reklama
Forum BabyBoom

Dzień dobry...

Starasz się o maleństwo, wiesz, że zostaniecie rodzicami a może masz już dziecko? Poszukujesz informacji, chcesz się podzielić swoim doświadczeniem? Dołącz do naszej społeczności. Rejestracja jest bezpieczna, darmowa i szybka. A wsparcie i wdzięczność, które otrzymasz - nieocenione. Podoba Ci się? Wskakuj na pokład! Zamiast być gościem korzystaj z wszystkich możliwości. A jeśli masz pytania - pisz śmiało.

Ania Ślusarczyk (aniaslu)

  • Czy pomożesz Iwonie nadal być mamą? Zrób, co możesz! Tu nie ma czasu, tu trzeba działać. Zobacz
reklama

Opowieści z porodówek... BEZ KOMENTARZY

Więc zacznę od tego wątku i opisze nasz poród:tak:
Jak pisałam przed południem 5 lipca planowałam ostatnie zakupy przed porodem. Więc wybraliśmy się z M, teściową i Piotrusiem na wycieczkę po sklepach...3 godzinną wycieczkę...jak wracaliśmy to powiedziałam M żeby jeszcze zajechał do biedronki bo nie ma wędliny do kanapek do pracy...wysiadłam z teściową z samochodu i nagle usłyszałam takie PYK, stanęłam, teściowa się spytała co się stało a ja że chyba nic no i jak zaczęłam wchodzić po schodkach to już wiedziałam, że wody mi odeszły, ciepło się zrobiło między nogami...ja w tył zwrot i macham do M na środku parkingu i się modle, żeby jak najszybciej podjechał, wreszcie mnie zauważył i zbladł jak mu powiedziałam, że zaczęło się, poleciał po teściową do sklepu i dawaj do szpitala chcą mnie wieść, ale ja bez skurczy bez bólu i wody jasne różowe więc im mówię jedziemy do domu po torbę. Ja siedzę w samochodzie na reklamówce, teściowa bierze Piotrusia-nie żegnam się z nim to by było za trudne dla mnie i dla niego, M przylatuje z torbą i jedziemy, po drodze(trwała 20min) pojawiają się skurcze tak gdzieś co 4 minuty ale bardzo słabiutkie. Na recepcji papierkowa robota, skurcze dalej delikatne i wody się sączą, przychodzi położna kolejny wywiad i papierki, przebieram się w koszulę i jedziemy na porodówkę. Bada mnie lekarz 4cm rozwarcia szyjka skrócona, pęcherz pękł gdzieś z boku więc wody nie chlusły tylko się całyczas sączą...jak dobrze bo nie rodzę na sucho, dostaje antybiotyk na paciorkowca, następnie KTG pół godziny, skurcze dalej słabe, idę do pokoju dostaje piłkę i masuje sutki...kolejne badanie przez położną o 22...masaż szyjki i rozwarcie na 7 cm...szyjka bardzo podatna ale malutka jeszcze wysoko, skurcze co 2 minuty ale do wytrzymania, badanie o 23 już na sali porodowej...9 cm ale mała wysoko więc kolejne pół godziny spędzam na piłce a M masuje mi krzyż w czasie skurczy które zaczynają już boleć ale ja wiem, że to jeszcze nie ten ból. Idę na łóżko porodowe i mówię M, że chce żeby był przy mnie do końca porodu, rozwarcie pełne jest, mówią, że urodzę do północy, prę na boku aby mała zaszła do kanału...tyle że z tym moim parciem jakoś na początku słabo, wreszcie się udaje i mała już nisko jest północ...dzwonią po lekarzy i pielęgniarki i zaczyna się masakra ten ból to mój próg wytrzymałości...nie radze sobie z jego opanowaniem, staram się oddychać i przeć jak mogę najlepiej, skurcze za słabę i coraz rzadsze ale głowkę już widać...położna mówi, że teraz urodzę na tym partym i tak się dzieje...nacinają mnie...ja prę i naglę widzę przed oczmi krocze mojej córeczki:-D:-D:-DJest godzina 0:30-posłuchała tatusia i urodziła się 6 lipca. Słyszę jak płacze, patrzę na M...on też płaczę...cudowna chwila, dostaje malutka na brzuch...następnie ją zabierają do badania mierzenia...M idzie z nią, ja rodzę łożysko, szyją mnie ale w tej chwili już nic więcej się nie liczy tylko nasza Basia, waży 3050 i mierzy 58cm, dostaje 10 punktów. Przenoszą mnie na łóżko i daja małą do piersi, jesteśmy w trójkę razem...najszczęśliwsi na świecie...
Pobyt w szpitalu długi jak dla mnie za długi, najpierw leże 3 dni na sali sama, mała ma żółtaczkę więc przenoszą nas na patologie noworodków gdzie jest naświetlana...policzyłam...spędziła 66 godzin pod lampami...była bardzo dzielna nie płakała...wreszcie po 10 dniach od porodu wracamy do domu,przyjeżdża po nas M z synkiem, jak go widze to płacze...jak on dorósł w przeciągu tych dni...jak ja bardzo za nim tęskniłam...teraz już jesteśmy razem we czwórkę:-):-):-)
 
reklama
Teraz moja kolej chociaż myślałam ze nigdy sie to nie stanie :)
Termin miałam z usg na 17 lipca stwierdziłam ze zapewne urodze 2 tyg po terminie bo nic sie zbytnio nie działo poza lekkim krwawieniem. 18 Lipca dostałam lekkich skurczy koło godziny 14 siedzac na bb nie myslałam ze moze to być coś poważnego ale koło 18 występowały one juz co 3-4minuty nie chciałam jeszcze jechać do szpitala bo wiedziałam ze odeśla mnie do domu i powiedza ze to jeszcze nie to . Ale za namowa mojego pojechaliśmy rutyna mierzenie temp . sprawdzanie ciśnienia po czym położna mówi że sprawdzi rozwarcie i mówi zebym została bo jest 5 cm ja szok .Zapytała sie czy chce rodzić w basenie bo akurat jest wolny zgodziłam sie myśle posiedze w wodzie ponoc przy skurczach to pomaga zapytała także czy chce jakieś znieczulenie ale odmówiłam bo mnie nie bolało aż tak żeby coś brać ale to był mój błąd bo ledwo wyszła a ja już zaczynałam "umierać". Kiedy przyszła po mnie zeby zabrac mnie do basenu zaczeły sie bóle idąc korytarzem i słyszałam krzyki innych kobiet miałam dość myśle odwrotu nie ma ide na rzeźń. Weszłam do basenu bóle były nie do zniesienia dali mi gaz guzik pomógł jedynie co robił to po każdym skurczu byłam jak naćpana to wszystko . Błagam o jakies znieczulenie położna mówi tak dostaniesz ale najpierw sprawdzimy postępy okazało sie ze główka już wychodzi wiec sie zaczeło na dobre pare pchnieć i było po wszystkim . Dłużej i bardziej bolało mnie rodzenie łożyska po wszystkim okazało sie ze nie ma potrzeby zszywania bo nic nie pękło wiec w sumie czuje sie jak bym nie rodziła . I to prawda ze dzidziolek wynagradza nam wszystkie bóle w moim przypadku też tak było . Poród w wodzie był nowym doświadczeniem i jezeli kiedy kolwiek bede miala taka mozliwosc rodzić w wodzie to napewno skorzystam . Sorry ze tak po łepkach troche napisane ale jestem podekstytowana nowa rola ze nie moge od małej oderwać wzroku wazy 3.255 kg :)
 
