reklama
Forum BabyBoom

Dzień dobry...

Starasz się o maleństwo, wiesz, że zostaniecie rodzicami a może masz już dziecko? Poszukujesz informacji, chcesz się podzielić swoim doświadczeniem? Dołącz do naszej społeczności. Rejestracja jest bezpieczna, darmowa i szybka. A wsparcie i wdzięczność, które otrzymasz - nieocenione. Podoba Ci się? Wskakuj na pokład! Zamiast być gościem korzystaj z wszystkich możliwości. A jeśli masz pytania - pisz śmiało.

Ania Ślusarczyk (aniaslu)

  • Czy pomożesz Iwonie nadal być mamą? Zrób, co możesz! Tu nie ma czasu, tu trzeba działać. Zobacz
reklama

Porodowo kiedys.... Porodowo dzis:)

To teraz opis mojego cudownego porodowego dnia, a może kilku dni... :blink:

Zaczęło się właściwie w sobotę kiedy zaczął odchodzić zielony czop śluzowy. Trochę się przestraszyłam tego koloru, więc poleciałam na IP, ale położna stwierdziła że nic się nie dzieje i mam się w poniedziałek skontaktować z lekarzem prowadzącym. Tak też zrobiłam i zostałam umówiona na wizytę na wtorek na 10:30. Rano skoczyłam jeszcze na czczo zrobić morfologię i z głodu wstąpiłam do knajpy na szarlotkę. Wcinam sobie spokojnie a tu nagle czuję, że mam mokro pod tyłkiem, wody zaczęły się sączyć... Dokulałam się samochodem do ginekologa, a w między czasie dopadła mnie jeszcze biegunka. W gabinecie lekarz po badaniu na samolocie stwierdza, że mam infekcję. Chwilę potem po badaniu usg wewnętrznym i zewnętrznym słyszę kolejną diagnozę: "Szyjki brak, zaczęła pani rodzić..."

Szczęka mi trochę opadła, zwłaszcza że czułam się całkiem dobrze, ale zgodnie z instrukcją pojechałam na IP ze skierowaniem do szpitala w ręku. Na miejscu zbadano mnie, ale ponieważ na oddziale przepełnienie poproszono żebym wróciła po 19:00. No to cóż, pojechałam do domu.

Tylko weszłam do domu poczułam, że mam skurcze. Początkowo nieregularne, co 15-20 min., w momencie powrotu na IP były już co 10 min., po wejściu na porodówkę co 7 min. Pech chciał, że coś mnie przewiało i bardziej niż same skurcze dokuczał mi niemiłosierny ból głowy. Na oddział wparowałam więc w zimowej czapie :-D. Do 2:00 czas spędziłam na korytarzu porodówki na kozetce bo dalej przepełnienie. W między czasie położna zrobiła ze mną wywiad drąc się z drugiego końca korytarza (ok. 30 m) i tak wszyscy mogli swobodnie posłuchać o regularności moich miesiączek, ilości poronień itd. :baffled:. W końcu Alleluja, trafiłam na salę porodową! :-)

Mój pierwszy kontakt z łóżkiem porodowym - zrobiło mi się duszno i odleciałam. Dopiero po przełożeniu na lewy bok doszłam do siebie. W nocy skurcze były już co 3 min., ale tylko na 60-80%, rozwarcia brak. Już zaczęto mnie straszyć, że to chyba jednak tylko straszaki, a że termin mam dopiero za 4 dni to może tak w przyszłym tygodniu urodzę... Jak to usłyszałam to w panikę, że NIE! Ja chcę już! :szok:

Ok. 8:00 pojawił się obchód, a na nim mój zbawiciel, który stwierdził, że skoro i tak są wskazania do cięcia i skurcze są to nie ma na co czekać i dzisiaj kończymy tą zabawę. Od razu mi ulżyło bo byłam już mocno zmordowana po ostatnich 14 godzinach skurczy. Mój organizm też od razu zareagował bo jak na zawołanie pojawiło się rozwarcie. Ok. 10:30 zaczęto przygotowywać mnie do cięcia. Spodziewałam się lewatywy, ale tego akurat nie było, przejściem przez mękę okazało się jednak cewnikowanie. Nie wiem czy to moje problemy z pęcherzem, czy jednoczesne skurcze, ale ból był nie do zniesienia. Nagle poczułam, że pod tyłkiem robi mi się mokro. Położna stwierdziła, że to tylko złudzenie i wszystko jest ok. Zdanie zmieniła jak musiałam wstać i przedreptać te kilkanaście metrów na blok. Okazało się, że odeszły mi wody i zalały wszystko dookoła :-p, ale odwrotu już nie ma, trzeba iść, więc zostawiając mokre ślady na korytarzu doturlałam się na miejsce.

