reklama
Forum BabyBoom

Dzień dobry...

Starasz się o maleństwo, wiesz, że zostaniecie rodzicami a może masz już dziecko? Poszukujesz informacji, chcesz się podzielić swoim doświadczeniem? Dołącz do naszej społeczności. Rejestracja jest bezpieczna, darmowa i szybka. A wsparcie i wdzięczność, które otrzymasz - nieocenione. Podoba Ci się? Wskakuj na pokład! Zamiast być gościem korzystaj z wszystkich możliwości. A jeśli masz pytania - pisz śmiało.

Ania Ślusarczyk (aniaslu)

  • Czy pomożesz Iwonie nadal być mamą? Zrób, co możesz! Tu nie ma czasu, tu trzeba działać. Zobacz
reklama

Urodzisz, to pokochasz. Jak było z wami?

Dobrze ze trafiłam na ten wątek, u mnie mija 8 miesięcy :( a ja sama nie wiem, synek jest moim oczkiem w głowie poświęcam mu 100% uwagi, spi z nami, wszystkie drzemki do 6 miesiąca życia miał u mnie na rękach bo żal było mi go odłożyć, uwielbiam z nim spędzać czas, nie żal mi życia które miałam przed nim, jest cudowny przesłodki, nie zostawiam go dłużej niż na godzinę żeby iść na zakupy, teraz jest chory tule go 24na dobę, wiem ze go kocham ALE nie czuje tego fizycznego uczucia miłości w środku, przeraża mnie to coraz bardziej powoli zaczynam panikować, nie wiem co zrobić żeby poczuć ta ogromna miłość a co jeśli nigdy tego nie poczuje….strasznie się tego boje już minęło tyle miesięcy a on jest taki Kochany wiec coś ze mną musi być nie tak…
Może masz jakąś idealistyczna wizję tej miłości:)? Że to jak zakochanie? że zawsze CHCESZ z nim spędzać czas (choć to robisz..) zawsze chcesz się bawić,zawsze jesteś zadowolona uśmiechnięta i myślisz tylko o nim:) Chyba miłość do dziecka jest inna. Trudna,wyboista,różna,czasami pełna poświęceń i wyrzeczeń a jednak wstajesz do niego,karmisz go choć oczy się same zamykają, tulisz tak jak piszesz,poświęcasz mu 100%uwagi a gdy się zdenerwujesz i nie jesteś taka idealna-wracasz i obiecujesz poprawę😉
 
reklama
Pragnęłam swoje dzieci najbardziej na świecie. Kochałam od pierwszego pozytywnego testu i mimo trudu ciąży i macierzyństwa ta miłość nigdy nie osłabła. Dlatego jest mi obce to sformułowanie. Kochałam i kocham od pierwszej chwili.
 
Ja pokochałam jak mi przeszedł baby blues. Trwało to ok 5 tygodni. Okropny czas, nikomu nie życzę. Do tej pory ze smutkiem oglądam zdjęcia synka na których jest tylko mój mąż.
 
Ja zaszłam w ciąże w pierwszym cyklu starań. Bardzo sie ucieszyłam. Ciąża z małymi problemami, martwiłam się o bobasa w brzuchu i przepłakałam połowę ciąży. Chyba wtedy najbardziej czułam miłość do rosnącego w brzuchu synka. Urodził się zdrowy, odetchnęłam z ulgą. Po ok 2tyg.zaczęły się koszmarne kolki. Wieczorem i w nocy pomagał mąż, w dzień byłam sama. To było straszne. Uczucie miłości czułam np.kiedy synek słodko spał lub był cichutko. Kiedy plakał,to ja razem z nim. Nie jeden raz pytałam sama siebie "po co ci to było? Miałaś spokojne ułozone życie". Aż wstyd, jak bluźniłam. To wszystko z przemęczenia. Myślalam, że mój synek będzie jadł i spał. A ja będe miała czas na gotowanie, sprzątanie i makijaż... Teraz synek ma 2 lata, wymagający jest, nadal daje mi popalić i muszę trzymać język za zębami i pilować, by nerwy nie wzięły góry. Kocham go z całych sił. I teraz wiem, że zawsze tak było. Tylko w stresie, nerwach i płaczu trudno jest wyszukać te pozytywne emocje.
 
