Powiem Wam jak było u mnie. Mój poród był wywoływany, bo Weronika od początku słuchała tylko Taty - ja jej mówiłam wyłaź, a on - siedź, bo tam Ci lepiej będzie. No i spóźniła się prawie 2 tygodnie. Po pierwszym dniu wywoływania - tzw. teście oksytocynowym nic mnie nie ruszyło. Zostawili mnie na noc na patologii. Ok. 2-giej w nocy odszedł mi czop śluzowy i zaczęły się pierwsze lekkie skurcze. Najmniej przyjemnie wspominam badanie w momencie jak przechodziłam na porodówkę. Pani mi wpakowała łapę żeby sprawdzić rozwarcie czy coś i to mnie naprawdę bolało. Potem niestety cały czas leżałam na wyrku, bo byłam podłączona do KTG, bo Weronice tętno zanikało. Nie mogłam wstać, pochodzić, pokucać i co tam jeszcze. Znieczulenie wzięłam ok. godz. 15,30 - dawki daje się co 1,5 godziny. No i hulaj dusza - zero boleści - tylko aparat pokazywał że jest skurcz. Ok. 17.00 dostałam drugą dawkę, ale po paru minutach zaczęły się skurcze parte. Nie wiedziałam że tak to wygląda - właśnie wydawało mi się, że strasznie chce mi się kupę i zawołałam położną żeby mnie odłączyła bo muszę do kibelka. A u niej od razu się lampka zapaliła i dawaj mnie sprawdzać. No i okazało się że to już to. No i niestety, mimo że wcześniej się załatwiłam, nie jadłam nic od 18-tej poprzedniego dnia to i tak przy partych skurczach poszło co nie powinno. Strasznie się wstydziłam, ale położna powiedziała mi że to normalne i zamknęła temat. A Tata, to nawet chyba tego nie zauważył. Teraz to chyba sama sobie w domu lewatywę zrobię jak się zacznie. A co do nacięcia - mnie przecięli, ale nawet nie poczułam. Natomiast powiedziała mi położna że musieli, bo Weronika miała bardzo dużą głowę i strasznie by mnie rozerwała. Miałam sporo szwów, ale większość rozpuszczalnych - do zdjęcia były tylko 3. Ale leżała ze mną na sali dziewczyna, której nie nacięli i dziecko ją rozerwało aż do odbytu - nie było to za przyjemne. Miała furę szwów, bo brzegi rany były poszarpane do tego. No i naprawdę ruszać się nie mogła.