Na bloku operacyjnym było mnóstwo ludzi, ale w sumie nie zwracałam już na nic uwagi, modliłam się tylko żeby już w końcu zakończyli moje męki. "Muszę podać znieczulenie. Poczuje pani ukucie." Jakie ukucie? Przy tym wszystkim to jak łaskotanie było, a nie igła... Położyłam się na stole i poczułam, że zaczyna robić mi się tak lekko...jestem w niebie. Pierwsza myśl - oj jak oni tak dobrze tu ludziom robią to pewnie mają dzikie tłumy petentów :-D. Zaczęło się, czułam pociąganie w okolicach brzucha, ale bólu brak. Chyba było aż za dobrze, bo zaczęłam odpływać, w tle słyszałam tylko jakieś pipczenie na aparaturze i krzyk personelu, że trzeba było wcześniej coś tam zrobić... Potem chwila braku świadomości, po powrocie do świata żywych "Proszę się trzymać, zaraz wyjmą dziecko i będzie już lżej".

Amelka urodziła się 4 września o 11:35, ważyła 3600 g i mierzyła 56 cm. Momentu, w którym zaczęła płakać nie zapomnę do końca życia, bezcenna chwila. Po odcięciu pępowiny i odciągnięciu wód płodowych z dróg oddechowych na chwilę podano mi ją główką żeby mogła chociaż przytulić policzek do mojego policzka, poczułam nieopisane ciepło, łzy pociekły mi po twarzy, ale od tego momentu uśmiech nie schodził mi już z twarzy, wszystkim naokoło dziękowałam.

Dopiero na wypisie zobaczyłam informację, że mała miała pępowinę owiniętą wokół szyi. Bogu dzięki wszystko skończyło się dobrze i dziś cieszymy się naszym Skarbkiem w zaciszu domowym czego wszystkim Wam gorąco życzę ;-).
 
reklama
no to czas i na mnie...

