To ja opiszę swój pierwszy poród:
Dnia 4 września 1997 roku wstałam jak zwykle, mąż już dawno był w pracy... cały dzień do popołudnia robiłam to, co zwykle - jakieś zakupy, obiadek, sprzątanko, relax, itp. Ponieważ dzień wcześniej byłam u lekarza i ten stwierdziła, że "jeszcze nie teraz, jeszcze z tydzień, może dwa". To się uspokoiłam i mimo, że miałam termin na 5 września, po prostu to olałam.
Po południu wyszłam po męża, który dojeżdżał pociągiem - takie to były czasy... cały dzień odczuwałam takie bóle nieregularne jak na miesiączkę... ale nic, to przecież nie teraz
wieczorkiem bóle się nasiliły, ale przecież to nie teraz
więc sobie olałam...
ok. 22:00 poszlam do ubikacji, robię sobie siusiu i.... nagle wypadł mi ten słynny czop - czyli poleciało trochę krwi i śluzu... o kurcze... odszedł mi czop... myślę sobie ... to w książkach było napisane, że to niby już???
mówię do męża, że czop, i że chyba już i w ogóle...
A JA NIE MAM SPAKOWANEJ TORBY DO SZPITALA!!!, bo lekarz mówił, żeby się nie spieszyć
ja oczywiście w tym momencie zaczęłam odczuwać te bóle coraz silniej /ale podświadomość działa!!!/
no to się zaczęło bieganie po domu ... torba, koszula, kosmetyki, i inne rzeczy, które miałam spisane na kartce, którą oczywiście szukałam ze 20 minut... pojękując i płacząc!!!... mąż mnie trochę uspokoił i po godzince stwierdziłam, że możemy się do szpitala przejść na nogach, bo mnie już trochę mniej boli ... /ale byłam w szoku... nie chiałam taksówkarzowi zasyfić siedzeń
/
szybko wzięłam prysznic i poszliśmy do szpitala...
w połoie drogi mówię do męża, że ja właściwie, to nic już nie czuję i może wrócimy do domku??? po długich negocjacjach i stanowczości męża poszliśmy do szpitala... była ok. 23:40... mąż mówi, niech cię zbadają i zobaczymy... jak każą, to wrócimy do domciu... no OK - myśle sobie, ale jednak chcę wrócić do domu...
Na izbie przyjęć - położna bada mnie i mówi, że rozwarcie na 2 i muszę zostać już w szpitalu... to ja w płacz /nie wiem dlaczego/, ale to chyba normalne, bo nawet nie zareagowała... badanie było średnie, trochę bolało grzebanie przy szyjce... potem lewatywa... i pół godzinki w toalecie.... ale chyba schudłam wówczas z 5 kilo, taka byłam lekka!!! dostalam piękną szpitalną koszulkę i na oddział... mężuś do domciu, bo jeszcze być nie musi... jeszcze się pomęczę
a ja ciągle płaczę, to on nie chce iść!!!
no w końcu poszedł... ja się uspokoiłam...
trafiłam w środku nocy na oddział, gdzie leżały 3 kobiety, one spały sobie a ja miałam takie bóle krzyżowe, że hej...
żeby ich nie obudzić poszłam na korytarz, a tam kobitka łazi z kroplówką i strasznie jęczy... zero personelu, lekarzy, itp.... się wystraszyłam... wróciłam na salkę i zaczęłam tak: jak skurcz, to właziłam pod łóżko i wyłaziłam z drugiej strony... po skurczu się kładłam na 20 sek. i tak od nowa... całą noc!!!
o 6 rano badanie bolesne, bo masowanie szyjki przez tą położną z krótkimi paluchami... rozwarcie na 3!!! mały postęp, a duży ból!!!
no ale kazały mi się wykąpać, spakować swoje rzeczy i iść na blok porodowy... wykonałam, co było trzeba... ciepła woda łagodzi ból!!! idę na blok porodowy i czekam na męża, bo mamy rodzić razem...