tygrysek235
mama Dawidka
Z L. znamy sie 7 lat..od poczatku byl moim dobrym kumplem, czasami cos tam miedzy nami zaiskrzylo, ale po krotkim czasie dochodzilismy do wniosku ze nie potrafimy byc razem(wlasciwie to bardziej ja do tekiego wniosku dochodzilam)...Prawie nic sie nie zmienialo - nadal czesto sie spotykalismy, chodzilismy do pubu, zwierzalismy sie sobie, mielismy partnerow..No wlasnie...Z moim bylym narzeczonym bylo mi bardzo dobrze, wiadomo zdarzaly sie o gorsze dni..Kiedy poszedl do wojska bardzo sie od siebie oddalilismy..ten czas wykorzystal chyba L. ciagle byl przy mnie i ktoregos dnia pomyslalam ze skoro jest takim super przyjacielem to moze i partnerem bedzie tez cudownym? Moze tym razem sie uda?
Na poczatku wszystko bylo pieknie...potem zaczelo sie psuc ale ja caly czas chcialam ratowac to co piekne...Zapragnelismy dziecka...bardzo szybko zaszlam w ciaze i bylismy szczesliwi.Wyjechalismyza granice( najpierw L. a po 2 miesiacach ja do niego dojechalam - bylam wtedy w 6 m-cu)...I to chyba tu wszystko zaczelo sie walic...coraz wiecej klotni, coraz mniej rozmow...Doszlo do tego ze czuje sie jak smiec..Bo przeciez to On jest najwazniejszy, najmadrzejszy..to On zarabia na nas pieniadze( co bardzo czesto mi wypomina), On rzadzi tymi pieniedzmi(ja nawet nie wiem ile ma na koncie)...Kaze mi isc do pracy (ok ja sama tez chce isc chociazby po to zebym nie musiala o wszystko zebrac - doslownie) ale jak go prosze o pomoc jakakolwiek( moj ang. jest slaby) to sie wypina...
Jego zdaniem nic nie robie tylko siedze caly dzien z d...w domu... nie docenia tego co zrobie tylko zawsze zauwazy ze czegos nie zrobilam( jak np. dziecko ma marudny dzien i nie posprzatam)...Kiedy przychodzi do domu liczy sie tylko komputer...
Nie potrafimy juz spokojnie rozmawiac - prawie kazda rozmowa konczy sie klotnia..dlatego najczesciej w naszym domu slychac...cisze albo dla odmianz krzyki - moje bo ja juz nie daje rady....
Wiem- na pewno ktos napisze: odejdz...Juz tyle razy probowalam ale nie potrafie..nie mam sily zebrac sie i odejsc...Z reszta kilka razy juz mu to mowilam to przez jakis czas bylo lepiej a potem znowu to samo...Ostatnim razem powiedzialze jak chce to moge wrocic do Polski ale bez dziecka, ze mi go nie odda...dla niego jestem histeryczka i robie ze wszystkiego problem...
ale nie mam tez sily tak zyc...To wszystko odbija sie na dziecku bo jestem bardzo nerwowa i mam starsznego dola - nawet juz nie cieszy mnie zabawa z malym...
Czuje sie jakby ktos wysysal ze mnie energie...nie chce mi sie zyc...Trzymam sie jakos tylko ze wzgledu na malego i mame...
A wiecie co mnie najbardziej dobija? Ze czesto po klotni albo po tym jak specjalnie robi mi na zlosc( sa to rzeczy, ktore wie ze mnie denerwuja i zeby mnie wkurzyc robi je specjalnie) przychodzi do lozka i jakby nic sie nie stalo niewinnym glosem mowi zebym go przytulila a jak tego nie zrobie to zaraz foch i ze ja go nei kocham...kto kogo? wlasciwie ja juz chyba nie wiem co to znaczy milosc...wypalily sie we mnie wszystkie uczucia- zostal tylko zal, bol i wstyd ze tak mi sie zycie ulozylo....
Na poczatku wszystko bylo pieknie...potem zaczelo sie psuc ale ja caly czas chcialam ratowac to co piekne...Zapragnelismy dziecka...bardzo szybko zaszlam w ciaze i bylismy szczesliwi.Wyjechalismyza granice( najpierw L. a po 2 miesiacach ja do niego dojechalam - bylam wtedy w 6 m-cu)...I to chyba tu wszystko zaczelo sie walic...coraz wiecej klotni, coraz mniej rozmow...Doszlo do tego ze czuje sie jak smiec..Bo przeciez to On jest najwazniejszy, najmadrzejszy..to On zarabia na nas pieniadze( co bardzo czesto mi wypomina), On rzadzi tymi pieniedzmi(ja nawet nie wiem ile ma na koncie)...Kaze mi isc do pracy (ok ja sama tez chce isc chociazby po to zebym nie musiala o wszystko zebrac - doslownie) ale jak go prosze o pomoc jakakolwiek( moj ang. jest slaby) to sie wypina...
Jego zdaniem nic nie robie tylko siedze caly dzien z d...w domu... nie docenia tego co zrobie tylko zawsze zauwazy ze czegos nie zrobilam( jak np. dziecko ma marudny dzien i nie posprzatam)...Kiedy przychodzi do domu liczy sie tylko komputer...
Nie potrafimy juz spokojnie rozmawiac - prawie kazda rozmowa konczy sie klotnia..dlatego najczesciej w naszym domu slychac...cisze albo dla odmianz krzyki - moje bo ja juz nie daje rady....
Wiem- na pewno ktos napisze: odejdz...Juz tyle razy probowalam ale nie potrafie..nie mam sily zebrac sie i odejsc...Z reszta kilka razy juz mu to mowilam to przez jakis czas bylo lepiej a potem znowu to samo...Ostatnim razem powiedzialze jak chce to moge wrocic do Polski ale bez dziecka, ze mi go nie odda...dla niego jestem histeryczka i robie ze wszystkiego problem...
ale nie mam tez sily tak zyc...To wszystko odbija sie na dziecku bo jestem bardzo nerwowa i mam starsznego dola - nawet juz nie cieszy mnie zabawa z malym...
Czuje sie jakby ktos wysysal ze mnie energie...nie chce mi sie zyc...Trzymam sie jakos tylko ze wzgledu na malego i mame...
A wiecie co mnie najbardziej dobija? Ze czesto po klotni albo po tym jak specjalnie robi mi na zlosc( sa to rzeczy, ktore wie ze mnie denerwuja i zeby mnie wkurzyc robi je specjalnie) przychodzi do lozka i jakby nic sie nie stalo niewinnym glosem mowi zebym go przytulila a jak tego nie zrobie to zaraz foch i ze ja go nei kocham...kto kogo? wlasciwie ja juz chyba nie wiem co to znaczy milosc...wypalily sie we mnie wszystkie uczucia- zostal tylko zal, bol i wstyd ze tak mi sie zycie ulozylo....