02.09 (poniedziałek) pojechałam na IP na kontrolne ktg. Niby miałam je zrobić do czwartku, czyli kolejnej wizyty u gina, ale coś mnie niepokoiło i brzuch dziwnie pobolewał. Wyczekałam się na wolny aparat, odrazu poprosiłam o pobranie wymazu na gbs. Podpięta pod ktg byłam ok. 12:40. Noi leżę, leżę sama. Za jakiś czas przyszła pielęgniarka i mówi...proszę się obrócić na drugi bok i spowrotem. Ok, obróciłam się nie pytając o nic. Po 30minutach wróciła, odpięła mnie i poprosiła o przejście do poczekalni celem odczytu zapisu przez lekarza. Zdziwiło mnie jedynie że złapała go wręcz w drzwiach gabinetu i bez słowa pokazała mu zapis. A on..."zostaje!" Mąż był ze mną a ja zaczynałam wpadać w panikę. Jak to zostaję? Pytam lekarza, a on każe czekać, że zaraz wróci. Serce mi waliło bo wiedział coś czego ja nie wiedziałam. Czekałam jakieś pół godziny. W między czasie szef zadzwonił do męża i ten musiał pilnie iść do pracy. Udawałam twardą i mówiłam idź, tylko przynieś moją torbę do szpitala z bagażnika (tego dnia akurat ją włożyłam). Pojechał.... A ja z tysiącem myśli w głowie czekałam na doktora jak na zbawienie. Wkońcu przyszedł, zbadał mnie na samolocie w gabinecie i oświadczył mi, że zapis jest zawężony. Dziecko prawdopodobnie się przydusza. Muszę zostać na oddziale pod obserwacją, zaraz powtórzymy ktg. Ze łzami w oczach poszłam do rejestracji. Ponieważ miałam zostać jako pacjentka, pani podarła rachunek za ktg i gbs. Poszłam na patologię ciąży. W sali 3 dziewczyny. Minęła może godzina, pielęgniarka przyszła i podłączyła mnie ponownie. Tym razem zapis był ładny, co potwierdził lekarz na obchodzie wieczornym. Spytałam, czy w związku z tym, mogę iść do domu. Powiedział, że rano powtórzymy, bo pierwszy był zły i on nie podejmie ryzyka z wypuszczeniem mnie. Podłamałam się. Chyba nikt nie lubi szpitali. Szczęście takie że 2 dziewczyny na sali były super fajne i przegadałyśmy cały dzień, pół nocy i jakoś zleciało do rana. Rano kolejne ktg, potem obchód. Lekarz powiedział, że zaprasza mnie na badanie, zapis ładny. Poszłam pod gabinet. Brzuch mnie rozbolał ze strachu. Wchodzę wywołana, a tam 5 lekarzy! Normalnie jak w cyrku i to ja za małpkę robiłam, na którą wszyscy się patrzą. Zbadał mnie po czym stwierdził, że wszystko pozamykane na trzy spusty i zostaje na oddziale do porodu za sprawą pierwszego złego zapisu, natomiast jeszcze dziś zrobią mi test na oxy. Wyszłam przerażona. Wiedziałam co to znaczy - próba wywołania. Wróciła do swojej sali, po czym zaraz za mną przyszła pielęgniarka i zaprosiła na usg. Z tego akurat się ucieszyłam. Nie widziałam małej od 31tc. W poczekalni do usg było nas 5. Znowu poproszono mnie jako pierwszą do gabinetu. Na usg wszystko dobrze było widać. Przepływy, serduszko itd. Wszystko ok. Stan wód w normie. Szacunkowa waga płodu 2780g. Lekarka powiedziała, że malutka jest o jakieś 2 tygodnie młodsza aniżeli wynikałoby z ciąży. Wiedziałam o tym już wcześniej. Zaczęłam się jednak martwić. A jak oxy zadziała? To mała przyjdzie na świat jakby w 36tc? Czy da sobie radę z oddychaniem? Tak bardzo wystraszyłam się kroplówki że zaczęłam panikować. Brzuch bolał ze strachu. Ale nic, kazali to idę. Pielęgniarka zaprowadziła mnie na porodówkę. Tam badanie przez położną, która stwierdziła że wrócę na obiad na patologię, bo tu się nic nie dzieje. Zmierzyła miednicę - ok. No to pod kroplówkę. Ale zanim to, stwierdziła że zrobimy jeszcze ktg. I zaczęło się... tętno malutkiej skakało. Co chwilę włączał się alarm. Położna przychodziła do mnie i prosiła, żebym oddychała głęboko i starała się uspokoić. Tak robiłam ale małej tętno nadal skakało, raz 150, raz 180, raz 120. Przez ro i moje wzrosło i oscylowało w granicach 130-150. Podano mi tlen do nosa, kroplówkę z PWE. Położna zadzwoniła po lekarza. Przyszedł kazał obserwować i podać domięśniowo relanium. Po ok. 20minutach moje tętno się uregulowało, małej też. Nagle znowu jej zaczęło skakać dobijając do 200. Alarmy wyły, ja łzy w oczach. Położna przy mnie woła do koleżanek - "dzwońcie!" Za chwilę było przy mnie 4 lekarzy, 2 anastezjologów i 2 położne. Dziwili się, że nie mam jeszcze oxy a tu takie cuda się dzieją. Zapis trwał już prawie 2 godziny i non stop coś się działo. Przyszedł ordynator wkońcu (po niego też dzwonili) i powiedział "tak nie może być, za duże ryzyko, kończymy ciążę, dziś pani urodzi". Myślałam że dostanę zawału! Ale jak to? Przecież ja przyszłam tylko na kontrolne ktg! Przecież miałam mieć tylko test na oxy! Jaki poród? Dziś? Położna wiedziała, że zależy mi na sn i walczyła z lekarzem, że póki nie ma ryzyka dla mnie i dziecka, spróbujmy