reklama
Forum BabyBoom

Dzień dobry...

Starasz się o maleństwo, wiesz, że zostaniecie rodzicami a może masz już dziecko? Poszukujesz informacji, chcesz się podzielić swoim doświadczeniem? Dołącz do naszej społeczności. Rejestracja jest bezpieczna, darmowa i szybka. A wsparcie i wdzięczność, które otrzymasz - nieocenione. Podoba Ci się? Wskakuj na pokład! Zamiast być gościem korzystaj z wszystkich możliwości. A jeśli masz pytania - pisz śmiało.

Ania Ślusarczyk (aniaslu)

  • Czy pomożesz Iwonie nadal być mamą? Zrób, co możesz! Tu nie ma czasu, tu trzeba działać. Zobacz
reklama

Opowieści z porodówek

Spróbuje opisać mój poród.
Przyjechaliśmy do szpitala w sobotę o 18, myślałam że zrobią badania i odeślą do domu, ale jednak przyjęli mnie na odział. Na oddziale dziewczyny zaczęły mi opowiadać co robią aby wywołać poród przerażenie było ogromne i nie mogłam zasnąć i w nocy zaczęły się skurcze tak co 30 minut nie za bardzo uciążliwe więc myślałam że to przepowiadające. W dzień nic się nie zmieniło zaczęły być częstsze, ale wmawiałam sobie że to tylko przepowiadające. Jak już wypadł czop poszłam do pielęgniarki powiedzieć jej że chyba się zaczyna podłączyły mnie do ktg gdzie już widać było regularne skurcze. Potem wzięli mnie na badanie i okazało się że mam tylko rozwarcie na jeden palec, dali mi jakieś czopki i podłączyli do kroplówki i ktg. Nagle się okazało że przy moich skurczach małemu zanika tętno. Pielęgniarka wzięła zapis i za chwilę przyszła z inf. że mam się szykować na porodówkę ze słowami że poród i tak się dzisiaj zakończy tylko nie wiadomo jak. Więc ja z przerażeniem poszłam za nią. Tam znowu podłączyli mnie do ktg i przyszło dwóch lekarzy aby przebić mi wody płodowe ból ogromny no i już było rozwarcie na trzy i pół palca. Skurcze bolesne jak cholera ponieważ musiałam leżeć. Mężowi kazali inf. jak małemu będzie zanikać tętno oczywiście zanikało przy każdym skurczu, więc nadeszła decyzja o cesarce oczywiście podpisałam dokumenty i zawieźli mnie na salę operacyjną po drodze jeszcze złapały mnie skurcze i jak anestezjolog znieczuliła mnie to w sekundę wszystkie cierpienia odeszły. No i po chwili wyciągnęli Franka i co się okazało był owinięty pępowiną. Na szczęście szybka decyzja lekarzy i mój synek urodził się zdrowiutki i jak to określili z rozwiniętymi płucami, bo tak strasznie płakał. Potem szycie i powrót na odział i tam dopiero zobaczyłam tak naprawdę mojego synka.


Pewnie od razu po porodzie więcej bym napisała ale siły brak, a teraz to już troszkę zapomniałam, ale ból pamiętam i nie wiem czy zdecyduje się na drugie dziecko, bo i wiem jak boli naturalnie i wiem jak to jest po cesarce, dla mnie to masakra.
 
reklama
To i ja spróbuję opisac swój poród:)

Zaczęło sie od tego, ze stwierdzili u mnie w niedziele, dokładnie 16,01 małowodzie, to był dzień terminu porodu. Kazali mi wrócić do domu i w poniedziałek przyjechać z torba, mieli zadecydować czy mnie zostawia w szpitalu. Takt też się stało. Poinformowali mnie, ze jak się sama akcja nie rozkręci, to beda mi wywoływać poród. W dniu zapisu miałam rozwarcie na 1 cm, ale szyjka była cały czas nieskrócona, z tymże pojawiły sie jakieś bóle. W poniedziałek wieczorem zapytali mnie czy zgadzam się na wywoływanie, chociaż plan miał być taki, że to będzie we wtorek rano. Ja miałam co do tego wątpliwości, wołałam jednak poczekać do rana. Wiec tak, też zrobili. I chyba słuszną podjęłam decyzje, bo złapały mnie nieregularne skurcze w nocy i okazało się, że szyjka skróciła się i było rozwarcie na 2cm. O 7 rano 18.01 podpięli mnie do oksytocyny i dopiero po półtorej godziny zaczeły się nieregularne skurcze, mąż przyjechał i zaczął liczyć, było średnio co 5 i co 3 min. Oczywiście wydawało mi się, że sa bolesne w dodatku były krzyżowe. Skorzystałam z wanny i ciepłej kąpieli i to przyniosło ulge. Ale jazda dopiero zaczeła się poźniej, bo były coraz mocniejsze i dłuższe i wtedy dopiero zaczęło naprawdę bolec!!! Z bólu zwymiotowałam... I tu jestem wdzięczna położnej, bo zadbała o to, żeby mi podali zzo. Między czasie przyszła lekarka, która z wielką łaska zgodziła się na poddanie zzo, bo zaczeła wymyślać, że nie ma zapisu KTG. Przyszli anestezjolodzy a ona ich odesłała z powrotem. I tu połozna wykazała się i jeszcze raz i zainterweniowała. Podali mi znieczulenie i ból nie minął, ale ulga była duża. Dziewczyny, gdyby nie to znieczulenie, nie wiem czy byłabym w stanie dalej przeć, było mi słabo, niedobrze, okropnie bolało w krzyżu. Uważam, że każdej kobiecie to powinno być podawane standardowo. Poza tym wszędzie mówią, że podaja przy rozwarciu 4-5 cm, mnie podali prz 6 cm rozwraciu i jak widać da się. Po czym po kilku skurczach akcja zaczęla się rozkręcać błyskawicznie, pojawiły się parte i po 4 parciach o godzinie 12.10 urodziła się Alusia:) Ja oczywiście krzyczałam, ale dlatego, że tak było mi łatwiej. Mąż mnie trzymał za rękę i to tez duzo mi pomogło. Ważne dla mnie był ten moment, że położne wspierały mnie i dodawały otuchy kiedy parłam. Alunia była owinięta 2 razy pępowiną i co najważniejsze, kiedy połozna przekłuwała mi pęcherz, okazało się, że nie było w ogóle wód płodowych!!! I dziękuję Bogu, że lekarze szybko zainterweniowali i nie chcieli czekać dłużej i zwlekać z porodem, bo niewiadomo jakby się to skończyło!!! Ala miała sine rączki i stópki po urodzeniu, przez brak wód. Przez to Alunia dostała 9 punktów. Nie nacinali mnie, pękłam troszeczkę. Chociaż założyli mi kilka szwów, bo podobno mam delikatna śluzówkę i szyjkę i się nie chciało zaszywać. Szycie nie należało do przyjemnych, ale dało się wytrzymać. Łożyska nie rodziłam, położne same wyciągnęły.