Ja zaszłam w ciąże w pierwszym cyklu starań. Bardzo sie ucieszyłam. Ciąża z małymi problemami, martwiłam się o bobasa w brzuchu i przepłakałam połowę ciąży. Chyba wtedy najbardziej czułam miłość do rosnącego w brzuchu synka. Urodził się zdrowy, odetchnęłam z ulgą. Po ok 2tyg.zaczęły się koszmarne kolki. Wieczorem i w nocy pomagał mąż, w dzień byłam sama. To było straszne. Uczucie miłości czułam np.kiedy synek słodko spał lub był cichutko. Kiedy plakał,to ja razem z nim. Nie jeden raz pytałam sama siebie "po co ci to było? Miałaś spokojne ułozone życie". Aż wstyd, jak bluźniłam. To wszystko z przemęczenia. Myślalam, że mój synek będzie jadł i spał. A ja będe miała czas na gotowanie, sprzątanie i makijaż... Teraz synek ma 2 lata, wymagający jest, nadal daje mi popalić i muszę trzymać język za zębami i pilować, by nerwy nie wzięły góry. Kocham go z całych sił. I teraz wiem, że zawsze tak było. Tylko w stresie, nerwach i płaczu trudno jest wyszukać te pozytywne emocje.
Jakbym o sobie czytała, z tym że ja przechodzę ten pierwszy etap, bo synek skończył 2 miesiące.
Ogólnie od początku dużo płaczę.
W 6t krwawienie, w 8t krwawienie, w 12t krwotok i wyrok który słyszę do dziś : przykro mi ale Pani już roni ... po czym usg na którym widać że serce bije ❤ i szybka walka o utrzymanie ciąży.
Płacz gdy pierwszy raz zobaczyłam serduszko w 8t. Płacz przy i po krwotoku ( akurat Boże Narodzenie było ) . Płacz przy pierwszych wyczuwalnych ruchach.
W końcu płacz gdy przywieźli mi go po cesarce. Płacz gdy wróciliśmy z nim do naszego domu.
I nadal mam chwile, gdy patrzę na jego paluszki, na jego oczka, gdy czuję jego bijące serduszko- że tak, to cud natury, stworzyć nowe życie. A ta łza nadal się pojawia 😊

Są chwile gdy mały płacze i płacze, zasypia w końcu po czym budzi się i dalej płacze i łapię się na tym, że jestem zła na niego że nie chce zasnąć, że tak się wyrywa... po czym przychodzi opamiętanie, bo przecież on nie odpowiada jeszcze za swoje nieskoordynowane ruchy.

Ale tak, przyznaję ... mam takie chwile gdy patrzę na siebie i myślę, czy dobrze zrobiłam.
Przed ciążą po latach udało mi się schudnąć 10kg, w czasie ciąży przytyłam aż 30. Straciłam po porodzie połowę z tego.
Muszę znowu odchudzać się na nowo a wiem jak bardzo ciężko mi to idzie. Wątpię czy zdołam pozbyć się tych wielkich rozstępów niemal na całym brzuchu.
Gdy patrzę na piersi , które przed ciążą w rozmiarze D. urosły w ciąży do rozm.G i teraz wracają do swojego dawnego rozmiaru (nie karmię, laktację diabli wzięli ) i ... są po prostu straszne z wyglądu to płakać mi się nad nimi chce.

Ale potem patrzę na synka ... gdy budzi się i patrząc na mnie - uśmiecha się słodko.
I wiem że ten uśmiech jest dla mnie, że poznaje mnie i mi w pełni ufa, bo dostanie ode mnie to co cenne : miłość, ciepło, troskę, opiekę, chętne ramiona by go czule przytulić i zapewnić mu w tych ramionach bezpieczeństwo.
I cała reszta staje się wtedy kompletnie nieważna.
Liczy się tylko ON.
 