podać oxy i zobaczymy jak zareaguję. Zgodził się, pod warunkiem że przebiją mi pęcherz, odrazu idę na lewatywę, podają oxy, jak nie ruszy - cięcie. Przebicie pęcherza przy rozwarciu 1 cm było masakrą! Ból nie do opisania i kilka podejść lekarza, nie nie mógł przebić. Wkońcu się udało i zapłakana z bólu poczułam ciepło wylewające się ze środka. Zdążyłam wysłać kilka smsów czekając na lewatywę. W tym do męża - przyjedź, dzisiaj rodzę! Po 13 przeszłam na salę porodów rodzinnych. Tam zaraz dojechał mąż i Kasia ( a że Kasia pracowała kiedyś w tym szpitalu - pozwolili jej wejść). Noi się zaczęło. Kroplówka PWE i oxy, z drugiej strony podpięte ktg. Na początku tylko krzyż mnie lekko pobolewał skurcze na poziomie 20-30. I tak dobre kilka godzin. Oglądaliśmy we troje tv, śmialiśmy się. Co jakiś czas przychodziła położna sprawdzała jak sytuacja się ma. Ponieważ do 16 nic się nie działo, zrobiła pierwszy masaż szyjki...ból ogromny. Po godzinie miałam 3cm rozwarcia. O 19 miała przyjść nocna zmiana. Walczyłam na piłce, zaczęły się skurcze - jak na złość z krzyża. Dostałam gaz na rozluźnienie. Pierwsza seria 5 wdechów i dostałam jazdę! Drabinki na ścianach się ruszały, bociany latały a ja się śmiałam do łez! ;) Moja reakcja na gaz ubawiła cały oddział, który przyszedł patrzeć na wariatkę :p Położna powiedziała, że różne reakcje są po gazie ale takich cyrków jeszcze nie widziała. Nawet ordynator przyszedł i pyta mnie śmiejąc się "niezła jazda, co?" a ja "nooooo!" :D Wody cały czas wyciekały, chodziłam non stop siku, bo podobno to opróżniony pęcherz pomagał pracować macicy. Doczekałam zmiany o 19. Kolejna fantastyczna położna przyszła. Miała przekazane przez koleżankę że chcę rodzić sn. Parę minut po 19 zrobiła mi taki masaż szyjki, że wyłam z bólu. W półtorej godziny skurcze wzmocniły się do 120 a rozwarcie na 7cm. I nagle cisza. Skurcze dalej były, ja wykończona leżałam na łóżku. Mąż cały czas trzymał za rękę, głaskał po głowie, wspierał jak mógł. Przed 21 bóle z krzyża były tak mocne że błagałam męża aby powiedział lekarzom że chce cc, że jestem wyrodną matką i nie umiem urodzić własnego dziecka. Zaczęłam płakać i mówić że już nie mam siły, momentami zasypiałam ze zmęczenia. A ten wspierał dalej, nie pozwalał mi się poddać. Położna sprawdziła mnie ok. 21:20. 9 cm. Skurcze niesamowite. Jak do tej pory oddychałam i pojękiwałam, tak teraz zaczęłam krzyczeć. Powiedziała...za 15 minut utulisz dzidziusia. Mąż i Kasia założyli fartuchy. Skurcze parte...Boże jedyny, myślałam że mnie połamie od pasa w dół! Poraz pierwszy miałam wrażenie że całe miasto mnie słyszy. Darłam się w niebogłosy. Mąż stał za moją głową trzymając mnie za rękę i płakał że nie może mi pomóc i ulżyć w bólu. Za drugą rękę trzymała mnie Kasia. Wszyscy mówili, przestań przeć, ona nie jest gotowa jeszcze na wyjście, popękasz na maksa. A ja...ale jak mam nie przeć? To samo idzie! Nie umiem zatrzymać. Kazali oddychać i przestać przeć, mówię znowu... ale ja nie mogę! nie rozumiecie? Nagle położna mówi, widzę główkę i włosy :) Mąż powtarzał, jeszcze troszkę, dasz radę, jesteś wspaniała... A ja krzyczałam. Ledwo zdążyli przygotować fotel przy łóżku jak przyszedł skurcz i dosłownie "wyplułam małą" na jednym skurczu. Poprostu wyskoczyła. Odrazu płakała. Mąż przeciął pępowinę. Był tak zestresowany, że przeciął ją na dwa razy i nie wszystkie palce nawet weszły mu w rękawiczkę :). Położyli mi ją na brzuchu. Całą siną w mazi. Łzy mi leciały i powtarzałam, witaj Wiktorio, to ja Twoja mama. Zabrali ją do mierzenia, ważenia. Położna mówi że na następnym skurczu urodzę łożysko, jeszcze nie teraz. Zdążyła się odwrócić, kiedy łożysko ze mnie wyleciało. Całe w jednym kawałku, bez parcia. 3 szwy założone, bo mała mnie minimalnie otarła. Bolało...bardzo. Usłyszałam w tle...52cm, 2490g. Moja kruszynka...już mnie nic nie boli. Druga położna pomogła mi przejść na normalne łóżko. Dostałam Wiktorię. Odrazu przyssała się do piersi. Nauka łapania brodawki trwała 2 minuty. Moje cudowne maleństwo... I tak 2 godziny sobie leżałyśmy. Kasia i mąż robili zdjęcia pamiątkowe. W sekundzie cały świat się zmienił. Nic nie było ważne, tylko ona. Ból minął, łzy cierpienia zastąpiły łzy szczęścia. A mnie zalała fala miłości tej jedynej, niepowtarzalnej - matczynej.
Podsumowując...trafiłam na cudowny personel, Kasia bardzo mi pomogła (przeżywała całą ciążę razem ze mną), a mąż...jeśli to możliwe, to kocham go jeszcze bardziej niż przed porodem. Jest dumny że był, że jakoś mógł pomóc i nie żałuje ani chwili - tak mówi. Mamy naszą cudowną 3osobową rodzinę! Nigdy nie byłam tak szczęśliwa.
 