I to prawdą jest, że po porodzie nie pamięta się tego bólu, chociaż tak trudno w to uwierzyć, kiedy się nigdy w życiu nie rodziło...Naprawde myśli sie tylko o tym szczęściu jakie ma się już przy sobie:)
To tyle mojej historii...
 
Mój poród wyglądał następująco:)

Wszyscy tak kazali wytrzymac do stycznia i udalo sie:) 1 stycznia o 7 rano odeszly mi wody, baardzo duzo, obudzilam szybko chlopaka i pojechalismy do szpitala. Po drodze wody znowu mi odeszly, na izbie przyjec tak samo, nie wiem skąd tyle tego bylo! Na Izbie przyjec byla niezbyt mila pani ale naszczescie juz jej potem wiecej nie zobaczylam, troche trwalo wypisywanie tych papierkow i potem juz trafilam na oddzial i zostalam podlaczona pod KTG na 40 min, nie mialam zadnych skorczy ani rozwarcia wiec zostawili mnie w szpitalu. okolo poludnia zaczely mnie lapac lekkie bole krzyzowe ale dalej brak rozwarcia. Dostalam za to antybiotyk dlatego ze wody szybciej mi odeszly, ale akcji porodowej nadal nie bylo. Ok 19 jak moj chlopak juz pojechal bole zaczely byc coraz mocniejsze,wytrzymalam jakos do 22 i poszlam do pielegniarek - kazaly mi spac bo stwierdzily ze urodze rano i musze byc wypoczeta, ale tak strasznie mnie bolalo ze daly mi zastrzyk i tabletke zebym spala. Jednak o 23 dalej nie spalam mimo tych lekarstw ktore dostalam a o polnocy mialam juz tak silne bole ze zabrali mnie W KONCU na porodowke. Mialam silne skorcze ale brak rozwarcia, wymeczylam sie tak niestety do drugiej, polozne kazaly mi tylko gleboko oddychac a ja czulam ze musze juz przec, wiec powolutku zaczelam przec i w miedzyczasie dostalam kroplówke na rozwarcie. Potem juz akcja rozkrecila sie na dobre:) Zdążylam jeszcze zadzwonic po chlopaka i o 2.30 razem juz patrzylismy na naszego synka:) niestety bylam nacinana ale mialam tylko 3 szwy, łożyska nie rodzilam, polozna sama wyciągnela. Szycie wogole mnie nie bolalo, nacinanie krocza rowniez, wogole tego nie czulam:) Jak juz urodzilam synka od razu zapomnialam o tych bolach krzyzowych, cieszylam sie ze jest juz po wszystkim:)
 
no więc tak...
20 stycz tak od 7 zaczęły sie żdkie skurcze, badanie o 10, rozwarcie małe,obserwacja, potem ok 12 ktg tam tętno zaczęło wariować i skakać i się silniejsze bole pojawily nawet 100%, wtedy mówie do mamy, że czuję, że dzis na wieczó pojdę na porodówkę, ok 14 powtorne ktg juz lepsze, ale bole nieregularne, potem pochodzilam z mężem, bóle silniejsze, smieję się do niego, że po kolacji idę rodzić, kolacja, prysznic, moje bóle silniejsze co 5-7 min, obchód, badanie, 3 cm, na porodowke po 20, tam zaraz badanie, 5 cm, ale tętno dzidziusia skacze, bujanie na piłce, ktg , tętno skaczące od 130 do 200, ja w panikę,moje ciś 170/100, kroplówka, nic, wizyta 4 lakrzy i debata, zasatrzyk jeden, drugi, nic, postanowili uspuścić wód, tętno ok, ale ból nasiliły sie do 1-2 min, tramal zastrzyk, 30 min w wannie, bóle silne, po wyjściu z wanny bóle parte, rozwarcie 9 cm, ale głowka wysoko, pelne rozwarcie, lekarz i położna pomagają naciskając brzuch, o 01,15 na świat przychodzi Antoś:)
 