Ja rownież opiszę swój poród. Naczytałam się różnych opowieści wcześniej i nastawiłam się na poród bez problemów:-) Niestety nie zawsze wszystko jest takie, jak sobie zaplanujemy...:baffled:
W piątek z samego rana zobaczyłam krew na wkladce i miałam lekkie skurcze, ale co 5 min. Mojej mamie tak sie zaczął poród, więc pojechaliśmy z M na IP do szpitala 40 km od nas, bo tam chciałam rodzić. Akurat był moj gin. powiedział,że czop zaczyna odchodzić, rozwarcie na 1 palec, a skurcze takie sobie, więc mam jechać do domu i w weekend na pewno nie urodzę.:nerd:
W sobotę o 1.30 obudziły mnie mega skurcze od kręgoslupa-bóle krzyżowe. Nie życzę tego najgorszemu wrogowi-ból był taki, że rozrywało mnie od środka. Do tego odszedł czop, więc znowu pojechaliśmy do mojego szpitala. Na IP byliśmy o 4 rano. Skurcze były straszne, ale nie pisały się na ktg. Do tego rozwarcie się nie powiększyło. Lekarz akurat był niezbyt zaangażoany i odesłał mnie na patologię. Wysłałam M po jakieś rzeczy do domu, bo myślałam, że tak cały weeken będę siedzieć. Bóle krzyżowe jednak bardzo się nasiliły i co 5 min padałam na kolana z bólu. położne były cudowne, wysyłaly mnie pod prysznic i wolaly lekarza. Ten jednak patrzył tylko na brak rozwarcia. O 11 już nie wytrzymywałam tych bóli i zadzwoniłam do znajomej położnej, że ja muszę dzisiaj urodzić, bo te krzyżowe mnie wykończą. Na szczeście jakoś załatwiła z lekarzem i zanim przyjechał M miałam już podpięte ktg, które w końcu pokazały silne skurcze. Wysłali mnie z powrotem na porodowke. O 12 przyjechal M i dziękuję Bogu, że był ze mną cały czas. Masował mi krzyż w czasie każdego skurczu i ściśle wspólpracowal z polożnymi:tak:Ja tylko krzyczałam na nie i na M, a potem przepraszałam. Bóle z krzyża stawały się nie do zniesienia, prysznice, piłka i masaże M pomagały, ale nie na długo. Najgorsze było podpinanie do ktg i leżenie w bezruchu. Szyjka dopiero ok 15 zaczęla się rozwierać po zastrzyku rozluźniającym. Położne proponowały nowe pozycje, ja krzyczałam, że mnie boli i że już nie dam rady, a M wspierał, podawal wodę i masował. Poza tym było strasznie duszno i zbierało się na burzę. Ok 17 rozarcie było na 7 cm i stanęło. Myślałam,że zwariuję. Chodziłam do łazienki i parłam, bo nie mogłam się powstrzymać. Skurcze miałam już co 2 min i klęczałam wtedy na materacu i krzyczalam. Wszystkie plany związane z byciem dzielną wzięły w łeb przez krzyżowe rozdzieranie ciała od środka. W końcu padła komenda idziemy rodzić. Wody sączyły mi się przez cały poród. Na łóżku było już o wiele lepiej. Położne mowiły, że dam radę. M był obok mnie, ale wolalam trzymać się lóżka. Zaczęła się burza, a ja ostatkiem sił zaczęłam przeć. Tylko nie umiałam na wdechu, więc parłam na wydechu. Mała miała szelki z pepowiny i przy trzecim parciu musiałam być nacięta i urodziłam Karolinkę. Zaraz dostałam ją na cyca i maleńca przyssała się od razu. Darła się też od razu, tak jak mama podczas porodu:-)Łożysko rodziłam już placząc ze wzruszenia. M był z małą i próbował ja przekrzyczeć, żeby mi powiedzieć ile waży i mierzy. A ja wciąz płakałam. p szyciu przewieźli mnie na salę poporodową i położna przystawiła mi Karolinkę i poczułam,że tak właśnie jest dobrze- dopiero w trójkę stanowimy jakąś pełnię i całość. Czułam się jakbym od nowa zakochała się w M dzięki Małej. Nie umiem tego wytłumaczyc, ale to się chyba nazywa pełnia szczęścia:-) Jestem spelnioną mamuśką;-)
Mimo bólu przeżyłabym to jeszcze raz dla tego Skarbu. Od parcia za wcześnie mam krwiaka i nie mogę jeszcze siedzieć i chodzić, ale to minie, a nasz Skarb już zostanie na zawsze:-)
 
