czesc dziewczyny.... oto, co mi się przydarzylo:
środa 18.30:
z promiennym usmiechem jade z kuzynką do ginekologa (ona tez byla zapisana na wizytę). Szczesliwa siadam na fotel, zartujemy i.... po chwili slysze "niestety w macicy nie widze zadnego pecherzyka ciazowego, za to wokol macicy jest duzo plynu ktorego nie powinno byc, jest czarna duza kropa kolo lewego jajnika, przykro mi ale jest duze prawdopodobienstwo ciazy pozamacicznej, ktora jest bezposrednim zagrozeniem Pani zycia. Jutro z samego rana musi sie Pani stawic w szpitalu na obserwacje".
Cala noc przeplakalam, pogodzilam sie juz z tym, ze ciaza jest stracona, ale nie wiedzialam jak wytrzymam tydzien w szpitalu bez dziecka, bez odwiedzin - szpital zamkniety z powodu epidemii dla odwiedzajacych.
Czwartek 9.00:
Stawiam się w szpitalu, przyjmują mnie, rozpakowuje sie na pelnej sali, wszystko trwa ok godzinę (non stop ryczę jak bóbr), proszą mnie na usg, na ktore poproszono na kosultację dr Oskiewicza. Dr Oskiewicz do mnie: "Ja mysle, ze ciaza jest normalna, w macicy, a na jajniku jest duzy torbiel. Niestety to za wczesnie, aby byc czegokolwiek pewnym".
Nie moge uwierzyc... to ciaza byc moze jeszcze nie stracona? Dalej ryczę i ryczę. Na szczescie po po;ludniu moglam wyjsc na 2h do domu.
Piątek rano:
Poranny obchod, ordynator do mnie: " prosze brac kwas foliowy, torbiele sa czeste, odpoczywac. W macicy jest maly pecherzyk, nastepne usg zrobimy dopiero w poniedzialek rano, jesli pecherzyk w maciy urosnie, tzn ze ciaza jest normalna i pojdzie Pani do domu.
Sobota rano:
Wyblagalam przepustke na weekend do dziecka. Wracam do szpitala w PN rano... na usg i ... na decyzj e co z tą ciążą...