Zaczęło się od tego ,że miałam już dość chodzenia w dwupaku, więc w środę wieczorem wysłałam męża po ananasy, sok ananasowy, kiwi...ponoć wywołują skurcze :) Zjadłam i wypiłam to wszystko, potem skorzystałam z waszej rady odnośnie masowania sutków- wcześniej efektów nie było, więc myślałam,że znowu cisza będzie :nie powiem:
O 12 w nocy obudziły mnie jednak mocne skurcze, poszłam się kąpać i nie przechodziły...byłam zła ,że się tak pospieszyłam, bo chciałam małą jeszcze na dzień babci i dzadka wyprawić ...i udało się. Rano odszedł mi czop, a koło 12 byłam już w szpitalu, lekarz stwierdził sączenie wód płodowych i prawie zerowe rozwarcie :marzyciel:
Zabraliśmy rzeczy na salę przedporodową , potem wenflon, kłuły mnie 4 położne i żadna nie potrafiła założyć wenflonu :(. Dopiero anastezjolog założył :: Podłączyli mi oksytocynę i skurcze się rozkręciły. O 17 mąż pojechał do domu, miał wrócić po 19. O 18 zrobiło mi się bardzo zimno i poszłam pod prysznic. Długo do mnie nikt nie przychodził, bo akurat poród był. Potem nagle zrobiło mi się bardzo słabo, ciemno przed oczami i skurcz trwał cały czas bez końca. Myślałam,że się przekręcę. Dotarłam jakoś , prawie na czorakach do drzwi i zawołałam pomoc. Okazało się ,że oksytocyna leciała ciurkiem, była puszczona na full, a miało być tylko 5 kropel na minutę.Małemu też tętno spadło do 95 :wściekły: Odłączyli mnie od oksytocyny, a ja błagałam o znieczulenie, było już 6 cm rozwarcia.Dostałam znieczulenie, niestety zapomnieli mi powiedzieć żebym nie ruszała nogami i znieczuliło mi połowę ciała, okropne uczucie :[
Potem już położna mnie goniła, fotel, piłka. Czułam mocne skurcze, ale nie czułam wogóle parcia. Położna zawołała całą ekipę....10 osób :wściekły:...ja leżę i na skurczu w ogóle parcia nie czuję. Wszscy się denerwują, bo dzieciak się męczy, lekarz mnie ochrzanił,żebym wyparła w końcu to dziecko, a ja do niego ,że co on myśli ,że ja nie chcę??? Przecież nie czuję parcia wogóle. Na skurczu skupiałam sie z całych sił,żeby ten mały wyszedł w końcu, ale to było takie wymuszone parcie. Położna mnie nacięła. Lekarz zaczą coś mówić o vacuum i cesarce, myślałam,że spanikuję zaraz.Poprosiłam lekarza,żeby mi pomógł wypchnąć dziecko przez brzuch. I na skurczu wreszcie mał wyskoczył, ale do połowy *;:, a lekarz na to no wiedziałem ,że tak będzie :[. Ale ja zaparłam się ostro i wypchnęłam małego :marzyciel:
Poród gdyby postępował naturalnie, wyglądałby zupełnie inaczej, a tak przez tą oksytocynę o mało co nie straciłam przytomności i byłam wykończona.Najważniejsze,że wszystko dobrze się skończyło. Mały jest z nami i kocham go nad życie :)
 
A moja opowieść będzie długa, długa - i z przygodami :-D

17 stycznia - zgodnie z zapowiedzią o 10 rano wsiadamy z tobołami do samochodu i jedziemy do mojego upatrzonego szpitala. Wchodzę na oddział zapytać, co będą - i czy w ogóle coś będą - ze mną robić. Panie położne, dowiedziawszy się, że mam założony szew, ciężko zdziwione są, co to jest w ogóle, okazuje się, że w tym szpitalu się tego nie praktykuje, bo oni zakładają i zdejmują tylko pessary, odsyłają mnie do poradni przyszpitalnej, żeby mnie obejrzał jakiś lekarz - a ja oczywiście mam w nosie jakieś czekanie w kolejce do poradni, bo jestem optymistycznie nastawiona, że mają mi zdjąć szew i ja zaraz rodzę dziecko :-) No więc pakujemy się do samochodu i dawaj do drugiego szpitala - tym oto sposobem znalazłam się tam, gdzie i teraz Eevciaa :-)

Po przyjeździe do drugiego szpitala - godzina 11 - wchodzimy na IP, a tam megakolejka... Uczulona na czekanie w kolejce Giovannessa pędzi na oddział położniczy (przy okazji - służbowym przejściem, ochrzanili mnie za to :-) ), gdzie na szczęście spotyka od razu znajomą położną, która leci z kartą ciąży prosto do ordynatora, tatusia wysyła z góry na IP, żeby załatwił formalności bez kolejki, ja wskakuję w szlafroczek i odbywają się typowe czynności - ktg, macanko itp. Szyjka skrócona, decyzja ordynatora - zdejmujemy szew. Po 5 minutach mojego jęczenia szew zostaje zdjęty przez miłą panią doktor, 2 cm rozwarcia - no i czekamy na zwiastuny porodu (poprzednio do godziny po zdjęciu szwa). Czekamy, czekamy, jemy obiad... w końcu tatuś odjeżdża do domu...
Około 15 pytają, czy coś się dzieje. Nic. No to idzie pani na testy. No to idę.
Testy to leżenie na porodówce pod ktg, szczypanie się - za przeproszeniem - po cyckach i obserwowanie, jak się rodzą cudze dzieci :-D
Po godzinie nic nie wykazującego zapisu ktg wracam na salę, gdzie nudzę się aż do rana...