może więc teraz i ja opiszę swój poród:-)
19.07 w związku z tym, że skończyło mi się l4, a nic nie zapowiadało porodu, wybrałam się do swojej lekarki pierwszego kontaktu z prośbą o dalsze zwolnienie. Lekarka to świetna babka, kiedy usłyszała, ze jestem już 2 tyg po terminie i nikt nie kwapi się z przyjęciem mnie do szpitala i jakąkolwiek decyzją bardzo się zdziwiła, a jako że jest dyrektorem całego centrum medycznego, do którego należy szpital, gdzie miałam zamiar rodzić, po prostu wykonała telefon do ordynatora oddziału położniczego i powiedziałą, że wysyła swoją pacjentkę po terminie, żeby mnie obejrzał i podjął jakieś wiążące decyzje. Ja byłam w szoku po tej interwencji i grzecznie udałam się do szpitala na konsultację z tym ordynatorem-zbadał mnie i powiedział, że wszystko ok-tzn przepływy, tętno, usg, ale powinnam już być pod opieką, w zw z tym wypisał skierowanie na patologię. Nie byłąm pzygotowana na taki obrót akcji, więc szybko pojechałam do domu, D zwolnił się z pracy i zaczęły się przygotowania do szpitala-nie byłąm przygotoana psychicznie i nawet wachała się, czy nie wstrzymać się do wtorku i dopiero zgłosić się na patologię, ale stwierdziłam, że skoro moja lekarka zadała sobie tyle trudu, to nie ma co zwlekać, a będę już pod opieką i dzidzia będzie bezpieczniejsza. W drodze do szpitala rozkleiłam się kompletnie-czułam, jakbym wyjeżdżała na zawsze nie wiadomo gdzie:-( Po przyjęciu na patologię ginka ( którą znałam z usg 4D-bardzo fajna babeczka) dałą mi wybór-czy zaczynamy akcję wywoływania już, czy następnego dnia-wybrałam następny dzień, bo to zwiększało prawdopodobieństwo, że moja położna będzie przy moim porodzie.
20.07 zgodnie z planem we wtorek po obchodzie zostałą zaproszona na pierwszą część 'akcji burza' tzn. założenie balonika powiększającego rozwarcie (miałam na 1 palec). Pani doktor przedstawiła teorię: tzn, że załozęnie jest lekko nieprzyjemne, a noszenie balonika niebolesne, a jedynie powoduje delikatny dyskomfort, nosi się go przez cały dzień i noc , chyba że wcześniej sam wypadnie. co oznacza że spełnił swoje zadanie. Balonik może oprócz rozwarcia wywołać takze skurcze, ale może nie zadziałać wcale. Tak wyedukowana zasiadłam na samolocie-założenie okazało się dla mnie masakrycznie nieprzyjemne-co prawda żartowałam sobie z ginką i położną, ale zeszłam z fotela jak po wojnie, rozczochrana i mokra, a w trakcie mało nie wyrwałam oparcia:-) W najbliższych godzinach okazało się, ze 'delikatny dyskomfort' zw z noszeniem tego cudu techniki dla mnie oznacza chodzenie niemalże okrakiem i masakrę przy każdej wizycie w toalecie. Pojawiło się krwawienie i ból brzucha-czułam się fatalnie psychicznie i fizycznie, na szczęście D siedział ze mną prawie cały czas, graliśmy w karty, gadaliśmy i jakoś przetrwałam. Nie mogłam jeść i spać, więc noc w towarzystwie balonika oraz z wkłutym już na rano wenflonem spędziłam czuwając i drzemiąc po pól godzinki. Podczas pobytu na patologii wykonywano mi ktg 2-3 razy dziennie. mierzono ciśnienie. Byłam troszkę podłamana, kiedy okazało się, ze z 2 dziewczyn, którym założono balonik zaraz po mnie, 1 dostała skurczy co 5 min, a ja miałam kilka marnych skurczy w nocy zaledwie:-( o 5 rano balonik wypadł, więc zgodnie z zaleceniami zgłosiłam to położnej, podłączono mnie pod ktg, które mnie załamało troszkę, ponieważ nie wykazało żadnych skurczy. Spakowana byłam dzień wcześniej, więc zadzwoniłam po D, zeby był o 6.30, bo będą mnie transportować z całym dobytkiem na porodówkę, moja położna już była poinformowana i miała na mnie czekać na porodówce o 7 rano.
21.07 Chwilkę po 7 wyruszyłam w asyście D i położnej z patologii na porodówkę, gdzie przejęła mnie moja położna- od razu po rozlokowaniu w pokoju przedporodowym podłączyła mnie pod ktg. Byłam zdenerwowana i jakoś nie mogło do mnie dotrzeć, że nie ma już odwrotu, oczekiwanie dobiegło końca i dzisiaj urodzę !!! Po zapisie ktg położna zrobiła lewatywę i podłączyła mi kroplówkę z oxy i poleciła spacerować po korytarzu i kiedy nadejdą skurcze-kołysać biodrami. W międzyczasie pobrała mi jeszcze krew no ZZO, bo okazało się, że moje badania są już troszkę za stare- z nerwów troszkę się trzęsłam, szarpnęłam ręka i pobranie nie wyszło, udało się dopiero przy drugiej ręce. Spacerek po korytarzu trwał jakąś godzinkę, po czym wróciłam do pokoju na obchód-niezbyt przyjemne badanie w wykonaniu ginki, która sprawiła na mnie niezbyt fajne wrażenie- zwyrokowała rowarcie na 2cm, co mnie podłamało, bo takie już miałam od miesiąca przecież!!! ale moja położna mnie zbadała i stwierdziła, że jest 4 cm i wszystko idzie zgodnie z planem. Na obchodzie obecny był jeszcze jeden gin, który zaczął deliberować, że w sumie nie wiadomo, czy ja jestem po terminie, bo może po prostu mam źle obliczony termin!!! Jak to usłyszałam, załapałam nerwa- ciut nie na miejscu takie rozważania po tym jak założono mi balonik, podłączono oxy i włąściwie jestem już w trakcie porodu!!! ale cóż, przemilczałam:-) moja położna właściwie cały czas byłą ze mną, więc po obchodzie stwierdziłam tylko nieśmiało, że ta lekarka jest fatalna i nie chcę żeby była przy moim porodzie, na co moja położna mnie uspokoiła, że w 'naszym' zespole porodowym jest inny lekarz:-) Leżałam sobie pod ktg, przyszedła zbadać mnie lekarz z 'naszego' teamu porodowego:) i tutaj odetchnęłam z ulgą, bo okazał się przemiły, delikatny, spokojny i z poczuciem humoru-troszkę sobie pożartowaliśmy. Skurcze były jeszcze bardzo słabe i martwiłam się, że długo to potrwa albo skończy się tym, czego bałam się najbarziej-wymęczę się i będzie cc z braku postępu porodu-położna cały czas mnie uspokajała i mówiła, że wszystko jest na dobrej drodze i skurcze coraz lepsze, a poza tym jej nie zależe, żeby skurcze się 'ładnie pisałay' na ktg, tylko żeby pacjentka je czuła:-) tak upłynęły jakieś 2 godzinki i skurcze zaczęły być coraz mocniejsze- położna zasugerowała piłkę, ale nie za bardzo mi pomagała, więc chodziłam po pokoju, przyklękałam, opierałam się o ścianę w rozkroku-D nie opuszczał mnie ani na chwilę, masował mi plecy, podtrzymywał na piłce, przy skurczach opierałam się o niego-jednym słowem stosowaliśmy wszystkie chwyty poznane w SR, a ja czułam, że poród poważnie się rokręca. Po jakimś czasie położna mnie zbadała, podłączyła ktg i wróciła z lekarzem, który mnie zbadał-podjęli decyzję o przebicu pęcherza. Ból narastał i ciężko było mi wyleżeć, gin nie mógł przebić pęcherza, więc zrobiła to położna-wody przejrzyste, więc bardzo mi ulżyło, ze moze dziecku nie jest tam tak źle i nie zrobiłam mu tym przenoszniem 'krzywdy'. Po przebiciu pęcherza poczułam ciepło i duża ilość płynu, po czym grzecznie przeprosiłam położną i gina za to zajście, czym wywołałam wesołość obojga:-D Skurcze nasiliły się już do tego stopnia, ze zapytałam położną o zzo, po badaniu stwierdziła, ze teraz jest dobry moment- zapytałam, czy będzie dużo gorzej i poprosiłam, żeby na podstawie obserwacji i doświadczenia to ona podjęła decyzję, bo ja się boję, że po znieczuleniu zatrzyma się akcja i może być konieczna cesarka, której tak paniczie się boję. Położna wyszła na chwilkę, najwyraźniej przemyślała temat, bo wróciła z ginem i stwierdzili, że już troszkę za późno i tak dobrze idzie, że dam radę:-) Ból stawał się coraz gorszy, położna powiedziała , żebym znalazła najdogodoniejszą pozycję i zaproponowała, zamiast piłki, żebym usiadła na toalecie w szerokim rozkroku- ta pozycja okazała się najlepsza, a skurcze były już tak silne, że po kilku próbach wstania zrezygnowałam i tak na kibelku spędziłąm chyba godzinę- byłam coraz bardziej wycieńczona, bo skurcze były bardzo częste, właściwie ciągłe, i nie miałam czasu na odpoczynek, D cały czas był obok-podawał mi wodę, wycierała czoło i kark mokrym i zimnym ręcznikiem, przy skurczach, czyli prawie cały czas, zawisałam dosłownie na nim, wbijając paznokcie w jego plecy i operając się na nim-czułam, że zaczynam odpływać (później powiedział mi, że w pewnym momencie bała się, ze stracę przytomność, bo widział już moje białka wywracające się pod powiekami:-() poza tym miałam ataki drgawek, co podobno jest normalne, ale wyglądało chyba strasznie, bo widziałam chwilami przerażenie D, w jego oczach widziałam, ze cierpi razem ze mną i tak bardzo chce mi pomóc, ulżyć i bardzo się stara dodawać mi otuchy-dzięki temu ja starałam się z kolei znieść każdy kolejny skurcz. W międzyczasie dostałam jakiś lek znieczulajaco-rozkurczowy, ale nie odczułam żadnej różnicy, położna była prawie cały czas obok i tak się gnietliśmy w tej małej łazieneczce, starałam się być twarda i nie krzyczeć, ale ból sprawiał, że pojękiwałam i mówiłam , że chyba nie dam rady- gdyby nie to, ze D i położna tak mnie zagrzewali do walki-m D cały czas powtarzała, ze już niedługo, że jestem taka dzielna, że dam radę, chyba wyłabym jak zwierzę. Nieprzespana noc i głód dawały o sobie znać i kiedy już byłam już u kresu sił, położna i gin po badaniu zarządzili- rodzimy!!!
 