Ja zaszłam w ciąże w pierwszym cyklu starań. Bardzo sie ucieszyłam. Ciąża z małymi problemami, martwiłam się o bobasa w brzuchu i przepłakałam połowę ciąży. Chyba wtedy najbardziej czułam miłość do rosnącego w brzuchu synka. Urodził się zdrowy, odetchnęłam z ulgą. Po ok 2tyg.zaczęły się koszmarne kolki. Wieczorem i w nocy pomagał mąż, w dzień byłam sama. To było straszne. Uczucie miłości czułam np.kiedy synek słodko spał lub był cichutko. Kiedy plakał,to ja razem z nim. Nie jeden raz pytałam sama siebie "po co ci to było? Miałaś spokojne ułozone życie". Aż wstyd, jak bluźniłam. To wszystko z przemęczenia. Myślalam, że mój synek będzie jadł i spał. A ja będe miała czas na gotowanie, sprzątanie i makijaż... Teraz synek ma 2 lata, wymagający jest, nadal daje mi popalić i muszę trzymać język za zębami i pilować, by nerwy nie wzięły góry. Kocham go z całych sił. I teraz wiem, że zawsze tak było. Tylko w stresie, nerwach i płaczu trudno jest wyszukać te pozytywne emocje.
Rozumiem Cie az za dobrze. Syn skończył rok, i jak wracam myslami do tego co bylo na początku... Dziwię się ze dalam radę. Teraz jest o niebo lepiej. Nadal jest wymagający, ale to tylko ulamek horroru jaki przeszłam. Każdy dzien to byla walka. Teraz na szczęście są momenty kiedy trochę mi odpuszcza 😇 ale jako niemowlę dał ostro czadu.
Zmeczenie powodowalo u mnie frustrację, przyslanialo mi to prawdziwe uczucia. Nie raz mówiłam okropne rzeczy 🥺 bardzo żałuję, i wstydzę się tego. Niestety ta "sytuacja" zmienila wiele w moim życiu, gdyby syn byl "standardowy" wiele spraw potoczyło by się zupelnie inaczej. Widocznie tak mialo byc. Ale to juz chyba jest dla mnie zbyt bolesne by wchodzic w szczegóły.
Tak czy inaczej - juz się dotarliśmy, kocham go nad zycie. Nauczył mnie cierpliwości. Pokazał, jaka potrafię byc silna i wytrwała. Wiele mu zawdzięczam.
 
stary temat, ale ja w ciazy nie czulam nic, balam sie ze nie bede potrafila pokochac malego, nie mialam instynktu macierzynskiego, a za dziecmi nie przepadalam. Ale zaraz po porodzie, Malego pokochalam bezgranicznie, niewyobrazam sobie zycia bez niego, najwazniejszy, najukochanszy mimo ze macierzynstwo nie rozpieszcza i jest ciezko.
 