18 stycznia - rano decyzja ordynatora: Panie (ja i sąsiadka z pokoju) pod kroplówkę. Spakowałyśmy się więc grzecznie i maszerujemy. Było fajnie, tylko zmiana miejsca, leżałyśmy sobie pod kroplówkami na porodówce i opowiadałyśmy różne bzdety - jak w pokoju od poprzedniego dnia. Kroplówa schodzi cała, na ktg ani jednego skurczyka - ani u mnie, ani u sąsiadki... U mnie nadal 2 cm rozwarcia. Złazimy z łóżek i pędzimy na obiad - ponieważ w związku z planowanymi kroplówkami nie dostałyśmy obydwie śniadania... :-) A potem do wieczora leżymy w łóżkach i się nudzimy, przy czym sąsiadka zaczyna okropnie kaszleć i "rezygnuje" na razie z rodzenia, bo wyobraziła sobie, jak to będzie, jak będzie musiała kaszlnąć już "po"... :-) Przy czym lekarz każe jej (w sumie mężowi) kupić sobie syrop na kaszel - ale to już taki mały poboczny szczególik :-D

19 stycznia - sąsiadka się dusi, obydwie się nudzimy, latamy po schodach i takie tam różne... Rano ordynator nie mówi nic, więc kiedy dzwoni moja mama z pytaniem, czy może do mnie wpaść, odpowiadam: pewnie, posiedzimy na korytarzu, kawy z automatu się napijemy :-) Ale następuje nagła zmiana planów, bo wzywają mnie do gabinetu zabiegowego, gdzie ładują do mnie jakąś ponoć super skuteczną tabletkę dopochwową - a po niej mam 2 godziny leżeć w łóżku. No to leżę i się nudzę, na szczęście wpada zapowiedziana mama i trochę mi rozbawia atmosferę. Oczywiście - w kwestii porodu nie dzieje się nic, przy zakładaniu tabletki 2 cm rozwarcia...
Ok. 11.50 wzywają mnie na ktg - do sprawdzenia, czy coś ruszyło po tej tabletce. Uprzedzam położną, że tylko jeszcze wstąpię do ubikacji, bo dwie godziny leżałam i muszę, oczywiście ta między pokojami akurat zajęta, pędzę przez korytarz na drugi koniec do tej dla odwiedzających, wpadam tam - i CHLUP :-D :-D :-D Chociaż bez słynnego "pyk", to wątpliwości nie było ;-) Na ktg wychodzą skurcze na 50 co 3 minuty - dla mnie szok, bo nic nie czuję. No, ale pora zebrać się i pakować znów na porodówkę :-)
Po drodze traktem porodowym wysyłam smski - do tatusia, który akurat zapytał, co mi przywieźć na obiad, do mamy, która nie zdążyła jeszcze za bardzo wyjść z tego szpitala, no i do Malutkiej :-D

Na sali przedporodowej - 2 cm rozwarcia, wody się leją, lewatywka, jakieś 7 razy klopik, prysznic, klopik, prysznic itd. W międzyczasie odbieram smsy od zdenerwowanego tatuńcia typu "już jadę", "zaraz będę" i w końcu ok. 12.50 "już jestem" :-) Wychodzę do niego na korytarz, położne pytają, czy poród będzie rodzinny, wysyłają tatusia po seksowne niebieskie ubranko, po czym pokazują mu "POKÓJ, W KTÓRYM TATUŚ MOŻE ODPOCZĄĆ, JAK SIĘ ZMĘCZY PORODEM" :-D
Ja padam ze śmiechu - przy czym chyba z tego śmiechu zaczynam wreszcie czuć jakieś skurcze. Ale wysyłają mnie jeszcze do pokoju po akt uznania dziecka, bo jest potrzebny, chociaż już wszystko popisane - więc lezę na tą salę, sąsiadka się cieszy, że przyszłam na obiad, a już na pewno nie dostanę - w końcu docieram na salę porodową ok. 13.20.
Każą mi spacerować. Spacerujemy sobie z tatusiem, który na moją prośbę wyciąga telefon ze stoperem i zaczyna liczyć skurcze. Jest dokładnie 13.42 - i nagle szok - łamie mnie w pół, zginam się pod parapetem na korytarzu, dopełzam do sali i wołam do położnych, że już nigdzie nie będę spacerować. Siedzę sobie na fotelu przygotowanym dla zmęczonego tatusia :-)