Monia piękna i wzruszająca historia. Gratuluję z całego serca:tak:
Nilcia​ gratuluję wytrwałości i szczęśliwego finału.
 
To teraz moja kolej...
05.09.2013- przed 4 rano wstałam do toalety, juz zasypiałam, a tu nagle o 4 poczułam pierwszy skurcz. Tak bardzo czekałam na ten moment, ale przeraziłam się, że chyba jeszcze nie jestem gotowa. Byłam pewna, że nastepny pojawi się za jakieś pół godziny, bo wcześniej nie miałam żadnych przepowiadających. Ale po 10 minutach poczułam kolejny. I tak juz od godziny 5 skurcze były regularne co 5 minut, zaczął mi odchodzić czop. Trochę mnie to podbudowało, pomyślałam, że może szybko pójdzie (złudne wrażenie;)). Obudziłam mojego D. i mówię "Lelek się rodzi" na co on tylko spojrzał i nie uwierzył, chciał dalej spać. Musiałam powtórzyć, że naprawdę, zerwał się w 5 sekund na równe nogi:) Szybko wypił kawę, ja się wyszykowałam, dopakowałam torbę i pojechaliśmy do szpitala. Przed 6 byłiśmy na miejscu, badanie, KTG. Rozwarcie była tylko na 1cm, a ktg nie wykazało skurczy (źle mi je podpięli, czułam straszny ból na dole brzucha). Lekarz stwierdził, że mam jechać do domu i wrócić ja kskurcze będą częstsze lub odejdą mi wody. Dopiero o 8 wracaliśmy do domu, oczywiście o spaniu nie było mowy, skurcze były zbyt bolesne. Umyłam jeszcze włosy, zjadłam coś i poleżałam, żeby nabrać sił. Od 12 skurcze były już co 3 minuty, więc o 14 byliśmy już w szpitalu. Na badaniu Lekarz tylko zerknął i mówi "o Pani rodzi" :) Ucieszyłam się niesamowicie. Oczywiście wsystkie papiery, które wypełniałam rano już zniszczyli, bo stwierdzili, że skoro to pierwsze dziecko to na pewno nie wrócę tego samego dnia, mylili się :) rozwarcie było na 3cm, nadal odchodził mi krwisty czop. Poszliśmy od razu na blok porodowy, oblężenie było duże więc 2 godziny czekaliśmy na wolną sale przed porodową, skurcze były juz bardzo bolesne, starałam się je rozchodzić. Ok 16 byliśmy na sali przed porodowej, kolejne badanie lekarza, rozwarcie 4-5cm. Trochę mnie to załamało, bo ból stawał się powoli nieznośny. O 18 w końcu zwolniła się sala porodowa, od razu weszłam do wanny, trochę pomagało przy skurczach. Mój D cały czas dzielnie był przy mnie. Skakałam na piłce. Kolejne badanie, rozwarcie ok 6cm a była już 20.... Przeniosłam się na inną salę, bo chciałam rodzić do wody (co później okazało się niemożliwe). Od 20 ból był już okropny, płakałam, krzyczałam... chciałam, żeby to się już skończyło, ale Leluś był bardzo wysoko główką, a rozwarcie postepowało jak wcale. Dostałam zastrzyk z no spa, ale nic to nie dało. Poleżałam w wannie, skakałam dalej na piłce, ale efektów brak. Momentami miałam ochotę już dać się pociąć, ale D bardzo mnie wspierał, mówił, że dam radę, pokazywał zdjęcie Leonka.... Płakał razem ze mną, skakał razem ze mną masował krzyż... Ból był nieznośny. o 22 zapytałam położnej kiedy w końcu urodzę, powiedziała, że do północy powinnam się wyrobić. Trochę mnie to podbudowało. Ok 22.30 położna przebiła mi pęcherz, chociaż jak sama stwierdziła był dziurawy, ale od góry (co oczywiście jest nieprawdą, ale w tamtym momencie nie miało to już dla mnie znaczenia). Między skurczami zasypiałam, byłam kompletnie wyczerpana. Główka nadal była wysoko, źle się wstawiał w kanał rodny. O północy się załamałam, podpięli mi już wenflon, pobrali krew do badania i szykowali się na cc. O 00.30 przyszedł lekarz, zaczeli mnie tak obracać na fotelu, że już powoli nie wiedziałam co się dzieje. Rozwarcie już było na 10cm i jakimś cudem Leluś zaczał schodzić coraz niżej w prawidłowej pozycji... Zaczęły się parte, lekarz mi bardzo pomagał, dociskał głowe do klatki. Pół godziny partych, było już widać główkę i czarne włoski, to dało mi siły. Jak powiedzieli, że jeszcze tylko jeden skurcz i urodzę byłam szczęśliwa. Wyszła główka i zaraz cały Leonek... Dali mi go na brzuch, D płakał, ja byłam w szoku, że dałam rade. O 1.00 urodził się mój największy skarb. 3150g, 53cm, 10 pkt. ładnie zapłakał, chwilkę później urodziłam łożysko. Lekarz musiał mnie naciąć, więc później było szycie i sprawdzanie stanu szyjki, na szczęście nie popękałam w środku. Pół godziny szycia i mogliśmy się w końcu nacieszyć sobą w 3... niesamowite chwile... O 3 D pojechał z Leonkiem na mierzenie i ważenie, mnie zawieźli na oddział. Leonek pojechał na 3 godziny na oddział noworodkowy, bo byłam wyczerpana. Spałam tylko 2 godziny i juz od 5 czekałam, aż mi go przywiozą... Poród był bardzo trudny, ale było warto. No i lekarz mi pogratulował naturalnego porodu, bo tego dnia tylko mi się udało (6 cesarek) sam był w szoku, że się udało. :)
 
