiła nas tylko we troje na dwie godziny.

Tak więc w niedzielę, 12 maja, o 8:10 rano ważąc 2510g i mierząc 52cm przyszła na świat nasza najstarsza córka.
 
reklama
Opis drugiego porodu napisany w kilka miesięcy po porodzie:

To był 36tc, sobota. Harmonogram dnia był bardzo napięty ponieważ własnie na ten dzień ustaliliśmy małe "przyjęcie" z okazji drugich urodziny córki. Ponieważ mąż dopiero kończył chorować, więc na mnie spadły całe poranne zakupy. Musiałam odebrać tort z cukierni i objechać nasze lokalne sklepy. Po powrocie jeszcze sprzątanie (wpadłam dosłownie w jego wir, zaczęłam bardzo dokładnie czyścić szafki w kuchni), bo mieli przyjechać moi rodzice z prezentami dla (jeszcze) najmłodszej wnuczki. Gdy przyjechali mogłam trochę odsapnąć. Po ich wyjeździe zeszliśmy przed blok żeby córka mogła pojeździć na nowo otrzymanej hulajnodze. Spędziliśmy dwie godziny na polu, ja jeszcze na piechotę wyskoczyłam do sklepu po jakieś pierdoły i gdy wróciłam to zarządziłam, że jednak pojedziemy z córką na dyżur, bo mam obawy że rozwija jej się znowu zapalenie oskrzeli. Oczywiście miałam rację ale ponieważ tak szybko zareagowałam to była szansa, że wystarczą same inhalacje bez antybiotyków. Wróciliśmy do domu, córka padła spać o 20:30 i my również zmęczeni całym dniem usiedliśmy do serialu zapowiadając, że dzisiaj już nic nie robimy i tylko leniuchujemy. Jeszcze tylko sprawdziłam w systemie wyniki badań i ku mojemu zaskoczeniu miałam wyniki GBSa i co bardziej zaskakujące - negatywne (w pierwszej ciąży miałam dodatni GBS).

O 22 poszłam się kąpać i już rozebrana czekałam aż zimna woda spłynie z rur. Nagle czuję, że coś cieknie mi po nodze.... mam za swoje... trzeba było ćwiczyć mięśnie kegla.... szybko weszłam do wanny, wymyła się, zrobiłam całą wieczorną toaletę i podczas mycia zębów znowu czuję, że cieknie... Kurcze, przecież dopiero sikałam.... ubieram podpaskę leciutko zaniepokojona i wspominam o tym mężowi. On pyta czy może iść się kąpać czy lepiej nie, bo zaczynam rodzić. Nie wiedziałam czy żartuje czy jest poważny. Stwierdziłam, że może iść się kąpać, a ja idę spać. Położyłam się i przy każdym jednym ruchu czuję, że znowu cieknie a ja nie jestem w stanie w ogóle tego zatrzymać... w końcu wstałam sprawdzić podpaskę a ona jest cała ciężka. Wtedy do mnie dotarło z całą mocą - to wody płodowe.... serce zaczęło mi walić jak oszalałe, miałam łzy w oczach bo to za wcześnie!!! Do terminu jeszcze miesiąc!!!! Przez chwilę stałam niezdolna zebrać myśli ale w końcu powoli się ogarnęłam - dopakować torbę ("jak dobrze, że WRESZCIE spakowałam ją kilka dni temu!"), upewnić się czy mam wszystkie wyniki badań, wpadam do łazienki i mówię mężowi, że to wody płodowe i muszę jechać do szpitala. Mąż trochę przestraszony ale dzielnie trzymał fason. Zrobił mi szybko kanapkę, wezwał taksówkę i zapowiedział, że ponieważ nie może ze mną jechać to chociaż dopilnuje żebym wsiadła do taksówki, może córka przez ten czas nie obudzi się. Pomagał mi ubrać się pomimo lejących się strumieniem wód, które zbierały się w coraz większą kałużę w przedpokoju.