Szybkie badanko, każą mi skakać na piłce. Pytam, ile jest rozwarcia, położna mówi - tyle samo. Ja mam przed oczami całe życie, bo boli jak nigdy, a tu zero efektów... Siadam na piłce, jeden podskok i mam dosyć, siedzę sobie tylko na niej, opieram się głową o łóżko, a kochane panie położne jak gdyby nigdy nic - wychodzą i mówią: Jak będzie pani czuła parcie, to proszę nas zawołać... w tym momencie pomyślałam, że żarty sobie robią ze mnie, jakie parcie przy dwóch centymetrach??? Wyszły, a ja nagle CZUJĘ PARCIE... tatuś leci po nie, kładą mnie na łóżko, które okazuje się być źle złożone po poprzednim porodzie i coś tam nie mogą rozłożyć, ja uparcie twierdzę, że już z niego im nie zejdę, wszyscy kombinują, co z tym łóżkiem, w międzyczasie i zamieszaniu lekarka sprawdza rozwarcie i woła: przyj, przyj - ja ciężko zdziwiona, co mi każe przeć, wariatka, jak ja mam 2 cm rozwarcia, zgłupiała czy co - ale coś tam prę mimo że generalnie nie czuję skurczów partych, a tylko samo ciśnienie - i nagle SŁYSZYMY PIĘKNY WRZASK - który z każdym dniem jest coraz mocniejszy, tak notabene ;-)
Okazuje się, że parłam 5 minut - bez skurczy - i sobie wyparłam :-)

Bartuś na moim brzuchu, tata obok, ja beczę i pierwsze, co zauważam, to to, że ma strasznie długie paznokcie :-D

Łożysko się rodzi nie wiem kiedy, byłam zajęta paznokciami, ale szycia już nie dało się przeoczyć - nie byłam nacinana, ale jednak faktycznie to dla mnie za duże dziecko i potargało mnie w środku... może to tymi pazurami... :-) Tatuś namiętnie wysyła smsy, ja jęczę przy czyszczeniu (ponoć koniecznym i obowiązkowym po czwartym porodzie) i przy szyciu - a potem wywożą mnie na salę poporodową i siedzimy tam już wszyscy, dokładnie się obserwując - a nawet zaliczamy pierwsze karmienie.

I żyli długo i szczęśliwie, a Bartuś od tej pory nie rozstaje się z cyckiem, aż dziwne, że dał mi tyle czasu, żebym mogła to wszystko napisać :-D
 
W końcu znalazłam trochę czasu więc podzielę się moją opowieścią.
Jak już wspominałam kiedyś święta w tym roku spędziłam w szpitalu ze względu na gestozę. W wigilię złapały mnie skurcze co 3 minuty jak podpięli mnie do ktg okazało się że dzidzusiowi spada tętno więc szybko przenieśli mnie pod inny aparat ktg ale na tym drugim okazało się że wszystko jest ok a pod koniec dnia skurcze minęły czyli były tylko przepowiadającymi. Dzień po moim terminie byłam na usg u mojeo gina podczas którego tętno maleństwu bardzo spadło ale przy dalszym badaniu wszystko się wyrównało. Gin kazał mi się zgłosić za 4 dni do szpitala na wywoaływanie. W piątym dniu po terminie pojechałam na IP pewna że w tym dniu najdalej w następnym urodzę. Okazało się jednak że zostałam przyjęta na patologię i miałam spokojnie czekać aż się wszystko rozkręci bo ordynator stwierdził że jeszcze jestem niegotowa a ciąża na pewno jest młodsza. Ja tak się zestresowałam tym leżeniem na patologi że w tym samym dniu posączyły mi się wody. Poszłam do położnej żeby jej to powiedzieć to mnie wyśmiała że pewnie to nie były wody a jak zgłosiłam to lekarzowi na obchodzie to kazał mi tylko obserwować wkładki. Na następny dzien przyjechał do mnie mój gin mimo że nie miał dyżuru, zapytał czy miałam robione usg, ja mu na to że oczywieście że nie, więc wpisał mi do karty usg na poniedziałek czyli na 4 dzień mojego pobytu w szpitalu. Codziennie podczas ktg wychodziło że mały ma bardzo niskie tętno, zawsze w granicach 110-120 ale lekarze utrzymywali że mam spokojnie czekać aż samo się zacznie. W poniedziałek zrobiono mi usg na którym wyszło że ilość wód jest przy dolnej granicy (czyli jednak w piątek posączyły się wody). Po poniedziałkowym ktg jak wychodziłam z zabiegówki usłyszałam rozmowę położnych że nie podoba im się zapis tętna. We wtorek moja mama pojechała do ordynatora żeby z nim porozmawiać bo mnie wszyscy zlewali a ja już poważnie bałam się o maleństwo, jednak ordynator stwierdził że wszyytsko jest w najlepszym porządku, tętno jest ok i ilość wód też. W środę o 1 w nocy chwyciły mnie skurcze, na początku znośne póżniej już coraz mocniejsze. O 6 rano zrobiono mi na patologii zapis ktg na którym skurze się zarejestrowały o 8 wysłano mnie na porodówkę. Na porodówce podpięto mnie znów do ktg ale tam się skurcze nie zarejestrowały chociaż ja się już zwijałam z bólu, rozwarcie robiło się bardzo powolutku. Chciano mnie odesłać z powrotem na patologię, całe szczęście w tym dniu miał dyżur mój gin. Mówię mu że mam skurcze ale one się nie rejestrują. Rozpoczęła się walka słowna na porodówce między moim ginem a ordynatorem, ponieważ ordynator upierał się że ciąża jest młodsza i mają mnie odesłać a mój gin twierdził że termin jest dobrze wyliczony i że mają mi podać oksytocynę. Stanęło na tym że moj gin miał mi zrobić usg dopplera żeby sprawdzić dokładnie wszytkie przepływy. Na usg wyszło że ilość wód jest już za mała, gin zadecydował o podaniu oksy. Po podłączeniu oksy i podpięto mnie jeszcze raz pod ktg i w tym momęcie skurcze wychodziły już ewidentnie porodowe chociaż oksy dopiero zaczęło lecieć. Po dwóch minutach zapisu położna wezwała pediatrę. Pani pediatra tylko zerknęła na zapis i usłyszałam hasło "robimy cesarkę zgadza się pani?" Zrobiło się nagle takie zamieszanie że nie wiedziałam co się dzieje. Z każdej strony coś ze mną robili, podsuwali tony papierków do podpisania, pani anestezolog robiła ze mną wywiad a ja cały czas męczyłam się ze skurczami co 2 minuty. W przeciągu 5 minut leżałam już na sali operacyjnej. Anestezjolog nie miała czasu żeby podać mi standardowego znieczulenia używanego przy cesarce, dostałam ogólne żeby było szybciej. Po kolejnych 8 minutach nasz Kamilek był już na świecie. Na szczęcie był cały i zdrowy dostał standardowe 10 pkt Apgar. Kiedy doszłam do siebie przeczytałam na mojej karcie powody wykonania ceesarki: 1- zagrażające wewnątrzmaciczne obumarcie płodu, 2 - ciąża po terminie. Mały miał od ponad miesiąca owiniętą pępowinę wokół szyji, dlatego miał takie niskie tętno na zapisach ktg, przestał też rosnąć dlatego ordynatorowi wydawało się że ciąża jest młodsza. Jak sobie uświadamiam że tak mało brakowało a nie miałabym mojego szczęścia przy sobie ogarnia mnie rozpacz. Lekarze dawno mogli zareagować na te moje zapisy ktg, ale jak zwracałam im uwagę to wszyscy mnie ignorowali. Dziękuję Bogu że tak to się skończyło ale na zawsze pozostanie to w mojej pamięci.
 