to dało mi nadzieję i wstąpiły we mnie nowe siły, co wydawało mi się niemożliwe, dodatkowo przez cały czas położna sprawdzała takim małym sprzętem-chyba przenośny doppler, tętno malutkiej, co mnie uspokajało, bo strasznie się bałam, że coś jej się stanie podczas porodu. Na sali porodowej weszłam na łóżko, kolejne badanie rozwarcia, badanie tętna dzidziusia i dostałam pozwolenie na parcie, nauka oddychania ze SR przydała się o tyle, że wiedziałam, jak powinno to wyglądać, ale z wysiłku i bólu robiłam to w przyspieszonym tempie i gin mnie stopował, bo zaczynały się drgawki i drętwienie nóg i rąk, przy drgawkach uszkodziłam deczko wenflon, więc druga położna-super młoda dziewczyna , musiała go nareperować:-)w międzyczasie kilka razy przepraszałam personel, że się staram z tym parciem i oddychaniem i zxnam teorię, ale coś mi nie idzie- na co gin się śmiał za każdym razem i pocieszał jak dobry wujek, że jest super, tylko muszę się trochę rozluźnić-będzie trochę ciężko w tych okolicznościach doktorze:-D Położna zasugerowała, że mogę przeć klęcząc przed fotelem porodowym, trzymając się takich drążków- to bardzo mi ułatwiło sprawę i tak spędziłam kilkanaście partych skurczy-D cały czas był obok z wodą i mokrym ręcznikiem, klęczał razem ze mną i powtarzał-dasz radę, już prawie koniec!!! położna powtarzała, że super prę i w ogóle świetnie mi idzie i chociaż to tylko słowa, bardzo mi pomagały, poza tym, co nie było łatwe przez moją klęczącą pozycję, cały czas sprawdzała tętno małej. W końcu zarządziła, że wracam na łóżko i to już naprawdę TEN MOMENT!!! W międzyczasie ja, wyedukowana na SR, że 2 faza porodu może trwać max 2 godz, w przeciwnym razie cc, zapytałam położną ile mam jeszcze czasu i czy zdążę- położna i gin skwitowali to śmiechem i stwierdzeniem, że to nie zawody, ale na pewno zdążę:-D Padło hasło, że to już finał, więc zebrałam wszystkie siły-chociaż nie sądziłam, ze jeszcze jakieś mam, i zaczęły się kulminacyjne parte, nie wiem ile ich było, ale chyba około 6 i usłyszałam, że widać główkę- podniecony D zaczął szeptać: kochanie, naprawdę widać główkę!!! na co ja wykrzesałam jeszcze siłę, żeby go zbesztać ( bo przed porodem zakazałam mu kategorycznie zaglądać w miejsce 'akcji'): to dlaczego ty tam zaglądasz, przecież się umówiliśmy!!! tu znowu nastąpiła chwila wesołości wśród personelu i gin coś tam pocieszał D po męsku:-) przy następnym partym usłyszałam, że mała wychodzi 'z rączką'- zdenerwowałam się, czy nic jej się nie stanie, ale tutaj już wszystko odbyło błyskawicznie: położna mnie nacięła, kazała się zaprzeć stopami o swoje biodro i biodro gina, jeszcze kilka parć i poczułam, jak malutkie ciepłe ciałko wysuwa się na zewnątrz. Podali mi małą na ręce, a ja powtarzałam, że się boję, ze ją wypuszczę, ale pediatra mnie uspokajała, że ją trzyma, zebym się nie bała- odwróciłam się z maleństwem w stronę D- zobaczyłam, że ciekną mu łzy, ja też zaczęłam płakać, a po chwili dołączyła do nas Lilianka oznajmiając donośnym głosikiem swoje przybycie:-) to był moment, o którym czytałam i słyszałam, ale zrozumiałam dopiero, kiedy stało się moim udziałem- w oczach D zobaczyłam wszystko to, co chciałabym zobaczyć i wiedziałam, ze teraz już wszystko będzie inaczej-lepiej, pełniej i kompletniej, bo jesteśmy razem i mamy córeczkę:-)
 
Po chwili Lilcię wzięła pediatra, a ja nie spuszczajac z niej wzroku chyba 3 razy powtarzałam pytanie-czy wszystko z nią w porządku? dopiero kiedy usłyszałam, że tak, odetchnęłam normalnie, bo wcZeśniej byłam na jakimś megawdechu:-) D zaproszono z małą do kąpieli i ubrania, ja przypomnniałam sobie, ze jeszcze łożysko- adrenalina i szczęście sprawiły, ze urodziłam je na 1 parciu, później szycie- niezbyt przyjemne, ale do zniesienia. Podsumowując-trafiłam, na super ludzi-położne, ginekologa, a obecność D sprawiła, że czułam się bezpieczna i upewniła mnie, że wybrałam właściwego ojca dla mojej małej królewny- jego wsparcie to coś, czego nigdy nie zapomnę i za co zawsze będę mu wdzięczna- robił dokładnie to, czego potrzebowałam, dokładnie wtedy, kiedy tego potrzebowałam. I jakkolwiek patetycznie to brzmi, w naszym przypadku to wspólne przeżycie sparwiło, że nasz związek 'wskoczył' na nowy poziom:-)
przydługa ta moja opowieść, ale spisałam także dla siebie- zanim zapomnę:-) jeśłi ktoś odpadł w trakcie czytania-rozumiem:-D
 
Mam chwilke czasu więc opowiem o moim porodzie.