Na izbie przyjęć powiedziałam z czym przyjeżdżam, dłuższą chwilę musiałam zaczekać na położną. Ta wypytała o przebieg pierwszej ciąży, szczegóły dotyczące tej i sprawdziła rozwarcie - 2cm - oraz potwierdziła patrząc na wkładkę, że to wody płodowe. Ponieważ badanie zrobiła bardzo boleśnie to przez to zaczęłam plamić i czop zaczął odchodzić (pierwszy raz zobaczyłam jak wygląda czop!). Zaprowadziła mnie piętro wyżej na porodówkę do tej samej sali w której rodziłam córkę, kazała przebrać się w koszulę, znów sprawdzono mi rozwarcie (znów cholernie boleśnie) i podłączono do ktg.

Po skończonym ktg położne szybko zadały mi standardowy zestaw pytań do książeczki zdrowia dziecka (dotarło wtedy do mnie, że nie opuszczę już szpitala z dzieckiem w brzuchu), wydrukowałam na szpitalnej drukarce wyniki GBSa i przeszłam do sali na usg, bo lekarka wreszcie obudziła się. Według komputera synek miał mieć tylko 2200g ale wód płodowych było jeszcze wystarczająco dużo. Lekarka (ta sama, która robiła mi usg przy pierwszym porodzie) stwierdziła, że dadzą mi sterydy na rozwój płuc, kroplówkę na wstrzymanie akcji porodowej, położą na patologii ciąży i mooooooooooooooooooże uda się opóźnić poród chociaż o 24h bo wtedy dostanę drugą dawkę sterydów. Jeśli się nie uda - wracam na porodówkę rodzić.

Jak zarządzono tak zrobiono - zebrałam swoje klamoty z porodówki, wenflon, krew do badania, kroplówka i na patologię. Tam zastrzyk w udo i instrukcja co robić gdybym musiała wracać. Było po pierwszej w nocy. Z emocji nie mogłam spać, bolało mnie biodro od zastrzyku i zaczęłam czuć, że coraz mocniej boli mnie miednica i ogólnie krocze. Zaczęłam sprawdzać co ile - najpierw co 5 minut, a wkrótce co 3 i coraz mocniej. Biłam się z myślami czy jeszcze zaczekać, bo może kroplówka musi zacząć działać czy jednak wzywać pielęgniarkę. Postanowiłam, że jeżeli do trzeciej skurcze nie miną to wzywam pomoc, ale tuż przed tą godziną zaczęłam przysypiać i gdy już prawie spałam nagle zorientowałam się, że skurcze minęły i nic mnie nie boli. W sekundę otrzeźwiałam i już więcej nie zasnęłam.

O 6 przyszedł pielęgniarz przepiąć świeżą kroplówkę, o 7 ktg. Ponieważ wyjście do toalety jak i samo badanie wymagało ode mnie ruszania się tak skurcze powróciły. Na początku nieregularne i bezbolesne. Pielęgniarka popatrzyła na zapis (widziałam jak się rysują) i spytała czy je czuję. Odpowiedziałam, że tak ale jeszcze nie jest źle. Badanie się skończyło, podpięła elektrody ciężarnej łóżko obok i poszła. Zbliżała się ósma i nie wiedziałam jak długo mam czekać na lekarza, bo skurcze się rozkręcają. O 8 znów poszłam do toalety i już wiedziałam, że porodu nic nie zatrzyma. Wróciłam na łóżko i mówię do dziewczyn z pokoju,że mam bóle krzyżowe co 3 minuty. Jedna z nich od razu chwyciła za brzęczyk. Pielęgniarka wpadła i pyta o co chodzi. Wskazały na mnie, ja powtarzam to samo. Szybkie przewiezienie wózkiem do lekarza na badanie. W czasie jazdy pielęgniarka zwiększyła wypływ z kroplówki i spytała czy teraz lepiej. Odpowiedziałam, że tak. Skurcze teraz są ODROBINKĘ słabsze i co 4 minuty ;) Na fotelu rozwarcie na 4cm i widać główkę. Lekarz tylko rzuca - szybko przewozić na porodówkę i odłączyć kroplówkę. Prawie biegiem mnie przewozili ;) Ponieważ zajęta była sala na której byłam poprzednio to wylądowałam obok. Położna podłączyła mnie do ktg, była punkt 9 rano bo specjalnie popatrzyłam na zegar żeby wiedzieć ile będę podpięta. Odłączono mi kroplówkę i OD RAZU pojawił się potwornie bolesny skurcz i czułam chęć parcia. Położna zabroniła mi przeć i ja starałam się robić co tylko mogę by ignorować instynkt.