No ja to za wiele do opisania nie mam ale co mi i tam :)

Wtorek 25.01 położyli mnie do szpitala, podejrzenie - zatrucie ciążowe. Wyniki były bardzo złe.
Środa 26.01 - powtórne badanie krwi - wyniki beznadziejne, idziemy na USG - Tycjan ma niby 3600, pępowina w dobrym stanie, przepływy w główce również więc nie spieszymy się z cc :)
27.01 - całą noc jak od dwóch tygodni odchodzi śluz z krwią, nic dziwnego u mnie prawda? Godz. 5 - pierwszy słabiutki skurcz i tak do godz. 8 co 5 minut, słabizny jak od dwóch tygodni :) Przychodzi gin i mówi, że jeśli dziś będą złe wyniki to zostaję a jak dobre to puści mnie do domu, ale mam wejść na krzesełko, co mnie zbada jeszcze :)
Idę o 9 na badanie - gin się śmieje i mówi - "dziecko, Ty rodzisz, 7 cm rozwarcia, proszę podać oxycotynę, zapraszam na porodówkę" a ja na to, że od rana mam skurcze, ale takie słabe że wstyd było o nich wogóle wspominać :)
Położna mówi, abym poszła sobie wziąść prysznic i idziemy na porodówkę. Poleciałam, dzwonię do męża bo przeciez ma zdążyć...lecę pod prysznic i idziemy na porodówkę.
Położna mówi, że chwilkę jeszcze muszę zaczekac na kroplówkę bo ma poród kleszczowy a ja po podaniu oxy muszę szybko urodzić ze wzgl. na gestozę i cukrzycę. O 10:20 podłącza mi kroplówkę, leżę na boku. Czekam na męża, nagle puka do drzwi, zdążył :) ufff... siada przy mnie i nagle, po ok. 5 minutach pierwszy skurcz... aż staciłam oddech taki silny, myślę sobie "bez jaj no taki silny od razu niemożliwe" nic więc nie zgłaszam bo nie chcę delikatnej księżniczki z siebie robić. Za chwilkę kolejny, wbijam sie paznokciami w męża ręce i dziękuję mu że zdążył i jest przy mnie. Akcja się rozkręca, skurcze są straszliwe po tej oxycotynie. Przy każdym dziękuję mężowi, że jest przy mnie i że bez niego nie dałabym rady i mówię, że go bardzo kocham i muszę to wytrzymać bo zaraz będziemy mieli naszego kochanego synka, sama staram się pocieszyć. On na to, że nie wie czy wytrzyma, że wolałby za mnie tam leżeć, że nie może patrzeć jak cierpię - ale zostaje :) Położna bada i mówi, że mam 8 cm. Za chwilkę wraca bo zaczynam już sapać przy bólach, są straszne, bada - pełne rozwarcie. Proszę, czy mogę zejść z łóżka bo nie wyrobię ciągle na boku- nie da się bo mogę urodzić na podłogę :) Salowa pędem przygotowuje maszyny, odsysarkę, lampy itp. Mam kolejny skurcz, położna sprawdza czy główka schodzi i w tym momencie pęka pęcherz, woda tryska jak z fontanny, położna, salowa, moje skarpetki są całe mokre :) Położna woła lekarza, też się nie spodziewał tak szybko. Mówi, że dwa skurcze i rodzimy, niech tylko główka zejdzie. Te dwa skurcze są masakryczne, ale nie uciekłam :) Położna mówi - "na kolejny skurcz przemy" i wtedy u mnie zapaliła się czerwona lampka " ja pierniczę - kolejny skurcz, ja tu sfiksuję" więc pytam ją "a mogę bez skurczu? już teraz?" ona i lekarz się śmieją - "no spróbuj sobie" i prę bez skurczu, raz, drugi, trzeci i widzę naszego kochanego synka w jej ręcach, jestem w szoku!!! Była godzina 11:15 czyli poród trwał 55 minut :) Położna mówi, że jest duży, jakieś 4 kg ale jest długi i "zgrabny". Nie wiem co robił mąż bo byłam rozanielona widokiem małego, podobno mnie przytulał i całował po głowie.
Tycjan ląduje na moim brzuchu, jest piękny :) Biorą go na badanie, mierzenie. Położna szyje mnie, na zewnątrz po prawej 4 szwy, po lewej 2 szwy, i 1 szew wewnątrz na dole. Potem jedno parcie i mamy łożysko, położna mówi że było już nieładne ale jest całe i jest ok. Podają mi jeszcze jakiś zastrzyk na obkurczanie. Wracamy na salę :)