W pon 19 lip byłam u gina na kontroli powiedział rozwarcie na 3 cm, szyjka zgładzona i w każdej chwili moge zacząć rodzić. Skontaktowałam się z moja polożną i umówiłyśmy się na 21 lipca w szpitalu, no chyba że wydarzyłoby się coś wczesniej. Od poniedziałku robiłam juz wszystko sprzątanie, spacerowe maratony, seksowanie 5 razy dziennie niby jakies skurcze tam były ale to cały czas nie to. W środe pod wieczór dopakowałam torbe, wykompałam Nadie i polożyłam ją spać bo teściowa do niej miała przyjechać, a że zostało nam z M troche czasu no to bach jeszcze raz sobie uzyliśmy przed 7 tyg przerwą ;). O 19:30 przyjechała teściowa, a my wsiedliśmy w samochód i pojechaliśmy do szpitala. Na szczęscie zabezpieczyłam sobie fotel podkładem bo w połowie drogi ... plum i pękł mi pęcherz. Krzycze do M STÓJ !!!!!!!!!! wyskoczyłam z auta jak poparzona, troche ze mnie tego zleciło, podłożyłam pod tyłek jeszcze 2 ręczniki i pojechaliśmy. W trakcie zaczeły juz się skurcze i to takie co 2, 3 min. O 20:15 bylismy na IP, pani nas zarejestrowała i posłała po naszą położną (miala dyżur). Poszłyśmy do pokoju badań, zbadała mnie i... znów się okazalo że moj gin troche przesadzil z rezwarciem. 3 cm przy ujściu owszem ale szyjka jeszcze długa i nie skrócona a drugi koniec ma dopiero 1 cm rozwarcia. No nic 20:30 mam podłączone ktg oczywiście skurcze ustały, może nie tak całkiem były tam jakies ale ja ich nawet nie odczuwałam. Po 21:00 przyszła pani doktor, zbadała mnie stwierdziła 3 cm rozwarcia, poklejdrała troche z położną a ja poszłam sobie chodzić. Miałam takiego powera że moglam biegać. I tak chodziłam sobie, dzwoniłam a to do M (wrócił do córci) albo do mamy. Do tego co chwile chodziłam do kibelka bo mi sie siusiu chcialo. Zrobiła się 22:00 i się zaczeły skurcze co 2 min. Pochodziłam jeszcze 15 min i położna kazała mi wskakiwac na wyroko do badania. 5 cm ładnie, ale góra szyjki wciąz strasznie twarda i nie chce sie rozwierać ( mówie położnej że przy poprzednim porodzie miała identycznie) Dostałam jakieś kroplówki na rozluźnienie tej szyjki. Położna mówi że mam nie chodzić bo mam niskie cisnienie i moge jej czasem paść tu po tych środkach. Więc leże, tak długo jak lepciały kroplówki skurcze ustały z jednej strony fajnie bo troche odpoczełam a z drugiej wkurzało mnie to że nic się nie dzieje. Kolejne ktg nic specjalnego się nie działo dopiero pod koniec dostałam serie skurczy które przez 10 min były poprostu paskudne dochodziły do 130 i spadały tylko do 60 nie mogłam się doczekac kiedy sie skończa byłam wtedy tak wściekała na eMa że mnie w to wpakował. Wkońcu puścił. 23:45 przychodzi znów pani doktor i mnie bada, 6 cm. I już od tego momentu było hmm boleśnie skurcze były nie reguralne przychodziły raz częściej raz żadziej ale były takie że normalnie szytwniałam z bólu. Godzina 00:15 nogi zaczynają mi cale dygotać, nie moge nad tym zapanować, polożna mówi no to za niedługo rodzimy, ide na kibelek siusiu, tam jeden paskud mnie wygioł, wracam na wyrko, polożna mnie bada 7 cm ale góra wciąż nie puszcza, chce rozmasować mi tą szyjke, mówi; będzie boleć ale jak tego nie zrobie to pęknie i jeszcze mocniej sie nacierpisz. No więc zaciskam zęby i znosze ten ból. 00:30 znów mi się che siusiu, ide na kibelek i nic nie moge zrobić ale za to dwa skurecze mnie tam nawiedzają, położna mówi wychodź mi stamtąd bo tam urodzisz, więc wstaje i ide, jak wyszłam kolejny skurcz zgioł mnie w pół, oparłam się na czymś już nie wiem czy to była kanapa czy jakaś szafka, położna rozmasowała mi plecu uhhh co za ulga. mówi żebym pendem na łóżko sie kładła, więc tak robie kazała położyć się na bok i kolejny skurcz. Ja krzycze że po tym to juz tylko parte będą, a ona że już główke powoli widać. Wybiegła krzycząc do mnie żebym nie parła bo idzie po druga położną. I krzyczy woła ją a ja już mam parte i nie moge ich powstrzymać i czuje że za chwile mała mi doslownie wypadnie. Położne wparowały na sale i krzycza nie przyj nie przyj a ja mam party za partym. Zarzucają mi szybko prześcieradłem krocze, żeby mala wrazie cuś na podłoge nie wypadła, karzą na wznak się położyc, składają łóżko do rodzenia i tylko słysze Gosia jeszcze nie ja nie mam rękawiczek. Jedna do drugiej zakładaj mi rękawiczki szybko. A póxniej slysze tylko nie przyj bo pękniesz, oddychaj oddychaj i udalo mi się troche pooddychać i czuje że głoka już poszla i za chwilke reszta i o 00:45 miałam Olcie na brzuchu. Cudowna chwila !!!
Po 5 min przyszła Pani doktor obejrzała cipencje stwierdziła że sa tylko lekkie otarcia i nie ma co szyć. Superr. Obyło sie bez nacinania. Zaraz po porodzie czułam się jakby mnie słoń przel.... ale 2 godz później juz było oki. A na drugi dzień wstałam rano i usiadałam sobie jakbym nie rodziła.
A najwspanialsze jest to że za ten ból dostajemy taką wielką nagrode nasze dzieci
 