podali mi oxy o 6-30 do godziny 10 bylo ok rozmawialismy z polozna..bardzo fajna mi sie trafila :)rano 3 cm rozwarcia skurcze czeste ale do wytrzymania...po 11 godz kolejne niestety ale bardzo nieprzyjemne bardzo sie ciesze ze trafil sie inny lekarz bo gdyby masaz robil mi sam ordynator to bym chyba zwariowala tam..ale wracajac masaz okropny...ginekolog robil dwa razy podejscie ciezko bylo sie przebic widzialam ze bylo mu zal mnie ale coz.....wody odeszly... a ja sie mega upocilam jak maz wrocil do mnie to sie az poplakalam bo takiego bolu to ja w zyciu nie mialam.... wod mialam bardzo duzo przez godzine mi lecialy....caly czas oxy mialam zwiekszana wiec bole tez mocniejsze...poszlam pod prysznic po 12 godz wytrzymalam 20 min pozniej juz bole jeszcze mocniejsze pamieta ze usiadlam na kanape i przysypialam....nie mialam sil juz na pilke wiec sie polozylam kolejne badanie juz 6cm ..lekarz zezwolil dac przeciwbolowe..ale bylo juz za pozno nic nie pomogly ja nie moglam wylezec na lozku ze skurczami ale sie nie darlam..tylko w sobie wszystko...szkoda sil mi bylo...niewiem juz sama czy ja zemdlalam czy zasnelam ale jak sie obudzilam to maz juz byl przy mnie bo wyszedl tylko synka odebrac z przedszkola i do babci zawiozl..taka byla upocona ze szok....i za chwile sie parte zaczely..wszyscy w szoku bo mysleli ze jeszcze troche mi zejdzie ..mowie wam taka szybka akcja a jeszcze 10 min wczesniej gin mnie badal.....3 parte i mloda byla na swiecie..od razu wyszla i oczy jak 5 zl robila patrzala na mnie :)szczescie nie do opisania:)nawet nie zdarzyli mnie rozciac no na nic czasu nie bylo..a polozna dumna z meza ze jej pomagal przygotowac wszystko no bo nikt sie nie spodziewal ze raz dwa pojdzie:)zalozyli 3 szwy i od razu do pokoju lezec :)a ze mnie wszytsko spadlo caly ten stres w koncu poczulam ulge ze jest wszystko ok :)
 