Przynoszą mi po 2 godz. małego i mówią, że cukry na razie w normie i wszystko jest dobrze, jestem bardzo szczęśliwa :)
Nie potrafię opisać swojego szczęścia, do teraz nie mogę się napatrzeć na mojego upragnionego, ukochanego synka :)

Później przy obchodach lekarze się śmiali ze mnie "to ta Pani z ekspresowego porodu co parła bez skurczów" :)

Wyniki moje również były ok, morfologia świetna więc dzisiaj wróciliśmy cali i zdrowi do domku :)
 
Ostatnio edytowane przez moderatora:
To teraz na mnie kolej ;)
24.01 stawilam sie w szpitalu tak jak zalecila mi ginka, ze wzgledu na to, ze wody plodowe mialam na granicy normy i bylam juz 3 dni po terminie.
Polozyli mnie na oddzial i przez caly dzien robili badania, okazalo sie , ze wod mam znow mniej, ale jeszcze nie jest tragicznie, a reszta badan wyszla dobrze, zbadali , ze wody plodowe sa czyste , na ktg nic nie wyszlo, no i wieczorem lekarze stwierdzili, ze z wywolywaniem jeszcze poczekamy, przynajmniej z dwa dni. Troche bylam rozczarowana, bo wiadomo,ze nikt nie chce lezec bezczynnie w szpitalu, no ale jak mus to mus.
We wtorek rano 25.01 obudzilam sie i czulam , ze brzuch boli mnie jak na miesiaczke i brzuch dretwial mi czesciej niz zwykle, ale nic poza tym. Wzieli mnie na ktg i oczywiscie zadne skurcze wieksze sie nie zapisaly, ale tetno corci obnizylo sie pare razy. No i lekarze stwierdzili ze raczej wczesniej bede miala wywolywany porod, ale szczegolow nie podali. Wrocilam do swojego lozka , zaczelam jesc spoznione sniadanie/bo nie powiedzieli, ze nie moge ;)/ i w miedzyczasie rozmawialam z biala ;) Tuz po naszej rozmowie , kolo godz. 9 przyszla pielegniarka i mowi, ze mam juz nie jesc , tylko jade na test oksytocynowy . I ze mam sie nie pakowac, bo byc moze wroce na oddzial.
Lekarz poweidzial, ze teraz zrobia test i zobacza jak reaguje i w razie to na noc zaloza mi jakis balonik a na drugi dzien rano wywolywanie.
Podlaczyli mnie do kroplowki i ktg, sprawdzili rozwarcie , bylo na 1.5 cm /czyli od trzech tygodni sie nie zmienilo/ i czekalam. Juz gdzies po 20 minutach mialam silne skurcze , regularne co 2-3 minuty. Po godzinie sprawdzili mi rozwarcie i bylo na 3 cm, skurcze ciagle silne i regularne, wiec powiedzieli, ze akcja sie rozkreca i juz zostaje na porodowce :) Zadzwonilam do meza, zeby przyjechal, zajelo mu to godzine, ja w tym czasie mialam lewatywe ;) , ktora nie byla taka zla jak myslalam ze bedzie ;) Wrocilam na lozko, niestety musialam byc caly czas podpieta i nie moglam chodzic. Znacznie gorzej znosi sie skurcze jak sie lezy na lozku, masakra wrecz... Maz przyjechal kolo 11, juz wtedy bol zaczal byc ledwo znosny, ale dawalam rade... O 11.55 zbadali mnie i wyszlo ze mam 7 cm rozwarcia, przebili pecherz plodowy /bo jeszcze nie chcial sam peknac ;)/ i wtedy myslalam ze skonam z bolu... Cos okropnego /i tu potwierdzam , ze porod wywolywany boli bardziej/ .
Ledwo przebili te wody , zaraz sprawdzaja a tu juz 9 cm, po czym ja krzycze ze parcie czuje, polozna sprawdza i mowi ze zaraz przemy, no i przyszedl skurcz i ona krzyczy ze mam przec , no to pre, ona mowi ze juz glowke widac, ja sobie mysle jak to juz? /z synkiem dwie godziny parlam zanim uslyszalam ze glowke widac ;)/ i przy nastepnym skurczu jak juz parlam to Anastazja sie urodzila :) Byla 12.22 , czyli od 7 cm rozwarcia, do urodzenia Nastusi minelo 27 minut :) I tak to wyszlo, stalo sie tak szybko , ze ja nie moglam uwierzyc ze to juz... Bol byl straszny /duzo silniejszy niz przy porodzie z synkiem/, ale na szczescie krotko to trwalo... II faza porodu trwala 7 minut :) Wszyscy sie smieli, ze ostatnia na porodwke przybylam /jeszcze dwie dziewczyny mialy wywolywany porod/, a pierwsza urodzilam :)
 