zatem przyszedł czas i na mnie

termin porodu miałam na 21 lipca i jak trzeba na koniec ciąży czyli 28 czerwa wybralismy sie na ostatnie usg. Podczas usg wyszło ze brzuszek jest troszke mniejszy wzg. całego ciała a że lekarz miał wątpliwości czy dzidziuś po prostu bedzie długi a szczupły a ze dzieje sie cos złego z nim-np. hipotrofia zaproponował mi połozenie się w szpitalu jak to powiedział na 2 dni w celu upewnienia się ze wszystko jest ok. Tak tez zrobiłam i 3 dni pozniej lezałam juz w szpitalu. Okazało się ze do szpitala dotarłam juz z 3 cm rozwarciem a ze podczas kontrolnego ktg wyszło ze maluszkowi wypadają rytmy w serduszku uswiadomiono mnie ze te moje 2 dni się przedłuza. Zrobiono mi badania krwi i poniewaz poziom crp był wysoki stweirdzili ze mam jakąs infekcje i dostałam antybiotyk dożylnie i robiono mi kilkakrotnie ktg celem zobaczenia czy seduszko Tymusia lepiej juz bije. Po kilku dniach na badaniu wyszło ze mam rozwarcie 4 cm , szyjkę zgładzoną. Dziwili sie dlaczego jeszcze nie mam żadnych skurczy tym bardziej ze to juz drugi poród i zapadła decyzja- jak bedzie miejsce na porodówce to mnie zabiorą. W miedzy czasie przyjechał brat przywiesc mi lapka do szpitala i ledwo zdązyłam po niego zejsc na dół i wrócic i juz wołali mnie na porodówkę. Godz 12- Jak tylko to do mnie trafiło to bez zadnej pomocy zaczeły się pojawiac pierwsze skurcze- ja to się teraz śmieje że ze strachu tak czy siak zadzwoniłam do M zeby przyezdzał. Na porodówce po kolei- lewatywa(nie taki wilk straszny....) kapiel i przebicie pęcherza płodowego. W sumie to nic przyjemnego ale żeby strasznie bolało to tez bym nie powiedziała. W pierszej ciązy wody się ze mnie sączyły a teraz wszytko się wylało. W życiu bym nie przypuszczała ze tego jest az tyle! I na dobre zaczeły się skurcze. Godz 13- przyjechał M. Boshe co ja bym tam bez niego zrobiła. Dostałam piłkę, podłaczyli mnie pod ktg i tak na zmiane to lezałam to siedziałam na piłce i spacerowaliśmy. Czas mijał.... a skurcze coraz silniejsze. Lekarze co jakiś czas przypominali mmi ze są metody łagodenia bólu i jak chce to moge skorzystać ale ja jechałam na bohatera... Niestety rozwarcie nei postępowało. Po 6 godzinach ruszylismy tylko o centymetr! a miało byc tak pięknie wchodzac na porodówkę z 4 cm rozwarcia. Padła decyzja oksytocyna. Dostałam butle i podłaczono mi super cyfrowe ktg i jakies diodki na głowkę Tymka. Musze powiedziec ze ból bólem ale bardzo wesoło miałam na porodówce. Zastępca ordynatora siedział jak zaczarowany i klikał sobie na tym ktg w ten komputerek a reszta lekarzy i połozne mieli z niego niezły ubaw. Ok godz 20 wymiękłam - zdecydowałam się wkońcu na znieczulenie zewnątrzoponowe. Zadzwonili więc po anastezjologa. Kilkanaście minut pozniej juz było mi lepiej. M cały czas był przy mnie. Dawał mi pić, przecierał mi czoło, pomagał m i kompletnie przy wszystkim łącznie ze zmianą podkładów czy kucaniem. Skurcze parte nie były jednak takie same jak przy pierwszym porodzie. Nie wystarczyło raz się naprzeć , no i bolało nie miłosiernie .Sama poprosiłam o nacięcie krocza-bałam się ze popękam i to była swietna decyzja. Parłam chyba z dobre 20 min i kiedy juz wszyscy myśleli ze nic z tego nie wyjdzie o godz 23.07- 5 lipca na świecie pojawił się on- mój mały skarb. Tymoteusz miał 53 cm , wazył 2900 i dostał całe 10 pkt. Małego położyli mi na piersi a M przeciął pępowinę. Po ok 5 min zabrali go na dól na obserwacje z tym serduszkiem a mnie zszywali. Po trzech dniach ze szpitala wyszłam sama. Tymuś został. Popodączany wszystkimi kablami do monitorowania bicia serduszka brał antybiotyk . Po kilku dniach przewieziono nas do innego szpitala na kardiologie. Na szczescie to tylko wada poinfekcyjna . 16 lipca wkońcu mogliśmy zabrać naszego szkraba do domu , do jego łożeczka. Niestety nie na długo bo po trzech dniach w domu zwiedzilismy kolejny szpital tym razem kolki spowodowane antybiotykiem. Ale jest juz dobrze:-)
Wiem ze juz to pisałam ale obecność M była dla mnei wszystkim- nie wiem czy dałabym rade bez niego. Nie mogę oczywiscie zapomnieć o lekarzach i połoznych ze szpitala Madurowicza w łodzi. Miałam jednoosobową salę i naprawdę czułam się jak w prywatnym szpitalu. Co chwilę ktoś u mnie był jak nie położne to lekarze i to na prawde co chwilę! A za moje bóle mój M sprezentował mi na wyjscie śliczny łańcuszek z przywieszką- Jedna to serduszko a druga perełka.

Reasumując- drugie dziecko po 6,5 roku od pierwszego porodu rodziłam dwa razy dłuzej i dwa razy bardziej się męczyłam chociał weszłam na porodówkę za pierwszym razem z rozw 1cm-6godz a przy Tymusiu 4 cm-12godz!. Az strach pomyslec ile rodziłabym trzecie:-D
 
Ostatnia edycja:
To i ja pozwole opisać swoje doświadczenie, troszkę chaotycznei i lekko pobierznie, bo jakoś nie wszystko dokladnie pamiętam, jakbym momentami odpływała.