Położna biegała jak wicher po sali wszystko przygotowując między skurczami, bo gdy tylko zaczynał się skurcz musiała przytrzymywać swoją ręką główkę synka, odpychać ją i rozmasowywać mi szyjkę aby rozwarcie jak najszybciej postępowało. Nie było to ani trochę przyjemne. Przy pierwszym porodzie byłam z siebie dumna, że nie krzyczałam. Tym razem nie byłam w stanie powstrzymać krzyków. Ból był ogromny, w języku ludzkim nie ma określenia mogącego oddać jego skalę. Między skurczami szybko zadzwoniłam do męża mówiąc mu, że niestety tym razem nie będzie go przy porodzie, bo to już prawie koniec. Rozłączyłam się i położna oznajmiła, że jeszcze tylko dwa skurcze.

Pierwszy skurcz - ODDYCHAĆ!!! NIE PRZEĆ!!!!

Drugi skurcz - JEST PEŁNE ROZWARCIE! PRZEĆ!

Z jednej strony byłam szczęśliwa, że WRESZCIE mogę przeć, ale z drugiej ból wciąż był potworny ale chciałam mieć to już za sobą, bo przecież nie ma odwrotu. Tylko jedno parcie i koniec! Synek jest na świecie. Godzina 9:25. Położna z lekarką komentują, że maleństwo i nie wiedzą czy będzie 2kg. Szybko położyły mi go na brzuchu, rozmasowały, odcięły pępowinę, wyciągnęły z nosa śluz i jest pierwszy krzyk!! Wielki kamień spadł mi z serca. Zabrali synka do szybkiego badania, dopiero teraz zostałam odpięta od ktg, urodziłam łożysko, położna poinformowała, że nie nacinali ani nie pękłam. Lekarz podszedł z informacjami: waga 2050g, zdrowy chłopiec ale musi go zabrać do inkubatora żeby się nagrzał i odpoczął. Powoli lekarze zaczęli wychodzić z sali, ostatnia położna zawinęła synka w kocyk i jeszcze na moment dała mi go do przytulenia, włożyła do inkubatora i pojechała na intensywną terapię wcześniaków.

A ja zostałam na sali zupełnie sama... po dwóch godzinach położna pozwoliła mi wstać i coś zjeść. Sama przeszłam do łazienki wykapać się i ogarnąć. Jeszcze jakiś czas się ponudziłam, ponieważ ciągle kapała ze mnie krew więc położna wstrzyknęła mi w wenflon oksytocynę, która mnie powaliła ;) Wtedy zdałam sobie sprawę, że przy pierwszym porodzie to była właśnie oksytocyna po której zaczęłam rzygać.

Jeszcze pół godziny poleżałam na łóżku porodowym dochodząc do siebie i o własnych silach przeszłam na oddział noworodkowy, do tej samej sali w której leżałam z córką. Zostawiłam tylko torby przy łóżku i od razu poszłam zobaczyć się z synkiem.

Spędziliśmy w szpitalu 9 dni. Pojawiła się niewielka żółtaczka ale na szczęście obyło się bez naświetlania. Jedynym problemem jaki miał synek to nie trzymanie ciepła. Wyniki wszystkich badań miał prawidłowe ale lekarze nie chcieli za szybko wypuścić nas do domu w trosce o jego zdrowie. chcieli być pewni, że nagle jego stan się nie pogorszy.



Podsumowując sam poród: z jednej strony taki ekspresowy poród mniej męczy, po tych dwóch godzinach mogłam spokojnie iść do domu bo nie czułam wielkiego zmęczenia. Po pierwszym porodzie zemdlałam i musiałam dostać kroplówki i dopiero wieczorem miałam siłę zejść z łóżka żeby zobaczyć się z córeczką (również była na obserwacji ale nie intensywnej). Z drugiej strony ból był o wiele gorszy. Jednak to inaczej gdy ciało ma czas powoli i stopniowo przygotować się do porodu, wszystko toczy się w swoim tempie. Za drugim razem nie było na to czasu. Mój organizm jeszcze nie był gotowy ale nie było wyboru i trzeba było go maksymalnie pospieszać, bo dziecko ani myślało zaczekać. 6cm rozwarcia w 20 minut to nic przyjemnego.
 
Do góry