Cześć,
Dołączam do wątku, bo już sama nie wiem gdzie się wygadac.
Niestety jestem świeżo po stracie dzieciątka w 7 tyg.
Moja ciąża rozwijała się prawidłowo, widzieliśmy serduszko, zarodek był odrobinę mniejszy niż zakładało OM. Jestem po dwóch CP, więc był to dla nas cud, że maluszek znajduje się w macicy i jest serduszko, bo staraliśmy się bez wspomagaczy. Jajowody oczywiście drozne więc CP bez uchwytnej przyczyny.
Niestety ok 1.5 tygodnia po ostatnim badaniu (wtedy zarodek 6.2 tyg), dostałam jednorazowego różowego plamienia. Trwało to dosłownie godzinę, ale dopadło mnie straszne przeczucie, że coś jest nie tak. Nie mylilam się
Zadzwonilismy do lekarza, kolejnego dnia rano byliśmy już na wizycie, serduszko nie bilo, rozwój zatrzymał się na 6.6 tygodniu. Szpital, wywołanie poronienia Cytotec (chybione), zabieg. Czekanie na histpat.
Kolejna pustka, kolejne 3 miesiące czekania na następne próby...
Ale chyba najgorzej przeżyłam ten Cytotec, ból który towarzyszył skurczom byl nie do wytrzymania, praktycznie co godzinę musiałam przyjmować kroplowki plus praktycznie spałam w łazience, bo co chwilę czułam, że to będzie to. Niestety po kilkunastu godzinach meczarni nie wydarzyło się nic. Sama następnego dnia dosłownie blagalam lekarza o zabieg, bo chcieli mi podać kolejna dawkę. Teraz już każdego dnia jest coraz lepiej, ale wyrwa zostanie już na zawsze. Myślałam, że informacja o tym, że ciąża jest w złym miejscu jest straszna, jednak usłyszenie, że serduszko biło, a potem przestało jest najgorszym co mnie do tej pory spotkało. Wszystkim cierpiącym taka stratę życzę dużo siły