26.07.2010

Wstajemy ok 6:30 żeby spokojnie wyjść z domu i w porannych korkach dojechać na 8:00 do szpitala. Korki jak korki a mąż zdenerwowany jak nigdy nie poznaje go nawet w dniu ślubu nie był tak zdenerwowany, a przecież ma mnie tylko zawieźć do szpitala. Nawet nie chce myśleć co by było gdyby miał mnie wieźć bo zaczęłam rodzić. Dojechaliśmy pod ambulatorium okropna kolejka, zarejestrowałam się i czekamy przychodzi koleżanka położna mnie wołają na badania i uzupełnienie dokumentów. Z ambulatorium na porodówkę tam zdecydują co robić czy test OCT czy prowokacje. M przejęty czeka ze mną po drzwiami porodówki, sala do porodów rodzinnych jest zajęta. Otwierają się drzwi i położna zaprasza do środka, będą robili tylko test dzisiaj, żegnam się z mężem, sprawia wrażenie jakbyśmy mieli się długo nie widzieć, a przecież jak wyjdzie z pracy to przyjedzie. Strasznie wysokie te łóżka na porodówce spindram się na nie i podłączają KTG, nawet nie wiem kiedy i jest już po 10 będą podpinać kroplówkę. Baśka siedzi obok i rozmawiamy, głodna jestem jak diabli, nie pamiętam kiedy tak było. Mam potworna ochotę na ruskie ze śmietaną. Dzwonie do m i mowie ze jak będzie jechał wieczorem to niech przywiezie pierogi. Test ma trwać ok 2 godz. Po godz leżę tyłem do ktg pytam Baśki czy coś tam wychodzi, bo nie wiem czy to tylko moja głowa, czy rzeczywiście coś się dzieje. Nie tylko moja głowa rejestrują się regularne skurcze. Czyli jest dobrze reaguje na oksytocynę, tylko ta wstrętna długa szyja zwiastująca poród na boże narodzenie, trudno będą ją „zmiękczać” jutro a w środę indukcja. Jakoś to przeżyje ważne, że już nie jestem zawieszona w próżni. Podchodzi położna będzie badać. Ależ to boli jak diabli nie cierpię tego badania i tak co godzinę. Skończyła i mówi że zmieniamy taktykę. Jaką taktykę??? Polowy szyji już nie ma dostaje zastrzyk i jakiś czopek na tą oporną sz. Dalej rozmawiamy z Baśka i dalej o ruskich. Mijają następne godziny kolejne badania, nic stanęło w miejscu skurcze są coraz mocniejsze a pani sz. pogrywa w kulki i ma gdzieś kolejny czopek na rozluźnienie. Teraz już nie jest tak wesoło przychodzi skurcz a mnie łzy stają w oczach powoli, oddycham i jakoś brniemy dalej. Patrze na zegarek, dlaczego ten czas tak powoli idzie, sz. w miejscu. Pewnie jednak się nie uda. Zrezygnowana myślę tylko o tym żeby mnie odpięli od tej chol. Oksytocyny to sobie odpocznę i zjem ruskie do kulinarnego repertuaru dorzucamy jeszcze ciasta cokolwiek byle nie myśleć o tym co się dzieje. Kolejne badanie, a jednak pani sz. się poddaje. Ok 16 dzwonie do męża, że być może uda się jeszcze dzisiaj, pod pretekstem kończę rozmowę kolejny skurcz. Jakieś dziwne najbardziej bolą uda jakby mi ktoś mięśnie rozrywał. Pochylam się nad łóżkiem a rękami rozciągam pasy od ktg jakoś udaje się przetrwać. Zaczynam sobie wyrzucać jaka głupia jestem że się dałam namówić na dziecko przecież już wiem co to poród. Baśka się śmieje, że dobrze że urodzę dzisiaj. Wyłączam tel bo co chwile ktoś dzwoni, potem nie mogę wpisać pin-u zapomniałam i tel zablokowany. Jest 18 od Baśki dzwonie do m żeby przywiózł puk i nie przywoził ruskich bo rodzę i nie zjem. Kolejny skurcz zaparta o łóżko i ścianę puścił po drugiej stronie łóżka Baśka. Dobrze że nie jestem sama myślę, coś jest nie tak wołam Baśka i …. podnoszą mnie z podłogi całą pochlapaną krwią z wyrwanej kroplówki. Nie będę chodzić sprawdzają tętno dziecka jest ok nikt nie wie co się stało. Odłączają mnie od oksy, zamiast niej podają glukoze żeby mnie wzmocnić. Jest dobrze, nie mam już „sztucznych” skurczy teraz to moja własna akcja, jednak po chwili widzę lekkie zaniepokojenie w oczach Baśki, pyta jak się czuję, mowie ze ok, a skurcze? Skurcze są możliwsze bez tej kroplówki wspomagającej. Ledwie to powiedziałam ktg i z powrotem pod oksy. A tak chciałam się uwolnić od tej znienawidzonej kroplówki. Znowu się zaczyna, oni chcą mnie chyba zamęczyć a nie wywołać poród. Kolejne skurcze łapię się oparcia łóżka za głową jakbym chciała ten skurcz przelać w nie siłą ucisku. Nie dam rady, nie uda się, nie mam siły ani ochoty. Mąż przyjechał czeka na korytarzu przez szparę w drzwiach widzę go kątem oka. Wstyd mi ze mnie taka widzi, a za chwile jest jeszcze gorzej dostaje torsji, nie chce żeby mnie taką zapamiętał. Położna znowu bada, mam wrażenie że kolejnego badania już nie przeżyje, sama nie wiem co gorsze badanie czy skurcze. Położna chce pomóc i zrobić masaż szyjki, ale mi o tym nie mówi skopałam ją odruchowo. Czuję się jak zaszczute zwierzę w klatce bez możliwości wyjścia. Zbliża się 20 a końca nie widać, pozwalają mężowi na chwilę wejść, nie mam siły się nawet do niego odezwać. Patrzy na mnie i widzę ból w jego oczach, skurcz on podrywa się po położną zatrzymuję go ruchem ręki w przerwie mówię, że jest ok tak ma być. Patrzy i mówi, że już wie czemu się zastanawiałam czy wytrzyma psychicznie poród. Chcę żeby wyszedł, nie dam rady za duże przerażenie widzę w jego oczach. Mówię, że potrzebuję do toalety. Mąż wychodzi idziemy z Baśką do toalety. W międzyczasie mówi mężowi, że do północy powinnam urodzić, ja na szczęście tego nie słyszę. Kolejny skurcz, chyba muszę zrobić kupę, krzyczą nieomal żeby nie. Wracamy na łóżko, zaczęły się parte. Nie przeć, ale się nie da „bo sobie pani zrobi krzywdę” ale mały się pcha, staram się nie przeć. Baśka mówi już niedługo. Nie wierzę już nikomu. Położna dzwoni gdzieś „pani doktor proszę przyjść do porodu na drugie piętro”, może rzeczywiście już tylko chwila. Nagle wokół dużo ludzi i Baśka „to co teraz powie pani Teresa święte rób co mówi” kiwam głową że rozumiem. Boli jak diabli zaczynam krzyczeć. Położna „nie krzycz tylko przyj!” Czas jakby w zwolnionym tempie, czuję jak mnie od środka rozpycha potwornie. Staram się nie krzyczeć ale się nie da. Mąż na korytarzu przekonany, że jakaś inna kobieta rodzi. Kolejny skurcz „przyj” prę przeszła główka jak to możliwe że to widzę?? skurcz „przyj” Maksiu na zewnątrz (jest 20:35) płacze ja też, widzę go takiego fioletowego kładą na mnie miałam ochotę uciec wyciągam rękę, głaszcze. Jest ze mną łzy lecą ciurkiem, jak mogłam być na niego taka zła tyle czasu? Przecież nic nie zrobił, nie płacze ze szczęścia tylko ze wstydu, że taka niedobra byłam. Zabierają go na chwilkę, a ja nie chce się już z nim rozstawać. Rodzę łożysko nie chce wyjść pani doktor pomaga naciskając na brzuch chlup i go nie ma. Sprawdzają czy wszystko ok. Nacięcia nie było, nie pękłam lekkie otarcie zszywaja 2 szwy tak na wszelki wypadek. Dostaje do karmienia synka, nie chce jeść. Położna podchodzi i na siłę otwiera mu usta za co obrywa ode mnie. Potem mąż się będzie śmiał, że ledwo urodziłam ochrzaniłam położną. Nie było łatwo, bo rodził się z rączką i węzłem z pępowiny przy tej rączce, ale daliśmy rade, tyle że do dziś synek ma wybroczyny dospojówkowe i jak otwiera oczka wyglada jak z innej planety - niebieściutkie oczka otoczone czerwonymi krążkami. Warto było, ale za następne to ja już podziękuje. Zabierają małego na badania pokazują dumnemu tacie i słyszę jak mówi że się boi wziąć na ręce, jest pod wrażeniem w końcu chwilke temu usłyszał, że około północy, ja jeszcze chwile poleżę i też jadę do sali. Położna wskazuje mężowi torbę i mówi: „proszę wziąć żonie ten kredens”. Jesteśmy na sali ale małego nie ma, za chwile idziemy po niego na noworodki i wreszcie jesteśmy wszyscy razem.