reklama
Dziewczyny wszystkie byłyście bardzo dzielne. Super się spisałyście!

A oto moja relacja:

Wszystko zaczyna się 02.09 (termin porodu) wizytą kontrolną u mojego ginka. Po badaniu USG słyszę: Wszystko w porządku tylko jest za mało wód płodowych. Proszę zgłosić się do szpitala na kontrolne KTG. Jeśli będzie ok, pewie puszczą panią do domu. Co było robić. Pojechałam do szpitala. Tam przemiła położna zrobiła KTG, a jeszcze fajniejsza p. ginekolog ponowne USG. Zapada decyzja, że mimo dobrego KTG mam zostać na patologii ciąży żeby móc monitorować stan dziecka. Myślę sobie, nie chcę, nie tak to miało być, chcę w domu czekać jak córeczka się zdecyduje. Jak to patologia?! Jak to brzmi. 40 tygodni było super a teraz patologia?!
Po rozmowie z lekarzem pojechałam do domu po rzeczy i wróciłam do szpitala. Od następnego dnia miałam dostawać zastrzyki uczulające macicę i jeśli przez trzy dni akcja porodowa nie zaczęłaby się sama to czekałoby mnie wywołanie porodu. Całą noc co dwie godziny sprawdzano tętno dziecka. Rano pierwszy zastrzyk, po południu drugi. W między czasie badania KTG itp. Pojawiły się pierwsze skurcze. Nie za mocne i nieregularne. Spoko myślę, nie ma czym się podniecać. Nic się nie dzieje. Łaziłam po oddziale bez celu...około 22-giej skurcze nabrały regularności i zaczęły przybierać na sile. Znam je, myślałam. Nie ma co wzbudzać alarmu. Poprzednio takie skurcze trzymały mnie kilka ładnych godzin. Spokojnie poszłam pod prysznic i położyłam się spać. Ustaliłam z położną, że dam znać jak skurcze będą co 5 minut i staną się bardziej dokuczliwe.
Takie pojawiły się ok drugiej w nocy. Wyczekałam jeszcze pół godziny łażąc po korytarzu i poszłam zbudzić położną oddziałową. Szybki telefon po lekarza, badanie. Rozwarcie 7 cm. Decyzja-szybko na porodówkę! Dziewczyny z sali pomagają mi się pakować, dzwonię po męża. Przyjeżdżaj szybko! Zjeżdżam windą jedno piętro. A tam czeka na mnie położna, która pierwszego dnia robiła mi KTG. Pełne rozwarcie mówi, nie ma czasu na nic, rodzimy! Jest 3:17 męża jeszcze nie ma. Położna cudowna, doświadczona, prowadzi mnie spokojnie, mówi kiedy przeć, kiedy przestać, kiedy przeć tylko trochę. 3:30 jest! Urodziła się. Kładą mi ją na brzuchu. Nasz malutki wielki skarb! Za chwilę wchodzi mąż i słyszy: Gratuluję tatusiu. Od minuty ma pan córkę! Następne dwie godziny spędzamy we trójkę.
Poród błyskawiczny a dzięki doświadczeniu położnej obeszło się bez nacinania i samoistnych pęknięć.
 
Ostatnia edycja:
Do góry