Ostatnia edycja:
reklama
I ja dołączam się z moim opisem:)
24.01 jeszcze nic nie zapowiadało się na jakikolwiek poród, cały wieczór przsiedziałam na piłce, a tu tylko twardnienie brzucha, więc jak co wieczór poszłam spać. Koło 12 w nocy zaczęły mnie budzić pobolewania brzucha, ale niereguralne i spałam dalej. o 3 w nocy poczułam swój pierwszy prawdziwy skurcz i od razu kibelek, skurcze były od razu co 3 minuty, doczekaliśmy do 5 rano bo wciąż nie wierzyłam że to może już:) w między czasie prysznic i po prysznicu decyzja- jedziemy. Na IP dotarliśmy ok 5.30 Przyszła położna papierki powypełnialiśmy i na górę na pordówkę. Mąż poszedł się przebrać a a mi położna badała rozwarcie i mówi 4 cm:szok:, np to ja zdziwiona bo myślałam że pewnie zero. A tu niespodzianka:), potem lewatywaka i na porodówkę. Spacerowałam z m po korytarzu, tam i spowrotem skurcze były uciążliwe bo oprócz bóli podbrzusza i krzyża bardzo bolały mnie biodra paraliżowało mi nogi.( po pomiarach stwierdzili że jestem na dolnej granicy jeśli chodzi o miednicę, no ale spróbujemy sn) Akurat o 7 była zmian i przyszła nowa położna, bardzo miła kobieta przyniosła mi piłkę i miałam skakać, ale strasznie bolał więc postanowiła że jednak będę spacerować, czekaliśmy na obchód, o 8 ordynator mnie badał i dalej było 4. No i ktg i spacer i worek sako i tak w kółko, skurczę cały czas co 3 min, m dzielnie znosił miażdzenie palców lub ręki na skurczu:) o 10 kolejne badanie i stwierdzono no prawie 6cm, więc ucieszona walczyłam dalej, znów ktg tym razem naszczęście na sako a nie na leżąco bo ciężko było wytrzymać:( No i tu zakończył się postęp porodu za nic nie chciało ruszyć dalej, ja się męczyłam a postępu nie było. O 12 znów badanie a tam ciągle to nieszczęsne 6 cm, załamka. Około 13 przyszedł ordynator z decyzją, że podpinamy kroplówkę bardzo się bałam, ale zgodziłam bo mimo wszystko miało pomóc, gin obiecał znieczulenie jak nie będę mogła wytrzymać. No i zaczęła się jazda skurcze do 95 i trwające w nieskończoność. Poprosiłam więc o znieczulenie, ale żadnej ulgi nie przyniosło, chyba że przyniosło więc nie chciałabym czuć skurczy bez znieczulenia. Cały czas myślałam tylko o tym ze przecież kiedyś to wszystko się skończy, i będę już miała córeczkę przy sobie.
po 14 kolejne badania a tam zero efektu:((( Myślałam że padne tyle męczarni a tu nic, powiedzieli że jeszcze poczekają trochę i jak tak dalej pójdzie to cc, z wrażenia chyba ( bo bardzo nie chcaiałam cesarki) zaniedługo było 8 cm i pojawiły się bóle parte, a ja nie mogłam przeć, to był dopiero koszmar myślałm że mnie potarga, ja tu krzyczę że muszę przeć, a położna że oddychaj oddychaj nie wolno ci przeć, łatwo powiedzieć, w końcu po badaniu odeszły wody i dalej czekaliśmy na pełne rozwarcie, w końcu doczekałam się upragnionego przyj:-) więc parłam ile sił, a niewiele ich już było, ale bardzo się starałam, gin pomogła mi wypychać małą, oczywiście bez nacięcia się nie obyło, przyszedł wielki skurcz mocno się zaparłam i o 15.43 wyszła głowka i reszta mojej ślicznej córci a ja poczułam wielką ulgę, zmęczenie minęło i czułam się wspaniale, oczywiście m przecinał pępowinę, Malutką miałam na chwilkę tylko bo był problem z oddechem, ale po chwili usłyszeliśmy jej piękny krzyk. Ja rodziłam łożysko, a córcie badali, potem przyniesli mi ja na brzuch a lekarka mnie zszywałą a m biegał po korytarzu i dzwonił szczęśliwy do wszystkich. Później 2 godzinki na korytarzu na obserwacji, gdzie pierwszy raz karmiłam córcie. I to koniec mojej opowieści.
Ciesze się że m był przy mnie, bardzo mnie wspierał, bardzo się cieszę że urodziłam siłami natury. Pomimo tego bólu poród wyobrażałam sobie dużo gorzej. Kończę bo właśnie moje szczęście budzi się na jedzonko:)
 
Ostatnia edycja:
Do góry