W ten sposób na świat przyszedł nasz szkrab
 
reklama
Chcę się z Wami podzielić również moim porodem. :-)

Zaczeło się u mnie 27 czerwca o 10 rano. Poszłam do toalety zrobić siusiu i poczułam takie jakby kopnięcie, aż mną wstrząsneło. Poszłam do mamy i mojego M i mówię, że maluszek daje czadu bo kopnął mnie tak konkretnie. Nagle czuję jak mi się robi mokro i koło mnie na podłodze kałuża wody. Okazało się,że to ,,kopnięcie'' to było pęknięcie wód płodowych :szok::-D
Mówię więc mojemu M,żeby zadzownił do siostry,że czas jechać do szpitala a on na mnie patrzy jak na jakiegoś ufoludka :zawstydzona/y:. Chyba go sparaliżowało bo nie potrafił nic zrobić,aż musiałam na niego krzyknąć żeby oprzytomniał.Wkońcu po 10 min zebraliśmy się i pojechaliśmy do szpitala.Jak już dojechaliśmy idę i mówię pielęgniarce,że odeszły mi wody a ona to niech usiądzie Pani w poczekalni. Siedziałam tam 2 h z wylatującymi ze mnie wodami a oni nic.Co prawda skurcze miałam jeszcze dość nieregularne, ale te wody :szok:. Leciało ze mnie jakbym ubrał wyciągnięte z wody spodnie i wkoło krzesła mnóstwo wody.Wkońcu mój M poszedł do pielęgniarki żeby wkońcu coś zrobili bo mnie było tak wstyd że aż na płacz mi się zbierało.:crazy:Wkońcu zabrali mnie do pokoju, podłączyli pod KTG niby na 15 min,żeby zobaczyć co ile są skurcze i położna sobie poszła.Nie było jej 1,5 h i ja leżałam i odchodziłam od zmysłów.Jak już przyszła to mówi żebym jechała do domu bo skurcze są co 7 min i mam przyjechać jak będą co 5 min. Pojechaliśmy więc do domu i co??? Ledwo weszłam do domu, zdążyłam wziąć tylko prysznić a tu skurcze już co 2 min i woda leci z krwią. Pakujemy się więc znowu do samochodu i spowrotem do szpitala.Jak się zatrzymaliśmy na parkingu to już miałam takie skurcze,że już nie miałam siły wysiąść z auta.Mój M musiał lecieć po wózek bo nie dałabym rady dojść o własnych siłach.W szpitalu odrazu wzieli mnie do pokoju, podłączyli pod KTG i znowu sama w pokoju bez żadnej położnej i lekarzy.Dobrze,że mój był ze mną, bo sama bym nie wytrzymała :-p. Bólem miałam nie do zniesienia, mój biedny stał koło mnie trzymał mnie za rękę i robił okłady na czoło.Był naprawdę dzielny i nie zastąpiony:-) Wkońcu przyszła położna przyszła i stwierdziła po badaniu,że rozwarcie jest na 6 palców więc jeszcze czas.A ja biedna z tego bólu darłam się, aż mnie na całym korytarzu był słychać.I tak do godziny 18 leżałam i nie wiedziałm co się ze mną dzieje :szok:, aż wkońcu przyszła pielęgniarka z ,,głupim jasiem''.Jejku jakie to było zbawienie.Co prawda na krótką mete pomagało ale zawsze to coś.A uczucie po nim też niesamowite hehehe.Czułam się po każdym wdechu jakbym wypiła conajmniej pół litra czystej albo czegoś się nawąchała :-D:-D:-D
Około 19-tej miałam już rozwarci na palców i wkońcu dostałam to na co czekłam - znieczulenie wewnątrz oponowe.Jejku jakie to był zbawienie :-D:-D Pół minuty i już bólu nie czułam.Zaczeło się więc spokojne oczekiwanie na maleństwo_Od tego momentu była już z nami cały czas cudowna położna która wszystko monitorowała.Ja natomiast była już tak zmęczona,że tylko co chwila jej marudziłam kiedy wkócu mały wyjdzie.Stwierdziła więc,że około pierwszej zaczniemy przeć.Nadeszła więc wyczekiwana godzina i zaczeła się ciężka praca.I tu się zbliżył się najgorszy moment:no:Po około 40 min nagle wparowało 3 lekarzy do pokoju i coś zaczeli rozmawiać między sobą i szybka decyzja.A ja biedna ponieważ nie mam za dobrego angielskiego nawet nie wiedziałam co się dzieje.Okazało się,że mój maluszek utknął w drogach rodnych i nie mógł wyjść sam i trzeba był wydostać go kleszczowo jak najszybciej bo inaczej mogło by dojść do niedotlenienia mózgu.Mój biedny M jak to widział to zrobił się blady, wgniotło go w fotel i nie mógł się ruszyć.:-DSzczególnie jak zobaczł,że mnie nacinają.Po 5 minutach w poniedziałek o godzinie 2.15 wkócu położyli mi moje kochane serduszko, mojego synka Alanka.To była najpiękniejsza chwila w moim życiu.Taki mały bezbronny człowiek.Zaraz mi go zabrali żeby mnie pozszywać a ja się tylko martwiłam czy z moim synkiem wszystko ok. Po 10 minutach przynieśli mi mojego maluszka z informacją,że mały jest zdrowy i już nie chciałam go wypuścić z ramion.A młody Tatuś co zrobił???....też dostał świra i przez godzinę latał wkoło naszego łóżka i cykał zdjęcia. :-D:-D:-D:-D:-DPrzez ten czas zrobił ich 300 a lekarze mieli z niego niezłu ubaw.Później położna powiedział,że mój sunuś nie mógł się wydostać bo był dość duży.Urodził się z wagą 3960 gram :szok::szok: W ten o to sposób po 16 godzinach narodziło się moje najwspanialsze szczęście:-):-):-):-):-):-):-):-)
 
Do góry