U mnie ciąża totalnie nieplanowana- ledwie wzięliśmy ślub, zaliczyliśmy miesiąc miodowy, a w kolejnym okazało się ku mojemu niedowierzaniu, że jestem w ciąży… Dzieci mnie nigdy nie rozczulały, nie interesowały. Mam 26 lat, ogólnie zakładałam, że dzieci mieć chcę, ale w nieokreślonej przyszłości. Nigdy nie zapomnę momentu, w którym zobaczyłam dwie kreski, od razu poczułam się zupełnie inną, obca sobie osobą i że wszystko co tak bardzo ceniłam, całe moje poukładane życie właśnie się zmieniło. Była złość, niedowierzanie, morze łez i oczywiście od razu wielkie wyrzuty sumienia, że tak beznadziejnie się z tym czuję. Wreszcie dostałam trochę lepszą pracę, mieliśmy już wynajęte mieszkanie w innym mieście i na dniach zaplanowaną wyprowadzkę od moich rodziców, a tu taka niespodzianka. Na dniach czekał nas urlop z siostrą i jej mężem, z którymi często jeździliśmy na wakacje. Oni są kilka lat starsi od nas, materialnie i mentalnie mają wszystko co potrzebne do wychowania dzieci, niestety siostra nie może zajść w ciążę… To był dla wszystkich trudny tydzień, a ja w trakcie i po czułam się z tym wszystkim jeszcze gorzej, że się nie cieszę, że nie umiem docenić jak nam się poszczęściło. Potem przyszedł czas na pierwsze badania prenatalne, masakra. Najpierw informacja, że to chłopak (co przez sekundę wydawało się wielkim dodatkowym problemem, dopóki nie usłyszałam kolejnych informacji). Do braku radości, wyrzutów sumienia z tego powodu doszedł jeszcze ogromny strach o zdrowie dziecka. Pierwszy problem ewoluował w znacznie potężniejszy i jeszcze bardziej dobijający. W oczekiwaniu na powtórkę badań miałam okropne myśli, których bardzo się wstydziłam jednak nie potrafiłam powstrzymać. Potem niby sytuacja trochę się uspokoiła, ja wreszcie trochę wzięłam się w garść, ale żadnej radości z ciąży nie doświadczałam. Przyszedł czas na badania połówkowe. Znowu ten sam lekarz i znowu przyczepił się do parametrów, które teoretycznie były w normie, ale kazał przyjść na powtórzenie za kilka dni. Pomyślałam, o niee znowu to samo, ale tym razem nie dam się zwariować jak poprzednio, spokojnie poczekam co będzie. Kolejne badanie zmiotło mnie z planszy, było to 3 dni przed Wigilią, następnego dnia mieliśmy jechać do rodzinnego domu celebrować mój ulubiony czas w roku. Dostaliśmy zalecenie amniopunkcji po świętach, „ale nie martwcie się święta na spokojnie, wszystko jest dobrze” Aha. Na gwałt szukałam innego lekarza, który jeszcze tego samego dnia nas przyjmie, żeby porównać diagnozę. Udało się znaleźć równie zaawansowanego w temacie lekarza, który polecił wstrzymać się z inwazyjnym badaniem i sprawdzić jak sytuacja będzie wyglądała za kilka tygodni. Trochę mnie uspokoił, ale przez te tygodnie chodziłam jak zombie, strasznie się rozchorowałam, zamartwiałam. Jestem na szczęście wierząca i poczułam prawdziwość powiedzenia jak trwoga to do Boga, zaczęłam odmawiać modlitwę pompejańską. Była to absolutnie jedyna rzecz, która przynosiła mi ulgę, wręcz czekałam każdego dnia, aż będzie czas na odmówienie, bez tego chyba bym oszalała . Na ponownych badaniach okazało się, że jednak dziecko rozwija się prawidłowo i jest ok. Wielka ulga na jakiś czas. Kupiliśmy wózek, zaczęło do mnie docierać, że naprawdę będziemy mieć dziecko, ale radości dalej nie było, dominował ogromny lęk. Teraz leci 37 tydzień, bywały dobre dni, ale jednak mimo wszelkich prób trwałej zmiany nastawienia, nie udało mi się do tej pory zacząć podchodzić do ciąży tak jak bym chciała, zamiast szczęścia czuję strach. Nie umiem na dobre się ogarnąć. Boję się bardzo o to dziecko, żeby wszystko było z nim dobrze, stale kontroluję ruchy. Chciałabym juz urodzić, żeby już bylo na świecie, chociaż nie wiem jak to zrobię, liczę na cesarkę. Nie ma u mnie fajerwerk, nie ma ciekawości kim jest, jaki jest, jest tylko beznadziejny lęk jak to będzie, co to będzie dalej i poczucie winy, że tak to czuję. Bardzo jest mi go żal, że trafił na taką matkę, żal mi mojego męża, który wiem, że totalnie mnie nie rozumie, ale stara się wspierać, na szczęście on cieszy sie od początku. Bardzo biedna jest tez w tym wszystkim moja siostra, która oddałaby wszystko, żeby w ciąży być. Wierzę, że jednak to wszystko dobrze się skończy i za sprawa hormonów doznam w końcu jakiejś wewnętrznej przemiany i podołam nowej roli. Bardzo mi pomaga czytanie takich forów, wiec dziękuję za wszystkie te historie, mnie pokrzepiły, wiec postanowiłam napisać swój wywód, może ktoś na niego kiedyś trafi i do czegoś mu się przyda :)
 
reklama
U mnie ciąża totalnie nieplanowana- ledwie wzięliśmy ślub, zaliczyliśmy miesiąc miodowy, a w kolejnym okazało się ku mojemu niedowierzaniu, że jestem w ciąży… Dzieci mnie nigdy nie rozczulały, nie interesowały. Mam 26 lat, ogólnie zakładałam, że dzieci mieć chcę, ale w nieokreślonej przyszłości. Nigdy nie zapomnę momentu, w którym zobaczyłam dwie kreski, od razu poczułam się zupełnie inną, obca sobie osobą i że wszystko co tak bardzo ceniłam, całe moje poukładane życie właśnie się zmieniło. Była złość, niedowierzanie, morze łez i oczywiście od razu wielkie wyrzuty sumienia, że tak beznadziejnie się z tym czuję. Wreszcie dostałam trochę lepszą pracę, mieliśmy już wynajęte mieszkanie w innym mieście i na dniach zaplanowaną wyprowadzkę od moich rodziców, a tu taka niespodzianka. Na dniach czekał nas urlop z siostrą i jej mężem, z którymi często jeździliśmy na wakacje. Oni są kilka lat starsi od nas, materialnie i mentalnie mają wszystko co potrzebne do wychowania dzieci, niestety siostra nie może zajść w ciążę… To był dla wszystkich trudny tydzień, a ja w trakcie i po czułam się z tym wszystkim jeszcze gorzej, że się nie cieszę, że nie umiem docenić jak nam się poszczęściło. Potem przyszedł czas na pierwsze badania prenatalne, masakra. Najpierw informacja, że to chłopak (co przez sekundę wydawało się wielkim dodatkowym problemem, dopóki nie usłyszałam kolejnych informacji). Do braku radości, wyrzutów sumienia z tego powodu doszedł jeszcze ogromny strach o zdrowie dziecka. Pierwszy problem ewoluował w znacznie potężniejszy i jeszcze bardziej dobijający. W oczekiwaniu na powtórkę badań miałam okropne myśli, których bardzo się wstydziłam jednak nie potrafiłam powstrzymać. Potem niby sytuacja trochę się uspokoiła, ja wreszcie trochę wzięłam się w garść, ale żadnej radości z ciąży nie doświadczałam. Przyszedł czas na badania połówkowe. Znowu ten sam lekarz i znowu przyczepił się do parametrów, które teoretycznie były w normie, ale kazał przyjść na powtórzenie za kilka dni. Pomyślałam, o niee znowu to samo, ale tym razem nie dam się zwariować jak poprzednio, spokojnie poczekam co będzie. Kolejne badanie zmiotło mnie z planszy, było to 3 dni przed Wigilią, następnego dnia mieliśmy jechać do rodzinnego domu celebrować mój ulubiony czas w roku. Dostaliśmy zalecenie amniopunkcji po świętach, „ale nie martwcie się święta na spokojnie, wszystko jest dobrze” Aha. Na gwałt szukałam innego lekarza, który jeszcze tego samego dnia nas przyjmie, żeby porównać diagnozę. Udało się znaleźć równie zaawansowanego w temacie lekarza, który polecił wstrzymać się z inwazyjnym badaniem i sprawdzić jak sytuacja będzie wyglądała za kilka tygodni. Trochę mnie uspokoił, ale przez te tygodnie chodziłam jak zombie, strasznie się rozchorowałam, zamartwiałam. Jestem na szczęście wierząca i poczułam prawdziwość powiedzenia jak trwoga to do Boga, zaczęłam odmawiać modlitwę pompejańską. Była to absolutnie jedyna rzecz, która przynosiła mi ulgę, wręcz czekałam każdego dnia, aż będzie czas na odmówienie, bez tego chyba bym oszalała . Na ponownych badaniach okazało się, że jednak dziecko rozwija się prawidłowo i jest ok. Wielka ulga na jakiś czas. Kupiliśmy wózek, zaczęło do mnie docierać, że naprawdę będziemy mieć dziecko, ale radości dalej nie było, dominował ogromny lęk. Teraz leci 37 tydzień, bywały dobre dni, ale jednak mimo wszelkich prób trwałej zmiany nastawienia, nie udało mi się do tej pory zacząć podchodzić do ciąży tak jak bym chciała, zamiast szczęścia czuję strach. Nie umiem na dobre się ogarnąć. Boję się bardzo o to dziecko, żeby wszystko było z nim dobrze, stale kontroluję ruchy. Chciałabym juz urodzić, żeby już bylo na świecie, chociaż nie wiem jak to zrobię, liczę na cesarkę. Nie ma u mnie fajerwerk, nie ma ciekawości kim jest, jaki jest, jest tylko beznadziejny lęk jak to będzie, co to będzie dalej i poczucie winy, że tak to czuję. Bardzo jest mi go żal, że trafił na taką matkę, żal mi mojego męża, który wiem, że totalnie mnie nie rozumie, ale stara się wspierać, na szczęście on cieszy sie od początku. Bardzo biedna jest tez w tym wszystkim moja siostra, która oddałaby wszystko, żeby w ciąży być. Wierzę, że jednak to wszystko dobrze się skończy i za sprawa hormonów doznam w końcu jakiejś wewnętrznej przemiany i podołam nowej roli. Bardzo mi pomaga czytanie takich forów, wiec dziękuję za wszystkie te historie, mnie pokrzepiły, wiec postanowiłam napisać swój wywód, może ktoś na niego kiedyś trafi i do czegoś mu się przyda :)
Nie planowałaś teraz ciąży ,nic dziwnego że nie skaczesz z radości;) że masz dużo wątpliwości itd. Ale już jesteś w 37 TC, dzieciątko napewno zjawi się na świecie,masz wspierającego partnera,Ty też brzmisz rozsądnie;) Wszystko napewno się ułoży. Nie musi być przecież idealnie. A to że masz 26 lat dopiero kurcze w sumie fajnie:) będziesz jeździć z mężem i z synkiem będziecie robić napewno dużo ciekawych rzeczy bo będziesz mieć siły wenę i motywacje;) Twojej siostrze też życzę wszystkiego dobrego. Powodzenia!!
 
Do góry